– Nie zgadzam się!... Nie wyjdzie stąd nikt!

W błękitnych oczach mnicha błysnął gniew, a jego osłabione ciało wyprężyło się.

– Nie chodzi mi o ciebie, Arnoldzie de Montsalvy! Chodzi o dwie kobiety... zwłaszcza o jedną, której nie dałeś żadnego powodu, by poświęcała się dla ciebie! Podejdź do mnie, Katarzyno! Podejdź do mnie, moje biedne dziecko!

Uśmiechał się do niej dobrotliwie i wyciągał bladą dłoń. Bernard de Calmont d’Olt znał ją od dawna i zawsze potrafił ją zrozumieć. I teraz ofiarował jej swoją przyjaźń, schronienie... a Arnold nawet na nią nie spojrzał. Jego pogarda i obojętność wskazywały na to, że rzeczywiście przestała dla niego istnieć. W tej chwili zdawało się, że serce jej pęknie, a w gardle dławiły ją łzy rozpaczy. Na chwilę zamknęła oczy, by znaleźć w sobie odrobinę siły, zacisnęła dłonie i odwróciwszy się od Arnolda uczyniła kilka kroków w stronę przeora, który schodził z wozu wyciągając do niej ramiona, kiedy brutalne słowo przykuło ją w miejscu.

– Ona zostanie tutaj!

Tłum zaszemrał, a oburzony przeor krzyknął:

– Nie masz prawa, panie! Niebo na ciebie patrzy!

– Mam wszelkie prawa! Co do Boga... to niech patrzy! Dalej, poprowadźcie mnie do niej – dodał pod adresem podtrzymujących go.

Josse jednak nie usłuchał.

– Co zamierzasz, panie? Jeśli masz zamiar zadać jej nowe cierpienie, to idź sam!

Chciał wypuścić wielkie ciało pana, lecz ten uczepił się kurczowo jego ramienia i powtórzył:

– Powiedziałem, zaprowadź mnie do niej!

– Uczyń, jak chce! – powiedział przeor. – Zobaczymy, jakie ma zamiary.

Zaczęli iść powoli, krok po kroku, Josse i Fatima z trudem przesuwali swój ciężar. Stłoczony przy bramie tłum wstrzymał oddech. Katarzyna stała jak skamieniała, a jej serce waliło młotem. Co zamierzał? Jaki wstyd publiczny przeżyje z jego powodu? Patrzyła na niego ze strachem zmieszanym z litością, że ten tak dumny rycerz wlecze się z trudem.

Kiedy był dwa kroki od niej, Montsalvy wydał kolejny rozkaz.

– Rzućcie mnie przed nią na kolana! Josse spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Chcesz, panie?...

– Rzekłem: na kolana! Tutaj... w kurzu, u jej stóp! Żądam tego! Josse i Fatima, wśród całkowitej ciszy, uczynili, jak rozkazał, i oniemiała Katarzyna ujrzała nagle przed sobą wielkiego pokutnika, z bosymi stopami i w samej tylko koszuli, któremu brakowało jedynie sznura na szyi... Ten sznur jednak Arnold de Montsalvy miał sobie sam zarzucić w głębi duszy. Nie wypuszczając ramion Fatimy i Jossego, by nie zaryć twarzą w ziemi, zebrawszy wszystkie siły krzyknął:

– Was wszystkich, którzy mnie teraz słuchacie, biorę na świadków mojej hańby i mojej... skruchy! Chcę, byście wszyscy słyszeli, jak błagam o przebaczenie waszą panią, najlepszą i największą panią na świecie!... Katarzyno, sponiewierałem cię, zdradziłem na wiele sposobów, przekląłem i sprowadziłem na ciebie cierpienia, jakich żadna istota ludzka nie byłaby w stanie znieść! Owładnięty demonami pychy, chciałem wyrwać ci twój dom, twoje dzieci, nawet twoje życie! A pomimo to, kiedy ręka sprawiedliwości Pana zawisła nade mną, ofiarowałaś swoje życie, aby ratować moje... przybyłaś do mnie, nie zważając na najstraszliwszą ze śmierci... porzuciłaś wszystko i przybyłaś!... Wiem, ile wycierpiałaś... gdyż od trzech dni odzyskałem świadomość, patrzyłem, jak żyjesz, słuchałem cię, wiem, jak okrutną przebyłaś drogę, by mnie ratować! O, jakże się nienawidzę!

– Nie!... Nie mów tak!...

– Pozwól mi skończyć... Mam tak mało sił... Nie wiedziałem, co czynić ze sobą... Może gdyby oni nie przyszli, nie odezwałbym się słowem, a odzyskawszy siły, uciekłbym jak tchórz daleko od ciebie. Teraz mam zamiar to zrobić. Uczyniłem ci zbyt wiele zła. Wyrządziłem zbyt wiele krzywd i wykopałem między nami przepaść, której nic nie zdoła teraz zapełnić. Dlatego oddaję ci twoją wolność... Odejdę, a ty zostaniesz tutaj ze swymi dziećmi, wasalami, wszystkimi, którzy cię tak kochają. W Montsalvy nie będzie pana, dopiero jak Michał osiągnie dojrzałość. Będzie za to pani, szlachetna i dobra pani, która potrafi miastem pokierować. Ja zamknę się w klasztorze, by odbywać swoją pokutę tak długo, jak Bóg utrzyma mnie przy życiu... Lecz ty, Katarzyno, zanim rozstaniemy się na zawsze, powiedz mi, powiedz, że mi przebaczasz!...

Tego już nie mogła znieść. Nie mogąc dłużej słuchać jego smutnego, pokornego głosu błagającego u jej stóp, Katarzyna wybuchnęła szlochem upadłszy przy Arnoldzie na kolana.

– Przestań! Błagam cię, przestań już!... Nie chcę o niczym słyszeć oprócz jednego: powiedz mi, kim jestem dla ciebie? Powiedz, czy mnie nadal kochasz? – Złączywszy dłonie, szlochała naprzeciwko tego ukorzonego mężczyzny, z którego oczu spływały gorące łzy po przeciętym szramą policzku. – Błagam cię, odpowiedz! W imię Boga, zaklinam cię, powiedz mi prawdę, twoją prawdę! Czy jeszcze mnie kochasz? Czy zostało jeszcze coś z naszej dawnej miłości?

Wtedy on wyciągnął swoje wychudzone, drżące dłonie i ująwszy jej twarz wyszeptał:

– Moja kochana... moja jedyna! Czy cię kocham? Ależ uwielbiałem cię całe życie i nigdy nie przestanę cię kochać... Nigdy! Dopóki będę żył, będę cię kochał...

Nad dwoma klęczącymi postaciami przeleciał skowronek, szybując prosto do nieba, wyśpiewując na całe gardło radość z powrotu słońca, gdy ramiona Katarzyny zamknęły się łagodnie wokół mężczyzny, którego zdobyła na wieczność. Wspólnie podejmą urwaną drogę, drogę prowadzącą do mądrości, do zaufania, do siwych włosów, do zwykłego, codziennego szczęścia...


Osiem dni później, wtuleni w siebie Arnold i Katarzyna patrzyli, jak płonie ich zamek. Poprzez okna widać było wysokie, ryczące płomienie atakujące sufity i ściany, z wściekłością niszczące nie tylko ślady zarazy, lecz i duchy demonów, które przez wiele miesięcy zawładnęły ich siedzibą.

Tak postanowił pan de Montsalvy:

„Niech nic nie pozostanie z mojego szaleństwa! Ani jednej boazerii, ani jednego dywanu, ani jednego mebla skalanego dotykiem niegodnej ręki! Gdy już zostaną tylko gołe mury, zabierzemy się do odbudowy! Gdyż dla mojej żony i moich dzieci, dla życia, które od tej pory wieść będziem, chcę wszystko stworzyć od nowa! Dopiero wtedy możemy zacząć żyć od nowa!”

Teraz, w obliczu pożaru, czuł się wyzwolony, czuł ogarniającą go radość, która dziwiła jego samego. Czy więc tak prosto można było wymazać przeszłość?

Przytulona do mężowskiego ramienia Katarzyna patrzyła również, lecz mimo zalewającego ją szczęścia czuła ukłucie serca, widząc, jak znikają z dymem sprzęty, które sama kiedyś wybierała z taką miłością.

Silniej przytuliła się do Arnolda, który zgadując jej żal, przycisnął ją mocniej do serca i złożył pocałunek na jej czole.

– Tak trzeba było, moje kochanie! Oddam ci wszystko, co dzisiaj strawi ogień... Oddam ci tyle miłości, że pewnego dnia pomyślisz, kiedy już będziemy starzy oboje, że nasza długa historia, nasza okrutna historia... nie była niczym innym jak tylko... baśnią, która zdarzyła się komuś innemu, legendą zrodzoną w wyobraźni prababki.

Katarzyna wspięła się na palce i cmoknęła Arnolda w policzek ze szramą.

– Dlaczego mówisz „nasza okrutna historia"? Ja uważam, że była piękna! A poza tym dlaczego mówisz o niej w przeszłości? Czy jesteśmy starzy? Czy jesteś taki pewny, że jest skończona?...

– Mam taką nadzieję! – odparł Arnold ze śmiechem. – Musi tak być, pomimo twego zamiłowania do wędrówek. Musi tak być, gdyż ludzie szczęśliwi nie mają historii, a teraz pragnę być szczęśliwy z tobą i naszymi dziećmi. Teraz pragnę jedynie szczęścia!

Odwróciwszy się od płomieni pociągnął Katarzynę za sobą. Stojący za nimi ludzie Montsalvy pozdrowili ich radosnymi okrzykami, podczas gdy porywy jesiennego wiatru przyniosły znad wyżyny pierwsze złociste i purpurowe liście, zwiastuny rychłej zimy, którą pan i pani de Montsalvy mieli spędzić w domu gościnnym klasztoru, przygotowując plany nowego domu.

Na wiosnę, kiedy ziemia zrodzi swoje dary, a natura obudzi miłość, wszystko zakwitnie na nowo...


Saint-Mandé, 3 września 1978 r.