Jeszcze przed chwilą trzymał ją w ramionach, a teraz zniknął wśród drzew. Została sama. Wracała do rzeczywistości. Wszystko zdawało się być snem. Czy naprawdę przestraszyła się rozbawionych studentów? Czy naprawdę ocalił ją mężczyzna, którego twarzy nawet nie widziała i któremu tak bezkarnie pozwoliła się całować?

To chyba przeznaczenie, tego nie można było uniknąć. Tego właśnie oczekiwała od Wiednia i marzenie się spełniło.

Nagle uświadomiła sobie, że nigdy go już nie zobaczy. Pożegnał się i odszedł. Spotkali się w lesie. To prawda. Ale dlaczego zachowała się tak dziwnie i nieobliczalnie słysząc jego głos, czując dotyk jego dłoni? Wydawało się jej, że nie odszedł, że nadal jest przy niej i może być bezpieczna w leśnych ciemnościach. Lękała się, że nigdy już nie wróci uczucie, jakiego doznała w jego ramionach.

Jej serce biło gwałtownie z uniesienia, jakie w niej wywołał pocałunkiem. Stało się coś, czego nie pojmowała; w jego objęciach była przecież jakby jego częścią i nagle ją opuścił.

Pozostało tylko wspomnienie jego głosu, gdy mówił „do zobaczenia”. Wszystko zdawało się być nierealne i odległe. Jak w półśnie zaczęła iść powoli przez ukwiecony ogród do gospody. Kiedy wchodziła po schodach, od stołów dobiegł ją gwar i śmiech. Chcąc uniknąć przypadkowej rozmowy, szybko weszła na górę.

Przy drzwiach pokoju usłyszała jeszcze słowa piosenki:


Szukam miłości, gdzie się ukrywa?

Szukam miłości, gdzież ona jest?

ROZDZIAŁ 2

Siedząc w loży, Gizela z satysfakcją stwierdziła, że próba wypadła bardzo dobrze.

Kiedy jechała z ojcem do Teatru Dworskiego, bała się spotkania z dyrektorem. Nie chciała zdradzić ojcu, że Miklos Toldi je zaaranżował, ponieważ nie potrafiłaby wytłumaczyć mu się ze znajomości z mężczyzną, o którym nigdy wcześniej nie słyszał.

Wiedziała również, że z nikim nie będzie rozmawiać o swoim przeżyciu. Tamtej nocy nie mogła długo zasnąć, wciąż bowiem czuła uniesienie po pocałunkach. Ale rano, zawstydzona, była zaskoczona swoim wczorajszym zachowaniem. Jak mogła się tak zapomnieć?

Jakże przerażona byłaby matka, gdyby się dowiedziała, że jej córkę całował mężczyzna, który nie był z nią zaręczony!

Fakt, że pocałował ją ktoś, czyjej twarzy nawet nie widziała, teraz był wręcz niewiarygodny i niepojęty. Wmawiała sobie, że to nie mogło się wydarzyć, że to jedynie wytwór wyobraźni. Usiłowała w to uwierzyć, ale wciąż czuła obejmujące ją ramiona Miklosa i jego gorący pocałunek. Słyszała znowu muzykę rozbrzmiewającą wśród drzew. Powracało uczucie ulatywania w górę, prosto ku gwiazdom. Wrażenie to było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.

Kiedy usiadła z ojcem do śniadania w restauracji pod drzewami, postanowiła skończyć z marzeniami i zająć się wyłącznie nim.

Nadal źle wyglądał, chociaż jak chłopiec cieszył się, że pokaże jej Wiedeń i odnajdzie swoich znajomych.

– Mam zamiar odwiedzić Johanna Brahmsa – powiedział. – Frau Bubna dała mi adres.

– Sądzę, papo, że najpierw powinniśmy udać się do dyrektora jednego z teatrów. Może zechce ci zaproponować udział w jakimś koncercie.

– Wszyscy będą tego chcieli – odpowiedział nerwowo. W tej chwili zdała sobie sprawę, że dręczy go niepewność, czy rzeczywiście zostanie przyjęty tak, jak tego oczekiwał.

Gdy przyjechali do teatru, od razu wprowadzono ich z wyszukaną grzecznością do gabinetu dyrektora.

Wiedziała, że to zasługa Miklosa. Starszy łysiejący mężczyzna wstając zza biurka powitał ich ze szczerym okrzykiem zadowolenia:

– Pan Ferraris! Jakże się cieszę! Witam serdecznie w Mieście Muzyki!

– Czyżby słyszał pan o moich występach w Paryżu? – spytał Ferraris.

– Oczywiście, a teraz Wiedeń liczy na pana!

Od tej chwili wszystko potoczyło się gładko. Przez dwa następne dni ojciec brał udział w próbach koncertu, którego premiera zaplanowana była na koniec tygodnia.

– Spadł nam pan z nieba – powiedział reżyser. – Mamy wspaniałego barytona Ferdinanda Jaegera, a solo na skrzypcach wypełni lukę w naszym programie.

Paul Ferraris był zachwycony:

– Słyszeli o mnie! Mówiłem ci, że tak będzie!

– Ależ naturalnie, papo – szybko rzekła Gizela. – Muzyka nie zna granic i trudno uwierzyć, aby Wiedeń w ciągu tych lat nie miał żadnych kontaktów z Paryżem lub Brukselą.

Teraz, siedząc w loży, niewidoczna ze sceny ani z widowni, dziękowała Bogu za to, że wreszcie widziała ojca szczęśliwego. Ze sposobu, w jaki wyszedł na scenę, wywnioskowała, że zagra najlepiej jak potrafi i zapomni o przygnębieniu, które opanowało go w zeszłym roku i nie pozwalało grać.

Ferraris nigdy nie życzył sobie, aby jego córka stykała się z ludźmi teatru. Znał ich sposób bycia i chociaż o tym nie mówił, uważał, że nie jest to dla niej odpowiednie środowisko.

Kiedy żyła matka, Gizela przeważnie zostawała w domu, a będąc w teatrze, siedziała w loży lub na parterze blisko sceny i stamtąd słuchała ojca. Nigdy jednak nie chodziła do niego za kulisy.

Teraz Ferraris nie wiedział, jak ma postąpić.

Nie mógł nakazać dorosłej córce, aby pozostała sama w hotelu, ale również nie chciał, by zbytnio zaprzyjaźniła się z dyrektorem lub z ludźmi organizującymi przedstawienie.

– Przecież podobnie jak ty, są artystami – dowodziła. – Chcę ich poznać.

– Matka z pewnością nie pochwaliłaby tego – oponował. – Ale pozostaw to mnie, zrobię, co będę mógł.

Nie miała ochoty się sprzeczać, ale obawiała się, że bez opieki, pozostawiony sam sobie, zapomni o jedzeniu lub, co gorsza, spotka znajomych i może nie wrócić na noc do hotelu.

W rezultacie ojciec porozmawiał z dyrektorem; zaprowadzono ją do jego prywatnej loży w głębi widowni i zamknięto drzwi. Poczuła się jak dzikie zwierzę w klatce.

Zapomniała o przykrości zafascynowana wnętrzami Teatru Dworskiego. Wiedziała, że budowano już nowy wspanialszy teatr na miarę stolicy cesarstwa.

Pierwszym obiektem w Ringu przeznaczonym dla szerszej publiczności była opera. Gisela bardzo chciała ją zobaczyć, ale teraz nie było czasu na zwiedzanie miasta, ponieważ ojciec wykorzystywał każdą wolną chwilę na przygotowania do koncertu.

– Miałem długą przerwę – powiedział. – I jeśli będzie trzeba, będę ćwiczył dzień i noc, aby osiągnąć swój dawny poziom. Mam przecież wystąpić przed najbardziej wymagającą publicznością świata.

– Grasz wspaniale, papo!

Rozumiała, dlaczego ojciec ma tremę. Zdążyła poznać wiedeńczyków i ich wszechstronne zainteresowania muzyką. Słuchając teraz orkiestry pomyślała, że nie mylił się, mówiąc o perfekcji gry, niespotykanej gdzie indziej.

Gdy ucichły dźwięki muzyki, ktoś z widowni zawołał:

– Paul Ferraris!

Na scenę wszedł ojciec.

Zauważyła, że nawet w swoim codziennym ubraniu wyglądał bardziej dystyngowanie niż pozostali mężczyźni.

Uważał się za Austriaka, lecz jego sposób bycia bardziej odpowiadał powściągliwej naturze Anglika.

– Anglicy mają poczucie własnej wartości – powiedziała kiedyś matka. – I jestem bardzo dumna, że osiągnęli pozycję w świecie. Cokolwiek by mówił twój ojciec, wszyscy troje jesteśmy Anglikami, moja kochana,

– Tylko nie mów tego przy nim – ostrzegła Gizela. Roześmiały się wiedząc, jak gorliwie starał się udowodnić, że jest stuprocentowym Austriakiem.

Teraz, na scenie zachowywał się tak, jakby stał przed pełną widownią. A kiedy uniósł cennego Stradivariusa, kładąc pod brodę jedwabną chusteczkę, pomyślała, że żadna dziewczyna nie ma tak wspaniałego ojca.

Po chwili dyrygent wziął do ręki batutę i powietrze wypełniły cudowne dźwięki koncertu Mozarta.

Był tak piękny, że nagle znalazła się myślami daleko. W wyobraźni ujrzała siebie w Lasku Wiedeńskim. W oddali migotały światła miasta i gwiazdy na nocnym niebie, a muzyka do jej uszu dobiegała nie ze sceny, a z gęstwiny liści na rozłożystych konarach drzew. To wszystko przywołało obraz Miklosa, dotyk jego ręki, pocałunek i poczucie bezpieczeństwa w jego ramionach. Była tak zajęta własnymi myślami, że dopiero gdy skończyła się pierwsza część próby, wróciła ze świata fantazji do rzeczywistości. Spostrzegła wówczas, że nie jest już w loży sama.

Obok niej ktoś siedział. Przypuszczała, że to dyrektor, odwróciła więc głowę, gotowa wysłuchać uwag o próbie. Ale ku jej zdziwieniu był to mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widziała.

Zobaczyła utkwione w nią oczy i zanim cokolwiek powiedział, odgadła, kto to taki.

– Wyglądasz dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem – rzekł.

Poznała ten głos. Brzmiał bezustannie w jej uszach od czasu ich pierwszej rozmowy.

– Dlaczego tu jesteś? – spytała. – Miałeś przecież wyjechać.

– Próbowałem – odpowiedział. – Chciałbym ci to wytłumaczyć. Kiedy możemy się spotkać?

Spojrzała na mego zakłopotana.

– Powinnam ci podziękować, że uprzedziłeś dyrektora o wizycie ojca. Był dla nas bardzo uprzejmy.

– Nie ma powodu, żeby nie był – odparł. – Chociaż czasami niespodziewana wizyta może wywołać reakcję, niekoniecznie miłą dla gościa.

– Jestem ci niezmiernie wdzięczna.

– Jesteś hojna w podziękowaniach. Zaczerwieniła się, przypomniawszy sobie, jak chciała mu dziękować w lesie, a on ją wtedy pocałował.

– Jesteś piękna! – powiedział z zachwytem. – Uroczo się czerwienisz.

– Proszę… – błagała. – Zawstydzasz mnie.

– To dodaje ci uroku – zauważył. – Odpowiedz jednak na moje pytanie. Jeśli nie powiedziałaś ojcu, że się znamy, będzie zaskoczony, kiedy nas razem zobaczy.

Przestraszyła się i odchyliła gwałtownie głowę, by ukryć się za ciemnoczerwoną kotarą.

– Proszę, nie pozwól, by cię zobaczył – błagała.

– Więc odpowiedz mi na pytanie – powtórzył z naciskiem.

Spojrzała nerwowo na scenę.

Ojciec grał swój ulubiony utwór Schuberta.

– To niemożliwe – szepnęła. – Papa, gdy nie występuje, jest zawsze ze mną. A gdy ma koncert, też nie pozostawia mnie samej w hotelu.