– Co robisz? – wrzasnął Johnny. – Przestań dźgać mnie tym krzesłem!

– A guzik. Powiedziałam ci „nie” na wszystkie sposoby, jakie znam, Johnny. Słyszałeś, tylko nie chciałeś słuchać. Czy wreszcie zwrócisz uwagę na moje słowa?

– Przestań, dobrze? Jeszcze zrobisz komuś krzywdę! Postaw krzesło, to porozmawiamy. Nie zachowujesz się poważnie.

– Kurczę blade! Nie mogę uwierzyć, że jeszcze do ciebie nic nie dotarło. – Wycelowała nogi krzesła w jego pierś. – Masz dwie możliwości, kotku. Albo zostawisz mnie i wyjedziesz z miasta albo zobaczysz, jak rozbijam ci to na głowie.

– Na litość boską…

– Wsiadaj do swego białego samochodziku, Johnny.

– Mary Ellen…

– Natychmiast. Wsiadaj, zapal ten głupi silnik i ruszaj prosto główną ulicą Nie chcę cię więcej widzieć. Czy wreszcie wyrażam się jasno? – Uniosła niezręcznie krzesło nad głową jakby chciała cisnąć nim w Johnny'ego. Johnny zmartwiał, po czym okręcił się na pięcie i uciekł.

Steve nachylił się do Wooleya i mruknął:

– Taka właśnie jest moja dziewczyna.

O Boże. O Boże. Trzęsła się tak bardzo, że z trudem łapała oddech – i nawet nie spróbowała nad sobą panować, dopóki nie zobaczyła, jak biały samochód znika za rogiem. Johnny odjechał. Nareszcie. Tym razem na dobre. Mary Ellen nagle zdała sobie sprawę, że bar opustoszał. W każdym oświetlonym oknie widniały twarze. Wszędzie byli ludzie. Świadkiem tej żenującej sceny było całe to cholerne miasteczko.

A potem – jakby jeszcze nie ziścił się jej najgorszy koszmar – zobaczyła Steve'a.

Serce w niej zamarło. Opierał się o mur budynku policji okręgowej, stojąc obok Wooleya Harrisa. Ciepłą kurtkę miał rozpiętą i jedną nogę wysuniętą do przodu. Nie pomoże jej żadna modlitwa. To jasne, że wszystko widział.

W chwili kiedy spotkały się ich spojrzenia wyprostował się i ruszył w jej kierunku. Nie było w pobliżu żadnej piwnicy, żadnej jaskini, żadnej dobrej wróżki, która pomogłaby jej zniknąć. Wszyscy mieszkańcy miasta patrzyli, jak Steve idzie przez ulicę, ale w jakiś dziwaczny sposób wydawało się, że nagle znaleźli się sami. Hipnotyzował ją wzrokiem bezlitośnie i nieubłaganie.

Słońce właśnie zaszło. Dachy były skąpane w zamglonym świetle. Gdzieś szczekał pies. Wszystko wyglądało tak normalnie i nic nie wskazywało na zbliżającą się katastrofę. Podszedł prosto do niej i zanim mogła cokolwiek powiedzieć, zanim zdołała sobie przypomnieć, jak zmusić do działania struny głosowe, szepnął:

– Jestem z ciebie taki dumny, że chyba tego nie potrafię wyrazić.

Jakby te słowa nie były wystarczająco oszałamiające, ten zdumiewający mężczyzna ją pocałował. Uniósł ją w powietrze i obdarzył pocałunkiem. Dzikim, szalonym, długim pocałunkiem, jakby wariował na jej punkcie. Przez chwilę miała wrażenie, że znajdują się sami w sypialni, więc bez oporów przyjęła pieszczotę jego warg.

Żar pocałunku Steve'a przeniknął wprost do jej duszy. Kiedy uniósł głowę, wyrzuciła z siebie:

– Steve, to był mój były narzeczony.

– Domyśliłem się tego, kochanie. Zaczęła wyjaśniać:

– Nie chciałam wywoływać publicznej awantury. Musisz mi uwierzyć. Próbowałam być uprzejma i zarazem stanowcza. Wykorzystałam wszelkie sposoby, żeby się go pozbyć… – Rozumiem. – Zanurzył delikatnie palce w jej włosy.

– Niełatwo jest robić trudne rzeczy i czasami jedynym wyjściem jest stawić im czoło. Coś ci powiem. Potrzebuję cię w swoim narożniku, Mary Ellen.

– Naprawdę?

– Tak, i to na stałe – potwierdził. – Nigdy nie spotkałem silniejszej czy pewniejszej siebie kobiety, panno Barnett. Może ty nie potrzebujesz w swoim życiu kogoś bliskiego, ale ja tak. Przez cały czas u moich drzwi czają się wilki. Potrzebuję odważnej kobiety, która zechce mnie bronić. Czy zastanowisz się nad przyjęciem tej posady?

Prawie się uśmiechnęła słysząc, że to ona ma ochraniać tego odważnego mężczyznę. Tyle że w spojrzeniu Steve'a nie było rozbawienia. Widziała już w jego oczach wyraz miłości, ale nie tak wyraźnie jak teraz. Głos miał ochrypły, a jego błękitne oczy były pełne napięcia.

Zawsze wiedziała że jej samotny wilk jest wrażliwszy od innych mężczyzn. Nigdy jednak nie chciała żeby się bał, iż ją straci. Dotknęła czule jego policzka.

– Czy próbujesz mi powiedzieć, że wybrałeś mnie ze stada?

– Próbuję ci powiedzieć, że w tym życiu nie będzie istniała dla mnie żadna inna kobieta, kochanie.

Serce przestało jej bić, po czym wypełniło się po brzegi radością.

– Kiedyś bałabym się powiedzieć „tak” – szepnęła. – Po prostu nie sądziłam, że jestem dla ciebie odpowiednia. Ale ty masz niedobry zwyczaj wplątywania się w kłopoty, Steve. Mogę przysiąc, że za to, w co wierzysz, byłbyś gotów rzucić się w przepaść. Może lepiej się tobą zajmę. Nie mogę powierzyć twego bezpieczeństwa nikomu innemu.

– Co to znaczy „może”?

Jeszcze się nie uśmiechał, ale zobaczyła w jego oczach cień radości.

– Jesteśmy w miejscu publicznym. Nie chciałam cię zawstydzać, krzycząc na całe gardło, że kocham cię nad życie.

No, wreszcie ujrzała na jego twarzy uśmiech. Szeroki, promienny uśmiech, który był przeznaczony tylko dla niej. Steve przytulił policzek do jej czoła.

– Ludzie w ogóle mnie nie obchodzą ale muszę przyznać, że bardzo chciałbym usłyszeć taki okrzyk, kiedy będziemy sami.

– No to co my tu jeszcze robimy? – szepnęła. – Zabierz mnie do domu.

Jennifer Greene

  • 1
  • 23
  • 24
  • 25
  • 26
  • 27