Cała sypialnia była pogrążona w mroku, lecz na twarz Mary Ellen padało światło. Blask wlewający się od drzwi wydobywał z mroku jej szyję, lśniące brązowe włosy i delikatniejszą od atłasu skórę. Trzeba było ucałować tę szyję, tu gdzie pulsuje rozpalona żyłka. Jej piersi nabrzmiały dla niego, a sutki stwardniały pod bezlitosnym deszczem miękkich, wilgotnych, namiętnych pocałunków. Zawadzały mu jej ręce usiłujące rozpiąć guziki jego flanelowej koszuli. Przeszkadzały mu też oczy, bo cały czas czuł jej wzrok na swojej twarzy – oczy jelonka Bambiego, wilgotne, delikatne, pełne uczucia. A on nawet jeszcze nie zaczął.

– Steve?

Wypowiedziała jego imię cichym szeptem, od którego zawirowało mu w głowie.

– Mam zabezpieczenie – powiedział, przewidując jej niepokój, zanim jeszcze miała okazję go wyrazić, nie chcąc, żeby cokolwiek zniszczyło nastrój.

– Nie mam niczego w domu – przyznała lekko ochrypłym głosem.

– Mogłem się tego domyślić, kochanie. – Nie powiedział jej, że nie znosi prezerwatyw. Nie wspomniał też, że wyobrażenie jej brzucha nabrzmiewającego pod wpływem ciąży porażało go swą mocą. Chciał rozmawiać z nią o dzieciach, o innych metodach zabezpieczeń, o życiu. Tyle że nie teraz.

– Steve… szczerze mówiąc, nie myślałam o zabezpieczeniu. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Przyszło mi tylko do głowy, że może chciałbyś zdjąć buty?

– Buty? – On tu stara się być mroczny i niebezpieczny, a ona myśli o butach?

– Nie sądzisz, że byłoby ci nieco wygodniej bez butów? I paska. A także koszuli…

A niech go, jeżeli w tych lśniących oczach nie błysnęło rozbawienie. I ogień. Ciągle patrząc w te oczy, zrzucił buty, a potem zdarł z siebie koszulę, dżinsy i resztę ubrania. Szybko, póki z jej oczu nie zniknie to łobuzersko – słodkie zaproszenie. Nie zniknęło. Wyszła mu naprzeciw, kiedy wciąż nie mógł sobie poradzić z jedną oporną skarpetką. Zostawił ją w spokoju. Do diabła z głupią skarpetką.

Wydawało się… zdecydowanie się wydawało, że nie musi się martwić, czy jego ciało jej się spodoba. Czubkami palców błądziła wśród szorstkich włosów na jego piersi. Jej dłonie wybrały się na niczym nie skrępowaną podróż odkrywczą a ich śladem ruszyły usta. Wtuliła się policzkiem w zagłębienie szyi Steve'a.

Nigdy przedtem nie miał do czynienia z kobietą tak zdecydowaną go pieścić, natychmiast, w tej chwili, jakby tuż obok tykała bomba zegarowa i następnej okazji mogłoby już nie być. Przerzuciła nogę przez jego udo i przyciągnęła go bliżej siebie, jakby była wystarczająco silna, by zmusić stukilowego mężczyznę do zrobienia każdego głupstwa, o jakim zamarzy.

I to jej się udało. Zrobiłby dla niej wszystko, jednym skokiem znalazłby się na szczycie wieżowca, byłby ptakiem, samolotem, wszystkim, o co by poprosiła. Kochała go. Domyślił się tego, miał nadzieję, uwierzył na podstawie jej zachowania. Jednak nie wiedział tego na pewno, dopóki nie poczuł promieniującego z niej uczucia. Skóra Mary Ellen lśniła w ciemnym pokoju, a gwałtowne pragnienie w jej oczach mogło doprowadzić go do szaleństwa.

Po raz pierwszy zrozumiał, dlaczego wilki wyją. Zrzucił poduszki na podłogę i zagarnął ją pod siebie, a Mary Ellen z kocim pomrukiem oplotła go nogami. Kiedy poczuła jak powoli ją wypełnia, wygięła się w łuk, a całe jej ciało przebiegł dreszcz. Ustami poszukała jego warg i wpiła się w nie pocałunkiem dogłębnym jak przysięga, gwałtownym jak nagłe wyznanie.

Odczuwał pożądanie już przedtem. Wiedział, co to miłość. Nigdy jednak nie znalazł kobiety, będącej jego duchowym odpowiednikiem, której dzikość zaspokajałaby płonący w nim głód – głód wywołany jej smakiem, dotykiem, szmerem oddechu, miodowym zapachem skóry, czymś w rodzaju narkotyku, od którego całkowicie uzależniło się jego serce. Tu było jej miejsce. Przy nim.

Słupki łóżka podzwaniały, a materac trzeszczał. Nie tak szybko, upominał sam siebie. Sposób, w jaki reagowała uderzał mu do głowy, chociaż doskonale wiedział, że jej obawy nie zniknęły w jednej chwili. Ostatnią rzeczą jakiej by chciał, to przeczucie, że Mary czuła się uwiedziona, ponaglana uwolnionymi spod kontroli emocjami. Patrzył na nią czule i zaborczo, widział, jak jej oczy robią się nieobecne i zamglone, a ciało wygina się w napięciu i ślepym pragnieniu.

Czy coś takiego mogłoby być złe? Zignorował instynktowne ostrzeżenia i pozbył się wszelkich trosk.

Liczyła się tylko chwila obecna. Marzył, żeby i ona czuła to samo. Aby była wolna i pozbawiona wszelkich zahamowań. Delikatna. Nieśmiała, jeśli miała na nieśmiałość ochotę, i lubieżna, jeśli taką być chciała. Całkiem wolna, żeby mogła rzucić się w przepaść i bez wahań wierzyć, że on ją pochwyci.

Zawołała go po imieniu ochrypłym, pełnym napięcia głosem. Wtedy prysły resztki jego zdrowego rozsądku. Rzucił się razem z nią w ową przepaść. I pochwycił ją całą mocą swej miłości.

Steve zapadł w drzemkę, ale Mary Ellen nie mogła spać… i nie chciała. Co tam sen! Chciała jak najdłużej zachować to wrażenie bliskości i przynależenia do niego.

Włosy miał zmierzwione i spał z poduszką zmiętą pod zarośniętym policzkiem. Wyciągnął się na całą długość łóżka. Zagarnął dla siebie całą kołdrę. A uparty był nawet we śnie, bo kiedy próbowała wyśliznąć się z łóżka przytrzymał ją ramionami, nawet nie otwierając oczu.

Mogła patrzeć na niego bez końca. Ogarnął ją cudowny nastrój… Namiętność nie była jej obca, ale żaden mężczyzna nie rozpalił jeszcze jej serca tak jak Steve. Johnny uważał się za sprawnego kochanka. Nie mylił się. Lecz sprawny kochanek nie mógł się równać z mężczyzną który całkowicie obnażył się wobec niej i w cudowny sposób zmusił swoją kochankę do podobnej uczuciowej szczerości.

Powiedział, że ją kocha. Nie raz, ale kilka razy. Oczywiście, nie znał prawdziwej Mary Ellen, słynącej z fatalnych, żenujących sercowych pomyłek. Nie mógł jej rzetelnie ocenić, więc byłaby szalona, gdyby uwierzyła w te dwa magiczne słowa Uwierzyła jednak nareszcie w swoje prawo do miłości.

Dopóki nie spotkała Steve'a i jego bratnich, zwierzęcych dusz, zawsze przyjmowała za pewnik stary stereotypowy sąd o wilkach – samotnikach. Wilki były towarzyskie, lojalne, kochające, bezgranicznie oddane rodzinie i przyjaciołom. Tak jak on. Jej kochanek nie był samotnikiem z wyboru, lecz z konieczności.

Wkrótce wyjeżdżał. Wiedziała że trzeba mu kobiety silniejszej, pewniejszej siebie, a nie kogoś zamartwiającego się swoimi niezliczonymi porażkami. Naprawdę to rozumiała a jednak dziwiła się, że przedtem czegokolwiek się bała. Teraz dopiero uzmysłowiła sobie, czym jest prawdziwy strach. Bała się, że po jego wyjeździe może już nigdy nie wrócić do normy.

Mogłaby przysiąc, że Steve mocno śpi, lecz nagle poczuła dotyk jego palców na policzku.

– Nie możesz spać?

– Nic mi nie jest. – Pomyślała ze smutkiem, że znów kłamie, ale tak trudno było powiedzieć prawdę. Nie chciała spać. Nie chciała, żeby ta noc się skończyła. Pragnęła aby ich związek wrył się jej w pamięć, by stał się jej tajemnicą.

Przesunął się, tak że leżeli z głowami na jednej poduszce. Nawet w tej ciemności czuła na twarzy jego wzrok. Wilcze oczy. Głębokie i zachłanne, będące zwierciadłem duszy, dotykające jej twarzy niczym pieszczota.

– Jesteś cudowna, Mary – mruknął. – Nie wiem, co ze mną robisz. Nie muszę tego rozumieć. Jesteś skarbem, jakiego nigdy nie spodziewałem się znaleźć.

– Nie jestem żadnym skarbem, tylko starzejącą się idiotką.

– To niewiele wiesz. Zwykłe starzejące się idiotki nie robią mężczyznom sieczki z mózgu. Jestem wykończony, moja pani. Przez ciebie. Właściwie obarczam cię pełną odpowiedzialnością za to, że całkowicie utraciłem samo kontrolę.

Roześmiała się cicho.

– Chyba oboje trochę przesadziliśmy.

– Trochę?

– No, dobrze. Oboje zapamiętaliśmy się w szaleństwie. – Ciepły blask jego oczu onieśmielał ją. Poszukała jakiegoś innego tematu rozmowy. – Skoro nie śpisz… martwiłam się, że jesteś głodny. Nie jadłeś kolacji.

– Kolacja to wspaniały pomysł. Muszę przyznać, że umieram z głodu.

– Upiekłam ciasto biszkoptowe. Może nieco wyschło. Nie wiem, co jeszcze mogę uratować z kolacji, ale na pewno uda mi się…

– Mary?

– Hmm?

– Lubię ciasto biszkoptowe. Ale nie mam na nie ochoty.

– Chcesz kanapkę?

– Też nie. Umieram z głodu. Słowo honoru. Ale jest tylko jedna rzecz, na którą mam ochotę…

– Co takiego? – uniosła rękę, żeby odrzucić kołdrę.

Rzucił się na nią błyskawicznie. Przylgnął do jej ust delikatniej niż wiosenny wiatr, a potem mocniej, bardziej dziko. Szybko przekonała się, że tą jedyną rzeczą na którą miał ochotę, była ona.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Patrząc, jak Mary Ellen biega po kuchni, Steve nie wiedział, czy chce ją udusić, czy pocałować. Niestety, obie czynności wymagały kontaktu fizycznego. Poruszała się za szybko, żeby mógł spróbować jednego czy drugiego.

– Lepiej, żeby smakowały ci grzanki – ostrzegła. – Zrobiłam ich tyle, że starczyłoby dla pułku wojska. – Z uśmiechem postawiła przed nim talerz. – Łatwo zadowolić mężczyznę, który nic nie jadł od wczoraj. Podejrzewam, że rzuciłbyś się nawet na kawałek tektury.

– Ale to nie jest tektura. I naprawdę wygląda apetycznie.

I rzeczywiście. Robiła grzanki z lekko wysuszonego chleba, opieczonego na cudowny cynamonowy kolor. W innej sytuacji rzuciłby się na takie jedzenie. Nigdy nie odczuwał napięcia w sytuacjach kryzysowych, ale sądząc po przelewających się w żołądku kwasach, teraz właśnie coś takiego przeżywał. Nie miał pewności, czy potrafi przełknąć chociaż kęs.

Podała serwetki i słodki sos. Było jeszcze wcześnie. Zbliżała się siódma i na zewnątrz panował mrok. Steve miał nadzieję, że Mary Ellen będzie spała dłużej, ale wyskoczyła z łóżka w chwili, kiedy usłyszała szum prysznica. Gdy wyszedł z łazienki, już przygotowywała śniadanie. Ubrała się w gruby, różowy szlafrok, miała świeżo umytą twarz i włosy zaczesane za uszy. Na jej policzku odcisnął się ślad poduszki. Wyglądała tak, że można by ją zjeść.