– Dziwisz się, co? Odszukanie cię w tej pipidówce nie było łatwe.

– Po co przyjechałeś?

– Nie domyślasz się? Żeby cię znaleźć. Będziesz mnie trzymała za progiem? Wpuściła go szybko do środka i jeszcze szybciej zamknęła drzwi. Nawet jeśli nie spodziewała się Steve'a, to miała przytłaczającą świadomość, że nie powiedziała mu nic o Johnnym. Wystarczyło jedno spojrzenie na byłego narzeczonego, a zalała ją fala wspomnień. Przywołała w pamięci te lata, kiedy myślała o sobie jak o problemie, który trzeba jakoś rozwiązać. Przypomniała też sobie upokarzające oczekiwanie przed ołtarzem w bolesnej świadomości, że właściwie czegoś takiego się spodziewała bo wszystko, co kiedykolwiek robiła kończyło się katastrofą. Zeszłej nocy kochała się ze Steve'em i czuła, że jest w stanie odzyskać wiarę w siebie. Teraz nadzieje na to zaczęły gwałtownie maleć.

– Czego chcesz? – spytała.

– Nie traktujesz mnie zbyt przyjaźnie, ale zasłużyłem sobie na to. Jestem ci winien przeprosiny za ten ślub i w ogóle. Przyznaję, Mary Ellen, że stchórzyłem. Ale miałem mnóstwo czasu na dokładne przemyślenie sprawy. Cała rodzina wbijała mi do głowy, że muszę być rozsądny.

– Wyobrażam to sobie – rzekła sucho. Rodzina Johnny'ego nie przyjęła jej z otwartymi ramionami. Jednak ród należał do starej arystokracji z Południa. Jego członkowie nie chcieliby, aby ktoś spośród nich stał się tematem plotek, porzucając pannę młodą przed ołtarzem.

Obdarzył ją swoim najbardziej czarującym uśmiechem.

– Chcę, żebyś wróciła kochanie. Wiem, że popełniłem błąd. Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie potrzebujesz trochę czasu, aby mi wybaczyć. Ale teraz widzę, że dobrze nam było ze sobą i zrobię wszystko, żeby cię odzyskać.

Zawahała się. O Boże, chociaż raz chciała sobie poradzić w niezręcznej sytuacji. Czyż nie jest dorosła? Czy się nie zmieniła? Przecież uwierzyła że przestała już być niezdarną kretynką.

– Johnny, przykro mi, że niepotrzebnie się trudziłeś, jeśli przyjechałeś tylko po to. Szkoda, że nie zadzwoniłeś. Powiedziałabym, co czuję…

Przerwał jej, wręczając róże.

– Proszę, kochanie. Cały Johnny.

– Róże są piękne, dziękuję. – Odetchnęła głęboko. – Aleja ich nie chcę, Johnny. Przykro mi, ale wszelkie uczucia, jakie do ciebie żywiłam, dawno już umarły.

– Nadal jesteś na mnie zła.

– Nie.

– Zraniłem cię. Rozumiem to i przepraszam. Jest mi naprawdę przykro.

– Nie czuję się zraniona – odparła cicho. – Już nie. Szczerze mówiąc, jestem ci wdzięczna za to tchórzostwo, bo dzięki niemu zrozumiałam, że z naszego związku nic by nie wyszło.

– Chyba nie zapomniałaś, jak dobrze nam było ze sobą.

Przeżywali cudowne chwile. Johnny był niezrównanym kompanem. Był balsamem na jej cierpiącą z powodu kompleksów duszę, więc bardzo chciała wierzyć, że te cudowne chwile naprawdę coś znaczyły.

– Dobrze się razem bawiliśmy, ale nigdy nie moglibyśmy żyć ze sobą. Nie jesteśmy do siebie podobni pod żadnym istotnym względem. Nie cenimy tych samych wartości…

– To nieprawda – rzekł z pewnością siebie – i z chęcią ci to udowodnię.

Kiedy zaczął zdejmować płaszcz, serce zabiło jej mocniej z niepokoju.

– Włóż go z powrotem. Nie zostaniesz tu.

– Owszem, zostanę. Przyjrzałem się po drodze tej mieścinie. To nie miejsce dla ciebie. Twoje miejsce jest przy mnie. I zostanę, dopóki cię nie przekonam, żebyś do mnie wróciła.

Samson patrzył, jak zdejmuje kurtkę i sięga po fartuszek.

– Słyszałem, że przyjechała twoja sympatia. Odwróciła się błyskawicznie.

– O Boże. Chyba go tu nie ma?

– Już nie. Przyszedł wcześniej, szukając cię, i trochę sobie pogadaliśmy.

– Steve'a tu nie było, prawda?

– Nie. Nie widziałem go dzisiaj.

Mary Ellen też go nie widziała, ale wkrótce na pewno się spotkają. Wyjęła z torebki opakowanie tabletek przeciw nadkwasocie i zażyła dwie pastylki. Nie skutkowały. Nieprzyjemne uczucie w żołądku nie ustępowało przez cały dzień. Próbowała być wobec Johnny'ego taktowna i uprzejma. Usiłowała nawet być z nim zupełnie szczera. Doprowadziło to tylko do niezręcznej próby zalotów oraz powtórzenia przez Johnny'ego obietnicy, że stąd nie wyjedzie.

O Boże, jeśli udało jej się zebrać jakieś punkty tam na górze, to teraz chciałaby je wykorzystać. Przed rozpoczęciem pracy zatrzymała się na stacji benzynowej i o mało nie dostała zawału. Wprawdzie udało jej się wyrzucić Johnny'ego na jakiś czas z domu, ale ten łajdak spędził pracowicie popołudnie, rozmawiając ze wszystkimi w miasteczku i opowiadając im, że jest jej narzeczonym. Samson, podobnie jak wszyscy inni, wydawał się oczarowany romantyczną postawą Johnny'ego. Rozumiała to. Ją też kiedyś oczarowała jego wylewność.

Romantyczne gesty były wspaniałe, ale jedynie wtedy, gdy za nimi kryła się miłość. Kupienie róż wymagało tylko pieniędzy – to żaden problem dla człowieka z kieszeniami pełnymi zielonych banknotów. Mężczyzna, który czołgał się po błocie, żeby złożyć w jej ramionach maślanookie szczenię – to był prawdziwy romantyk. Mężczyzna, który wspierał ją w jej dążeniach, choćby nie wiadomo jak różniły się od jego marzeń i celów – to był człowiek godzien prawdziwej miłości. Mężczyzna, od którego dotyku, spojrzenia, uczuć odbijających się w jego oczach topniało jej serce – to ktoś dla niej najważniejszy.

Steve. Boże, co on sobie pomyśli, jak się dowie o Johnnym? Że jest idiotką, która wybrała sobie takiego czarusia? Że jest tak głupia, że nie potrafi odróżnić przebiegłego chłopca od prawdziwego mężczyzny?

Usłyszała dobiegające z baru głosy. Klienci czekali, więc szybko weszła przez wahadłowe drzwi, ale w żołądku nadal czuła ssanie. Miała szczęście, że Steve był zajęty przygotowywaniem wilków do przeprowadzki na wyspę, bo inaczej na pewno już by się dowiedział o Johnnym.

W żaden sposób nie mogła stać bezczynnie i pozwolić na to, by jej były narzeczony zagroził wszystkiemu, co było dla niej ważne. Powinna była wcześniej powiedzieć Steve'owi o Johnnym. Nie chciała już mieć żadnych tajemnic przed ukochanym mężczyzną ale najpierw musiała rozwiązać ten problem. Cholera. Czasami kobieta musi zrobić to, co powinna.

Wooley Harris podniósł stary dzbanek do kawy ze skruszoną miną.

– Być może został tu jeszcze jeden kubek, ale obawiam się, że pita z niego kawa będzie smakować fusami.

– Nie szkodzi. – Steve przyjął wyszczerbiony kubek i wyciągnął się na drewnianym biurowym krześle. Biegał przez cały dzień, zajmując się wilkami i załatwiając ich przenosiny na wyspę. Był wykończony. Chciał tylko zobaczyć Mary Ellen, ale dobrze wiedział, że przez godzinę będzie jeszcze zajęta obsługiwaniem wieczornych klientów.

Budynek policji okręgowej stał naprzeciwko baru, więc kiedy Wooley zaprosił go na pogawędkę, Steve się nie opierał. Kawa pozwoliła mu odzyskać siły i cierpliwość. Był spięty niczym nakręcona sprężyna. Wooley się nudził – twierdził, że z powodu braku przestępstw nie ma w tym mieście co robić – a poza tym stanowił miłe towarzystwo. Rozmowa toczyła się wokół miejscowych plotek i polityki, po czym zeszła na Richy'ego Schneidera.

– Wiedziałem, że jest ćpunem – powiedział Wooley – tyle że nigdy niczego przy nim nie znalazłem. Jak się połączy narkotyki z kompleksami, to kłopoty gotowe. Przykro mi tylko, że wybrał sobie na ofiary twoje wilki.

– Przynajmniej został złapany, zanim narobił więcej szkód. Trudno walczyć z takim wrogiem. Przyzwoici ludzie żywią w głębi ducha przychylne uczucia dla wilków. Trzeba każdemu dać okazję wygadania się, a nietrudno będzie znaleźć złoty środek. Takie palanty jak Schneider mieszają w głowach po obu stronach… – Steve usłyszał pisk hamulców i gwałtownie spojrzał w okno.

– Co się tam dzieje? – Wooley też to usłyszał i wstał z krzesła. Steve dotarł do okna pierwszy.

– Wygląda na to, że przed barem Samsona jest jakaś awantura.

Kierowca ciężarówki, który tak ostro zahamował, już ruszał. Kiedy odjechał, Steve zobaczył wylewający się z baru tłumek. Nagle z budynku wyszedł tyłem wysoki blondyn z rękoma uniesionymi w obronnym geście. Steve spojrzał na obcego zmrużonymi oczyma.

– Wiem, kto to jest – mruknął Wooley. – Czy słyszałeś… hmm… o…

– Tak, słyszałem o nim – rzekł cicho Steve. – Nie mogłem się dzisiaj nigdzie ruszyć, żeby o nim nie usłyszeć.

– Zgadza się. Znając zamiłowanie mieszkańców tego miasteczka do plotek… A niech to. Nie wierzę własnym oczom. Co właściwie ta twoja kobieta robi?

Steve zauważył Mary Ellen, która właśnie w dość spektakularny sposób wyszła z baru.

– Zaryzykowałbym twierdzenie, że grozi temu dżentelmenowi krzesłem – mruknął.

Wooley posłał mu spojrzenie z ukosa po czym obaj rzucili się po kurtki i wypadli na zewnątrz. Niewątpliwie ta scenka nie wywołałaby tyle zamieszania, gdyby całe miasteczko nie było znudzone i nie marzyło o jakiejś atrakcji. Na szczęście Steve przerastał większość pozostałych o głowę.

Serce waliło mu jak młotem. Cały dzień słyszał o tym, jak Johnny usiłuje odzyskać względy byłej narzeczonej. Mary Ellen zawsze niezwykle zręcznie unikała rozmowy na jego temat. Steve od dawna podejrzewał, że to ten dureń zadał druzgocący cios jej pewności siebie, i kiedy facet wreszcie się pojawił, prawie się z tego ucieszył. Była to dla niej okazja zamknięcia nie dokończonej sprawy oraz upewnienia się, co czuje do niego, ustalenia jaki będzie los ich obojga w przyszłości.

Nie ucieszył się jednak za bardzo. Jeden rzut oka powiedział Steve'owi, że ten facet to przystojniak, a jego ubranie, samochód i wygląd świadczyły o pokaźnych zasobach finansowych i uporządkowanym życiu, czego Steve nie mógłby nigdy Mary Ellen zagwarantować.

Sprzeczka stawała się coraz gwałtowniejsza; Steve rozumiał już pojedyncze słowa. Jedynie dzięki żelaznemu opanowaniu potrafił stać spokojnie i nic nie robić. Dama jego serca była ogromnie wrażliwa na punkcie samodzielności. Już raz nieomal ją stracił, kiedy założył, że pragnie jego interwencji. Przysiągł sobie, że nie popełni drugi raz tego błędu, a wiedział, o jaką stawkę toczy się gra. Ale, do cholery, trzymanie się w tej sytuacji na uboczu było najtrudniejszą rzeczą jaką kiedykolwiek zrobił. Czasami damie potrzebny jest bohater. Chciał być nim dla niej. Pragnął rzucić się w tłumek i rozkwasić gębę temu przystojniakowi.