Usłyszała za sobą jakiś dźwięk. Odwróciła głowę i w odległości kilku metrów od siebie zobaczyła Białego Wilka.

– Cześć, kolego – szepnęła. – Przyszedłeś się ze mną zobaczyć?

Najwyraźniej tak było, bo wielkie zwierzę przykuśtykało bliżej z wysoko uniesionym ogonem, wpatrzone w nią swymi sięgającymi w głąb duszy oczyma. Wyglądał na groźnego, dzikiego i wystarczająco zdrowego, by ją rozszarpać w mgnieniu oka. Podbiegł jeszcze kilka kroków, a potem podniósł pysk i strącił jej czapkę z głowy.

– Hej! – zaprotestowała bez przekonania. Wilk cofnął się kilka kroków, ale przekrzywił łeb i pomachał srebrzystobiałym ogonem, jakby zapraszając do zabawy.

– Chcesz zabrać moją czapkę, olbrzymie? – Podniosła czapkę i rzuciła ją. Wilk skoczył za nią i, niestety, uciekł ze swoim nowym skarbem. Kiedy wrócił w podskokach zza kępy sosen, nie miał czapki, ale znów przekrzywił łeb i machnął ogonem, jakby prosił ją o coś jeszcze.

– Nie ma mowy, utrapieńcze, więcej ubrań ode mnie nie dostaniesz. Może pobawimy się patykiem?

Podniosła jakąś gałązkę, ale uważała, żeby trzymać ją nisko, bo uniesiony patyk wilk mógłby potraktować jako oznakę agresji. Chwycił gałązkę i podrzucił kilka razy, a potem podbiegł do Mary Ellen. Okazywana przez niego ochota do zabawy rozgrzała jej serce. Zupełnie tak jak Steve, Biały Wilk był radosny, łobuzerski, przyjazny… i samotny. Na tyle samotny, że zaakceptował jej towarzystwo.

Znów rzuciła w jego kierunku patyk, lecz zabawa raptownie się skończyła. Biały Wilk nagle warknął, obnażył zęby i zjeżył sierść. Mary Ellen zmarszczyła czoło, zastanawiając się, czy zrobiła coś niewłaściwego.

Wilk odwrócił się gwałtownie, zaczął węszyć i znów warknął. Mary Ellen usłyszała za sosnami trzask łamanej gałęzi. Biały Wilk rzucił się przez las w tym kierunku. Martwiąc się o jego ranę – wilk jeszcze kulał – Mary Ellen ruszyła za nim. Chciała tylko mieć go na oku, żeby móc zawołać Steve'a gdyby zwierzę wpadło w jakieś kłopoty.

Po chwili, zdyszana, znalazła się na szczycie wzgórza. Inne wilki zniknęły. Za gałęziami ogromnego srebrzystego świerka zobaczyła przemykający cień. Biały Wilk. Ale tuż za nim dostrzegła jakiś ruch. To był mężczyzna w wojskowym stroju maskującym. Zalśniło coś metalowego, co intruz upuścił w biegu.

– Steve!

Ogarnął ją strach. Lęk, że mężczyzna ma broń i zastrzeli Białego Wilka. Bała się, że wilk zaatakuje mężczyznę, a przede wszystkim obawiała się, że jeśli teraz, natychmiast, coś się nie stanie, to ktoś zostanie ranny. Zawołała Steve'a pewna, że ją słyszy. Nie jest przecież tak daleko. A będąc tchórzem – prawdziwym, patentowanym tchórzem – zamierzała usunąć się na bok, zejść Steve'owi i wszystkim innym z drogi. Jednak w chwili, gdy się odwracała, rozpoznała leżący w błocie kawałek metalu.

To był potrzask. Jej pamięć przywołała obraz zakrwawionego Białego Wilka z łapą uwięzioną w identycznej okrutnej paszczy. Teraz trzaski się zbliżały. Intruz zawrócił. Idiota, pewnie w końcu zdał sobie sprawę, że powinien skierować się do drogi i samochodu. Ale to znaczyło, że przedzierał się przez krzaki w odległości mniejszej niż dziesięć metrów od niej. Cholera. Biały Wilk tropił go, błyskając zza drzew białym futrem.

Pobiegła. Robiła już w życiu głupstwa kierując się impulsem, ale teraz nie miała wyboru. Czuła grożącą katastrofę, czuła ją w panicznym biciu swego serca. Zwierzę za chwilę zaatakuje tego durnia a jeśli do tego dojdzie, to Steve, Biały Wilk i wszystkie inne wilki drogo za to zapłacą.

Mężczyzna pędził przez las dokładnie w jej stronę. Przebiegnie tuż obok niej! Nie zastanawiała się, nie miała na to czasu. Istniała tylko jedna szansa, by zapobiec nieszczęściu. Skoczyła intruzowi na plecy i wczepiła się w nie niczym kleszcz, krzycząc:

– Steve! – I jeszcze: – Biały Wilku, nie!

Uderzył ją komizm tej sytuacji – tylko dureń spodziewałby się, że dziki wilk posłucha ludzkiego rozkazu. O, Boże, ale wpadła. Siła jej skoku nie przewróciła mężczyzny, który zaklął zaskoczony. Próbował ją zrzucić z pleców, przeklinając, krzycząc i szarpiąc się gwałtownie.

Mięśnie nóg i rąk ścierpły jej od wysiłku i Mary Ellen z rozpaczą zdała sobie sprawę, że nie jest na tyle silna, żeby przewrócić nieznajomego. Miał strzelbę, co zauważyła dopiero wtedy, kiedy ją upuścił podczas szamotaniny. Przynajmniej na razie ta broń nie zagrażała jej ani Białemu Wilkowi. Mężczyzna kręcił się dookoła usiłując ją zrzucić. Uderzyła głową w twardy pień drzewa i zobaczyła wszystkie gwiazdy. Ujrzała też siebie w głównej roli w komedii w stylu tych z Flipem i Flapem o głupiej kobiecie ujeżdżającej ludzkiego mustanga.

– Schneider…

Poprzez zgiełk w jej głowie przedarł się głos Steve'a. Dopiero teraz rozpoznała w kłusowniku Richarda Schneidera z baru. Steve potrafiłby prawdopodobnie tym swoim cichym, aksamitnym głosem rozbrajać bomby. Potrafił też sprawić, że kobieta traciła dla niego serce.

Schneider być może nie wiedział, w jakie wpadł kłopoty, ale ona wiedziała.

– Schneider. Masz się odwrócić, a potem powoli i bardzo ostrożnie postawić tę panią na ziemi. Chyba nie chcesz, żeby coś jej się stało. Zapewniam cię, że nie będę szczęśliwy, jeśli zobaczę na jej ciele chociaż jeden siniec. W porządku. Nie rób szybkich ruchów, a wszystko będzie dobrze…

Niektóre przyjęcia ciągnęły się w nieskończoność. Zanim Mary Ellen zwinęła się w rogu kanapy w przyczepie Steve'a zapadła kompletna ciemność. Ledwo usiadła, podał jej szklaneczkę whisky z Południa. Nie znosiła jej. Szczenięta miały się dobrze, podobnie jak Biały Wilk. Wszyscy byli zadowoleni, poza Schneiderem, który wcale nie był zachwycony, kiedy Wooley Harris znalazł u niego w kieszeni woreczek z marihuaną. No i który został oskarżony o kłusownictwo. W końcu jednak całe zamieszanie minęło i ona też czuła się dobrze – tyle że kiedy przełknęła obrzydliwą whisky, Steve postawił przed nią następną szklaneczkę.

– Wolałabym już truciznę…

– Nie odmawiaj, dobrze? Jeszcze teraz ręce mi się trzęsą. Będę spokojniejszy, jeśli się napijesz.

Ręce wcale mu się nie trzęsły. Mary Ellen – owszem. Narzucił jej na ramiona ogromny koc. Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.

– Czuję się naprawdę… głupio – przyznała się.

– Głupio? – Steve uniósł w zdumieniu brwi. – Uduszę cię, jeśli jeszcze raz zrobisz coś tak niebezpiecznego, ale przyskrzyniliśmy drania jedynie dzięki tobie. Dlaczego miałabyś się czuć głupio?

– Bo… – machnęła ręką czując się niezręcznie nawet teraz, gdy próbowała mu to wyjaśnić. – Ten skok na jego plecy był idiotyczny. Nie pomyślałam, co robię. Ten facet był za duży, w żaden sposób nie dałabym mu rady. Ale nie mogłam niczego innego zrobić.

– Mary, a czego właściwie się po sobie spodziewałaś? – Steve potrząsnął głową. – No dobrze, zareagowałaś gwałtownie i śmiertelnie mnie przeraziłaś. Ale przysięgam, że masz więcej odwagi niż jakakolwiek spotkana przeze mnie osoba. Autentycznej odwagi. Nie czujesz się dumna z tego, co zrobiłaś?

Obraz jej, uczepionej pleców Schneidera jak małpa, sprawiał, że raczej czuła wstyd niż dumę. Ucieszyła ją jednak pochwała Steve'a. Spojrzała mu w oczy. Nagle zobaczyła siebie jego oczyma.

Kocha ją. To uczucie dostrzegła we wzroku i uśmiechu Steve'a. Wiedziała że mu na niej zależy, ale miłość? Była pewna, że on nie zna prawdziwej Mary Ellen na tyle dobrze, żeby ją pokochać. Chcąc zasłużyć na jego szacunek, starannie ukrywała swoje wady i życiowe sekrety.

Przemilczała upokarzającą historię z Johnnym. A jednak Steve z uporem szukał w jej charakterze odwagi.

Upór Steve'a przekonał ją że odwaga rzeczywiście odegrała w jej zachowaniu pewną rolę. Cecha, której nigdy w dzieciństwie nie miała. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że Steve nie patrzy na nią przez różowe okulary. Naprawdę była już inną kobietą. A jego spojrzenie nagle sprawiło, że nadzieja na dobre zagościła w jej sercu. – Zimno mi – przyznała niespodziewanie.

– Mam ci przynieść jeszcze jeden koc? Potrząsnęła głową.

– Nie chcę koca. I na pewno nie chcę już więcej whisky.

– No to… – zauważył jej powoli rozlewający się uśmiech – może powinnaś spędzić noc tutaj…

– Może powinnam.

– Może powinnaś spędzić noc w moim łóżku.

– Chyba tak.

– Ze mną.

– Nie sądzę, abym mogła się rozgrzać w jakikolwiek inny sposób – rzekła z taką powagą że Steve się roześmiał. Po czym podniósł ją z kanapy.

– Czy zawsze będziesz mi się tak odgryzać? Skakać w przepaść, przerażać mnie na śmierć, a potem mnie rozśmieszać?

– Zawsze – potwierdziła. Pocałowała go. Dźwięk słowa „zawsze” brzmiał jej w uszach niczym zapowiedź burzy przynoszącej wiosenny deszcz. Pomyślała: może.

Może potrafi sprawić, że słowo „zawsze” stanie się rzeczywistością i jest na tyle silna, by utrzymać tego mężczyznę, swego kochanka, samotnego wilka pana swego serca.

Jak dotąd po raz pierwszy w życiu nie popełniła żadnego błędu. Jedyny raz w życiu – ten jedyny raz – błagała los o trochę szczęścia. Jej serce ściskało się z żalu. Nie zapomniała, jak niewiele jej zostało czasu…

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Kiedy Mary Ellen usłyszała stukanie do drzwi, sprawdzała właśnie silnik opornej frezarki. To nie mógł być Steve – podrzucił ją do domu przed niecałą godziną bo oboje mieli w ten poniedziałkowy ranek mnóstwo spraw do załatwienia. Spodziewając się klienta wytarła szmatą ręce i podbiegła do drzwi.

Kiedy tylko obróciła gałkę, zobaczyła róże. Dwadzieścia cztery róże. To dziwne, jak na widok tych powszechnie lubianych przez kobiety kwiatów boleśnie zabiło jej serce.

Powędrowała spojrzeniem w górę i utkwiła wzrok w znajomej twarzy: chłopięcy uśmiech, burza włosów blond, subtelne rysy, zmarszczki wokół oczu. Przez ostatnie kilka miesięcy Johnny nie zmienił się ani trochę. Gardło miała tak ściśnięte, że jej głos zabrzmiał, jakby dochodził z odległości miliona kilometrów. – Johnny! Co ty tu robisz? Odpowiedział jej promiennym uśmiechem.