– Mam wrażenie, że to pani pierwsza wizyta w Wiedniu.

– Skąd pan wie?

– Nikt, kto zna Wiedeń, nie przyszedłby tu sam wieczorem.

Westchnęła.

– To było bardzo niemądre.

Bardzo. I nie powinna pani tego więcej robić. Zdziwiła ją ta niespodziewana troska. Zauważył to i dodał:

– Proszę usiąść. Chyba rozsądniej będzie, jeśli pozwolimy im dojść na miejsce, zanim panią odprowadzę. Po krótkim wahaniu odparła:

– To miło z pana strony.

Nie była pewna, co ma zrobić. Wiedziała, że nie powinna rozmawiać z nieznajomym, ale wtedy musiałaby wracać sama, a tego się bała. Usiadła więc. A kiedy i on siadł, mogła mu się lepiej przyjrzeć. Był wysoki, dobrze zbudowany, po głosie poznała, że nie jest już młodzieńcem. Trochę zaniepokojona powiedziała:

– Ma pan rację… powinnam już wracać. – Ze mną jest pani bezpieczna.

Spojrzała na niego, w półmroku dostrzegła tylko zarys głowy.

– Może się poznamy? – zaproponował. – Jak pani na imię?

– Gizela.

– Bardzo ładne imię i jestem pewien, że pasuje do właścicielki.

Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.

– Nie widzi mnie pan – odparła. – Nawet gdybym była bardzo brzydka, nigdy bym się do tego nie przyznała.

– Jestem przekonany, że jest pani piękna. Roześmiała się.

– Skąd ta pewność?

– Ponieważ ma pani piękny głos i wspaniałą figurę. Zaczerwieniła się i z ulgą stwierdziła, że w ciemnościach nie mógł tego zobaczyć.

– To tylko przypuszczenia… Przecież nie wie pan, jak wyglądam.

– Wręcz przeciwnie. Stojąc wśród drzew, widziałem pani sylwetkę rysującą się na tle nieba. Pomyślałem, że to jedna z nimf zamieszkujących ten las.

– Tak bym chciała je zobaczyć! – wykrzyknęła. Roześmiał się.

– Ja miałem to szczęście.

Po chwili milczenia odezwała się:

– Ja… powiedziałam panu, jak się nazywam… a pan?

– Powiedziała pani tylko połowę – poprawił. – Mam na imię Miklos.

– Jestem Gizela Ferraris. Zwrócił ku mej głowę.

– Jest pani kuzynką tego sławnego muzyka? – spytał zaciekawiony.

– Słyszał pan o moim papie?

– Chce pani powiedzieć, że jej ojcem jest skrzypek Paul Ferraris?

– Tak.

– Ostatni raz słyszałem go przed czterema czy pięcioma laty w Paryżu. Nigdy tego nie zapomnę. Był wspaniały.

Gizela złożyła ręce.

– Tak się cieszę. Proszę mu to powtórzyć. Będzie bardzo zadowolony.

– Zawsze marzyłem, aby go jeszcze usłyszeć.

– Czy mógłby mi pan powiedzieć, jak się pan nazywa? – spytała nieśmiało.

– Miklos Toldi. Zawahała się.

– To nie jest nazwisko austriackie.

– Jestem Węgrem.

– To wspaniale!

– Dlaczego wspaniale?

– Zawsze chciałam poznać Węgry. W moich żyłach płynie trochę węgierskiej krwi; Węgrzy wydają mi się tacy romantyczni, bardziej niż wiedeńczycy, chociaż pan twierdzi, że to właśnie oni są najbardziej romantyczni na świecie.

– Prawdopodobnie pani ojciec ma rację. Wszyscy przyjeżdżają tu, aby mówić, marzyć i śpiewać o miłości.

– Jak ci studenci – uśmiechnęła się.

– Studenci są zbyt hałaśliwi odrzekł. – Często nawet zachowują się nieobliczalnie. Ukrywając się tu, postąpiła pani bardzo roztropnie.

Przypomniała sobie, jaki strach ją ogarnął, kiedy usłyszała, że zbliżają się do jej kryjówki.

– Dziękuję za pomoc – powiedziała.

– Tak jak mówiłem, musi pani być bardziej ostrożna. Gdy spotkam pani ojca, powiem mu, żeby się panią lepiej opiekował.

– Nie wolno panu tego uczynić! To by bardzo zmartwiło papę. Właśnie jego nie posłuchałam, wybierając się na ten spacer.

– Jeśli o mnie chodzi, jestem szczęśliwy, że pani tu przyszła. Mogłem panią poznać. A pani ojcu powiem, że jego córka ma głos piękniejszy niż najpiękniej zagrane przez niego dźwięki.

Uśmiechnęła się.

– Papa nie będzie tym zachwycony. Dla niego muzyka jest świętością.

– I ma rację. Jest wspaniałym muzykiem i na pewno skorzystam z okazji, że jestem w Wiedniu, by go znowu usłyszeć. Gdzie zamierza wystąpić?

Rozłożyła bezradnie ręce.

– Przyjechaliśmy dopiero dzisiaj – odrzekła niepewnie – Wielu rzeczy muszę się jeszcze dowiedzieć. Papa chce dać koncert, ale… nie wiem dokładnie… jak mam to zorganizować.

– Chce pani powiedzieć, że organizuje jego występy? – spytał z niedowierzaniem.

– Od śmierci mamy. On nie ma głowy do takich spraw. Cały ostatni rok spędziliśmy na podróżach. Odkąd opuściliśmy Paryż, ojciec nie ma swojego impresaria.

– Rozumiem. Jestem pewny, że dyrektor Teatru Dworskiego z przyjemnością wam pomoże.

– Och, dziękuję – ucieszyła się. – Właśnie takiego kontaktu szukałam. Papa jest taki bezradny… Z taką samą radością zagrałby w kawiarni na świeżym powietrzu, jak przed wybredną publicznością teatru.

Przerwała na moment, po czym dodała z uśmiechem:

– Tylko że miałby mniej pieniędzy.

– Potrzebujecie ich?

– Opuściliśmy Francję, gdy Niemcy wygrali bitwę pod Sedanem i od tego czasu wędrujemy po Europie. Podróże zawsze łączą się z wydatkami.

– Widzę, że jest pani bardzo praktyczna, właśnie takiej córki mu potrzeba.

– Staram się – powiedziała – ale on nie zawsze chce mnie słuchać, tak jak słuchał mamy.

– Oczywiście, że nie. Dorośli, a szczególnie mężczyźni, oczekują od dzieci posłuszeństwa, nie zaś wydawania poleceń.

– To prawda – zgodziła się. – Jednak w końcu udaje mi się go przekonać.

– Kobiety od czasów Ewy mają sposoby, aby zawsze postawić na swoim – stwierdził niemal cynicznie.

Poczuła, że ostatnie zdanie skierowane było do niej. Wstała.

– Nikogo nie słychać. Będzie lepiej, jeśli już sobie pójdę.

Miklos podniósł się.

– Odprowadzę panią. Nie ma potrzeby.

– Nie wiadomo, mogą wracać tą samą drogą. Spojrzała z niepokojem w stronę gospody, powiedział więc łagodnie:

– Wprawdzie przyszła pani stamtąd, ale odnaleźć drogę powrotną nawet w dzień nie jest łatwo. Proszę podać mi rękę. Zaprowadzę panią.

Po chwili zrozumiała, że postąpi słusznie godząc się na jego propozycję. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. Była ciepła i silna. Gizela znów poczuła się przy nim bezpiecznie.

Szli obok siebie tą samą ścieżką, którą przyszła z gospody.

Wkrótce przekonała się, że miał rację mówiąc, iż powrót będzie trudny. W miarę jak oddalali się od świateł położonego w dole miasta, mrok w lesie stawał się głębszy. Noc była bezksiężycowa, a gęste korony drzew przysłoniły rozgwieżdżone niebo.

Przytrzymał mocno jej rękę, kiedy się potknęła. Teraz była szczęśliwa, że nie jest sama. Szli w milczeniu. W końcu światła gospody wyłoniły się z mroku i rozbłysły przed ich oczami niczym latarnia morska.

– Jestem bezpieczna – ucieszyła się; mały ogród był już blisko.

Na skraju lasu Toldi przystanął, nie wypuszczając jej ręki.

– Doszliśmy szczęśliwie, Gizelo – powiedział. Była zdumiona, że zwrócił się do niej po imieniu; nie odezwała się jednak.

– Nie wiem, czy się jeszcze spotkamy. Jutro muszę wyjechać. Zupełnie o tym zapomniałem.

– Odjedzie pan, nie widząc się z papą? Sądziłam, że chciał pan posłuchać jego gry.

– I nadal chcę, ale muszę wyjechać z ważnych powodów osobistych i dlatego jest to niemożliwe.

– Tak mi przykro. Papa byłby zadowolony, gdyby mógł z panem porozmawiać o Paryżu.

– Może innym razem. Ale wiem, co zrobię przed wyjazdem. Porozmawiam z dyrektorem Teatru Dworskiego i uprzedzę go o twojej wizycie z ojcem.

– To bardzo miło z pana strony.

– Miałem okazję kiedyś go poznać. Jestem pewien, że znajdzie sposób, by wam pomóc.

– Och, dziękuję! – wykrzyknęła. – Dziękuję! To rozwiąże wiele naszych problemów. Jest pan taki dobry. Miałam wielkie szczęście, że pana dzisiaj spotkałam. Uratował mnie pan.

– W przyszłości może się zdarzyć, że mnie tu nie będzie. Uważaj więc na siebie.

Przerwał i powiedział po chwili:

– Obiecaj, że będziesz o tym pamiętać.

Mówił tonem tak poważnym, że ze zdumieniem podniosła na niego oczy. Nie mogła dostrzec jego twarzy. Nie docierały tu światła gospody. Widziała tylko, że był wysoki, a w ciemnościach słyszała jedynie jego głos.

– Obiecaj – nalegał.

– Obiecuję – odpowiedziała.

– Będę pamiętał twój głos, tak jak pamiętam muzykę twojego ojca.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięcz-na – wyznała. – Chciałabym ci jakoś podziękować.

– To proste – odparł.

Podniosła głowę nie wiedząc, co ma na myśli.

Bardzo delikatnie, nie chcąc jej wystraszyć, ogarnął ją ramieniem. Drugą ręką przybliżył jej twarz do swojej.

Zaskoczona, znieruchomiała. Nie była w stanie zrobić najmniejszego gestu. Potem było już za późno…

Jego usta dotknęły jej ust.

Był to jej pierwszy pocałunek. Gdzieś w podświadomości wiedziała, że powinna się bronić, być oburzona, ale ramiona Miklosa trzymały ją mocno. Nie mogła się ani poruszyć, ani nawet myśleć. Pocałunek zniewolił ją. Poczuła, jak ciepła fala przenika jej całe ciało. Było to uczucie tak piękne jak muzyka, którą słyszała pośród drzew, jak światła miasta przypominające gwiazdy, jak srebrząca się rzeka, jak woń kwiatów w ogrodzie.

Zawsze marzyła o tym i już myślała, że ta chwila nigdy nie nadejdzie. Spodziewała się spełnienia swoich marzeń tutaj, w Wiedniu.

I stało się.

Był tak delikatny, gdy przygarniał ją teraz mocniej i całował coraz namiętniej, że nie stawiała już żadnego oporu. Przestała na chwilę myśleć; jakby nie była sobą, lecz tylko częścią Miklosa.

Miała wrażenie, że unoszą się, szybują nad ziemią, by ulecieć za moment wysoko do nieba i znaleźć się wśród gwiazd. Kiedy zdawało się, że to cudowne uczucie będzie trwało wiecznie, odsunął ją delikatnie od siebie.

– Do zobaczenia – powiedział. Jego głos zabrzmiał inaczej niż przedtem.

Chciała błagać, aby pozostał, aby nie odchodził, ale nie potrafiła wykrztusić z siebie słowa. Kiedy się opanowała, Miklosa już nie było.