Zjeść, objąć, przytulić i kochać… ale nie zbliżyła się do niego na tyle, żeby mógł zrobić którąś z tych rzeczy.

Tego ranka w jej oczach widać było rezerwę, przepaść głęboką jak Wielki Kanion Kolorado. Poczucie winy kłuło jego sumienie niczym kolce jeżozwierza.

Nieważne, jak chętna była zeszłej nocy jego wybranka. Kochanie się z nią było błędem. W nocy miał wrażenie, że podoba jej się ten pośpiech, ale niech to diabli – on znał Mary Ellen Barnett. Rzućcie ją wilkom, a rozkwitnie. Kobieta, którą kochał, zdobywała pewność siebie tylko w jeden sposób – stawiając czoło temu, czego się obawiała, i sprawdzając rezultaty. A on pozbawił ją tego wyboru. Gdyby zaczekał, aż sama przyjdzie do niego, wiedziałby na pewno, co do niego czuje. I ona też.

Jej dłoń z widelcem zawisła w powietrzu.

– Nie smakują ci moje grzanki?

– Żartujesz? Są przepysznościowe, jak mawiał mój tata. – Wepchnął do ust kęs i zaczął się modlić, żeby udało mu się go przełknąć.

– Jak się wczoraj czuł Biały Wilk?

– Jeszcze kuleje, ale jest z nim coraz lepiej. Szczerze mówiąc, kiedy przekonałem się, że nie ma złamań, bardziej się martwiłem o to, jak potraktują go inne wilki. Zawsze istniała możliwość, że członkowie stada zwrócą się przeciwko niemu.

– Nigdy mi o tym nie mówiłeś. To znaczy, że zaatakowaliby go? Mimo tego, że był ranny?

– Właśnie dlatego. Nie patrz tak, kruszynko. Taka już jest przyroda. Wilki pomagają sobie wzajemnie, ale nie swemu przywódcy. Jeśli widzą że wódz jest słaby, zastępują go innym. To ich sposób na przeżycie.

– Niezbyt mi się on podoba.

– Tak też myślałem. Masz miękkie serce. Ale ponieważ nic się nie stało, nie ma się czym martwić. Może stado wyczuło, że rana się zagoi. W każdym razie, nadal jest najważniejszy. Steve chciał wierzyć, że ich swobodna rozmowa jest dobrym znakiem. Tylko że on nie dawał się łatwo oszukać. To był ranek po „pierwszym razie”. Gdzie są nerwy? Gdzie niezręczność? Mary przyniosła mu kolejną szklankę soku pomarańczowego i przyjaźnie ścisnęła go za ramię.

Zupełnie jakby mu mówiła że nie musi się o nic martwić. Spaliśmy razem, nic wielkiego. Tylko że on miał nadzieję, że kochanie się jest czymś wielkim. Liczył na nerwowość, skrępowanie i niepewność. A tymczasem otrzymywał tylko uśmiechy.

– Wiem, że szczenięta bardzo urosły. Jesteś gotowy je przenieść, prawda? Ustaliłeś już dokładną datę?

Nareszcie, pomyślał z ulgą Ma jakieś wejście, szansę wspomnienia o przyszłości.

– Tak. Myślałem, że zrobię to za tydzień. W środę. Zawiozę je hydroplanem na ich dawny teren na wyspie i zostanę tam przez tydzień, żeby się upewnić, czy się zadomowiły. A potem… Yellowstone. Byłaś kiedyś w Yellowstone? Potrząsnęła głową.

– Chyba ci się spodoba – powiedział ostrożnie. – W parku są zupełnie dzikie obszary, niektóre tak piękne, że ich widok zapiera dech w piersiach. Przysięgam, że to kraina umiłowana przez Boga.

– To brzmi wspaniale.

Zobaczył na jej twarzy cień prawdziwego zainteresowania. Ciekawość. Lecz rezerwy w jej oczach nie stopiłaby chyba nawet lampa lutownicza. Jakby tylko słuchanie o tych planach było czymś interesującym, lecz one same zupełnie jej nie dotyczyły.

– W tej części kraju jest wiele miasteczek. Mnóstwo miejsc, gdzie kobieta zajmująca się drobnymi naprawami mogłaby znaleźć pracę. Naprawdę uważam, że tam by ci się spodobało.

– Chciałabym tam pojechać. – Gdy tylko zobaczyła że jego talerz jest pusty, wstała i przestawiła naczynia na blat. – O której masz się spotkać z Wooleyem Harrisem w sprawie tego kłusownika?

– Około dziesiątej. Wie, że przede wszystkim muszę zanieść szczeniętom śniadanie. Kwasy w żołądku wirowały z podwójną prędkością. Nie miał nic przeciwko swoim wilkom, ale teraz nie chciał wychodzić. Gdyby w ogóle miał jakiś wybór, to znaleźliby się z powrotem w łóżku.

– Wielkie nieba dopiero teraz zorientowałam się, która godzina. Będziesz musiał zaraz wyjechać, prawda?

– Powinienem – przyznał niechętnie. Też widział ten cholerny zegar. Równie szybko, jak sprzątnęła talerze, poszła po jego kurtkę. Pomyślał ponuro, że nie może się doczekać, żeby się go pozbyć. Nigdy nie czul tak dojmującej rozpaczy.

– Steve… uważaj na siebie, dobrze? Nie podoba mi się ta sprawa z kłusownikiem. On może mieć broń…

– Nie zrobię niczego głupiego. Przecież mnie znasz, a z takim problemem stykam się nie pierwszy raz.

– Wiem, że dasz sobie radę. – Uniosła kurtkę, żeby mógł wsunąć ręce w rękawy. Kiedy się odwrócił, strzepnęła mu z ramienia pyłek. – Ale chcę, żebyś był szczególnie ostrożny. Jesteś niewyspany i na pewno zmęczony…

– Jest to najwspanialszy rodzaj zmęczenia – powiedział cicho. – Gdybym tylko mógł, w ogóle bym nie spał.

Zarumieniła się lekko i Steve ujrzał w jej oczach blask uczucia, które żywiła tylko dla niego.

– Steve… – Parsknęła nagle śmiechem i strzepnęła kolejny pyłek. – Nie mogę przestać myśleć o pewnej żenującej historii. Pamiętasz pierwszą osobę, w której się zakochałeś?

Jedyną kobietą, w której się zakochał – taką która naprawdę się liczyła – była ona. Ale odparł: „Jasne”, żeby opowiedziała mu to, o czym myśli.

– Ja też. Właściwie swoją pierwszą miłość pamiętam tak, jakby to było wczoraj. Mieliśmy się pobrać, mieć dzieci i żyć długo i szczęśliwie. Miałam wtedy szesnaście lat, a do tych wszystkich wniosków doszłam na naszej pierwszej randce. – Mówiła z przeciągłym południowym akcentem, lekkim i żywym tonem, jakby zachęcając go, by dostrzegł komizm tamtej sytuacji. – Chłopak założył się o dziesięć dolców o to, że uda mu się posiąść mnie na tylnym siedzeniu buicka jego tatusia. Oczywiście, nigdy nie przyszło mi do głowy, że nie jest tak głęboko i nieodwołalnie zakochany jak ja.

Przerwała. To była pointa. Teraz powinien, jej zdaniem, roześmiać się i potwierdzić, że była cholernie głupia i naiwna. Steve wolałby raczej znaleźć tego chłopaka z Georgii i rozkwasić mu nos, lecz wstrzymał się z ujawnieniem prymitywnych instynktów. Dla Mary Ellen był to najwyraźniej niepewny teren. Opowiedziała mu już wcześniej o kilku swoich młodzieńczych wyczynach, zawsze zakładając, że Steve dostrzeże ich śmieszność, podczas gdy on jedynie widział, jak mocno zostało zranione jej czułe i wrażliwe serce. Nie było powodu, by dyskutować o tej historii – nie tuż po tym, jak się kochali – chyba że miała ona dla niej jakieś znaczenie.

– Uważasz – zapytał łagodnie – że tak samo ja wykorzystałbym ciebie?

– Nie. – Spojrzała mu w oczy. – Wielkie nieba, nie! – Machnęła ręką. – Próbowałam ci tylko powiedzieć, że kiedy byłam młodsza, ciągle niewłaściwie odczytywałam uczucia innych. Miałam niedobry zwyczaj budowania zamków na lodzie. Na szczęście wyrosłam z tego. Nie musisz się martwić, że po spędzeniu z tobą zeszłej nocy wyciągnę wnioski, jakich byś sobie nie życzył.

– Mary… ja cię kocham.

Uśmiechnęła się.

– Ja ciebie też. – Wspięła się na palce i pocałowała go. Takim pocałunkiem mogłaby obdarzyć brata czy najlepszego przyjaciela. Jest miłość i miłość. Nie traktowała na serio niczego, co powiedział w chwilach namiętności.

Poczuł frustrację i strach. Chciał, żeby to wyznanie miłości potraktowała poważnie. Pragnął, żeby zrozumiała, co stało się ich udziałem.

Szanował pragnienie Mary Ellen, która chciała mieć więcej czasu na poznanie go, jeżeli miała zaufać swoim uczuciom. Czas jednak płynął, i to szybko. Musiał wyjechać za niecałe dwa tygodnie. Jeśli nie znajdzie jakiegoś sposobu na przekonanie jej o swojej miłości, to ją straci.

Pomyślała że załatwiła sprawę doskonale. Tak doskonale, że nawet po kilku dniach potrafiła wrócić pamięcią do całej tej rozmowy i czuć się świetnie. Na szczęście nie zrobiła niczego tak głupiego, jak rzucenie mu się w ramiona i przyznanie, że jest dla niej wszystkim. Nie zdarzyło się jej też nic żenującego – jak wybuch płaczu – nawet wówczas, kiedy mówił o wyjeździe do Yellowstone.

Czas jego pracy dla Towarzystwa Ochrony Zwierząt był ograniczony. Zawsze o tym wiedziała. Tak jak istniał kres zależności szczeniąt od Steve'a, istniał też kres jej zależności od niego. Kochając go, dojrzała. Dorosła, zmieniła się, odkryła prawdziwą miłość i nigdy nie będzie żałowała ani jednej spędzonej ze Steve'em chwili.

– Trzymaj się blisko mnie, dobrze?

– Doprawdy, Steve. Musiałbyś prowadzić mnie na smyczy, abym mogła być jeszcze bliżej.

– Smycz? – Podrapał się w podbródek. – Podoba mi się ten pomysł.

– Oczywiście. Przypominasz mi jaskiniowców i takich innych facetów mających nadopiekuńcze podejście do kobiet.

– Posłuchaj, mądralo, kłusownik jeszcze grasuje na wolności, a dopóki nie dowiemy się, kim jest ten palant, uważam, że nie powinnaś chodzić po lesie.

Udała, że ziewa z nudów. Wiedziała, że chciał, żeby została w domu. Był jednak niedzielny wieczór, nie musiała być u Samsona. Udawała że jest w dobrym humorze, ale ból w jej sercu wciąż się nasilał. Nie będzie miała już tak wielu okazji do przebywania ze Steve'em… ani oglądania kudłatych wilczych potworków, które tak pokochała.

Po niebie pędziły ciężkie szare chmury. Do zachodu słońca brakowało jeszcze godziny, ale wieczór był już chłodny. Zbierało się na deszcz. Przysiadła na głazie i odkręciła termos, żeby nalać kawy, a Steve przemierzał ostatnie metry dzielące go od jaskini.

Dla dobra szczeniąt trzeba było ograniczać ich kontakty z ludźmi, ale chciała na nie popatrzeć. Widziała jak małe potworki, poczuwszy zapach Steve'a, wysypały się zza skalnego występu z ogromnym entuzjazmem.

Popatrzyła na nie z czułością. Tak bardzo wyrosły. Uszy miały już stojące, potrafiły warczeć i wyć jak dorosłe wilki. A syn Białego Wilka piękne śnieżnobiałe szczenię, zdobył dominującą pozycję wśród rodzeństwa.

Zdjęła rękawice i oplotła dłońmi kubek, wpatrując się w Steve'a. Kucał, otoczony rozszczekanymi wilczkami. Hamlet, Grom i Scarlett już regularnie przynosiły młodym smakołyki z lasu, więc nie musiał ich karmić. Łobuziaki miały jednak trudne dzieciństwo, więc dawał im jeszcze witaminy w postaci smacznych kąsków.