A jednak pewnego wieczoru, z końcem sierpnia, Sara przed zejściem do swego podziemnego laboratorium zaopatrzyła się w kawałek pszczelego wosku i pęk ostrych szpilek...

Dzień ten był wyjątkowo ponury. Zwierzęta zaczęły padać od kłów wilków, które zabijały je, by wychłeptać krew. W zamkowej cysternie poziom wody opadał w zastraszającym tempie i stało się jasne, że wkrótce, jeśli niebo nie ześle deszczu, nastąpi katastrofa.

Tymczasem minęło już sześć długich tygodni od wyruszenia Waltera i Bérengera do Saint-Laurent i nie było od nich żadnych wiadomości. Zniknęli w borach i landach i nikt nie był w stanie rzec, co się z nimi stało...

Tej właśnie nocy Sara ukrywszy się w podziemiach Roquemaurel, w świetle łuczyw ulepiła swymi zręcznymi rękami dwie woskowe figurki. Jedna przedstawiała kobietę, druga mężczyznę. Cyganka, mrucząc niezrozumiałe słowa, wbijała w nie długie igły, które wcześniej rozpalała do czerwoności w ogniu. Nad paleniskiem unosiły się gorzkie zapachy ziół, wydzielając czarny dym, a zdeformowany cień Sary kładł się na bielonym murze jak istny fantom nienawiści...

Po zakończeniu straszliwego dzieła Cyganka zamknęła obie figurki w skrzynce, którą zakopała w rogu piwnicy, pogasiła łuczywa, wzięła świecę i powoli wyszła na wieżę, gdzie znajdował się jej pokój. Jej dłonie, zawsze tak pewne, drżały, a twarz, równie szara i twarda jak otaczające ją stare mury, błyszczała od łez, których nie umiała powstrzymać... Aby uratować tę, którą kochała bardziej niż siebie, Czarna Sara skazała przed chwilą swoją własną duszę na potępienie...

Minęły jeszcze trzy dni, gdy któregoś ranka bramy zamku Montsalvy nieoczekiwanie wypluły w popłochu tłum mężczyzn, kobiet i dzieci pędzących przed sobą bydło i ciągnących wozy, na których spiętrzono w pośpiechu to, co posiadano najcenniejszego...

Słońce stało wysoko na bezlitośnie bezchmurnym nieboskłonie. Jednak na twarzach wszystkich tych ludzi malowało się przerażenie. Rozdzwoniły się dzwony w klasztorze, niosąc ponure dźwięki po całej okolicy aż do murów zamków i osad, wtórując potwornemu okrzykowi, który zawisł nad uciekającymi.

„Dżuma!... Dżuma w Montsalvy!!!"

Rozdział czternasty


MIARA MIŁOŚCI

Gauberta, ukrywszy głowę w ramionach Katarzyny, dała upust swej rozpaczy; szlochała nie mogąc się opanować. Przerażenie i trudy wędrówki pokonały tę dzielną kobietę, a na jej ogorzałej twarzy łzy wyryły czarne strugi. Za nią na dwóch wozach piętrzyły się umieszczone byle jak sprzęty kuchenne, narzędzia tkackie i jej sześcioro dzieci. Nie opodal na wyschłej trawie stał jej małżonek, Mikołaj Cairou, ciężko dysząc z wysiłku. Dalej na ścieżce widać było inne wozy: Marcina Cairou, brata Mikołaja, Józefa Delmasa, kotlarza, Antoniego Couderca, kowala, i wielu, wielu innych. Mieszkańcy Montsalvy wysypali się zza murów, by szukać schronienia w Roquemaurel u boku tej, którą zawsze uważali za swoją obrończynię i ostoję: Katarzyny.

Kiedy o zmierzchu ujrzała ich z murów, jak nadciągają z trudem wlokąc swój dobytek, pędem zbiegła ze schodów, by przyjąć ich z otwartymi ramionami, lecz most zwodzony zamku został podniesiony, a sam Renaud zagrodził jej drogę.

– Cóż czynisz? – krzyknęła zdziwiona. – Dlaczego zamykasz przed nimi bramy. Czyż nie widzisz, że potrzebują pomocy?

Ale Renaud ani drgnął.

– W innych okolicznościach przyjąłbym każdego z radością, lecz nie tym razem! W Montsalvy panuje dżuma, a oni mogli ją ze sobą przynieść. Nie dopuszczę, by zapanowała w naszym zamku!

– Przyszli tu, ponieważ mają do ciebie zaufanie, panie!

– Nie do mnie! Do ciebie, Katarzyno, która nic nie możesz. Pomyśl o swoich dzieciach. Czy chcesz patrzeć, jak puchną, czernieją i umierają w potwornych męczarniach, czy tego chcesz?

Obraz, który wywołał, był tak straszny, że zakryła twarz rękami. Z zewnątrz dochodziły jednak błagalne wołania:

– Nasza pani!... Nasza pani!... Pani Katarzyno!

– Mój Boże! – jęknęła. – Wołają mnie...

– Teraz cię wołają, ale bram przed tobą nie otworzyli! W niebezpieczeństwie każdy myśli o sobie, bądź pewna, Katarzyno.

– Ma rację! – podjęła Sara. – Nie kiwnęli nawet palcem, kiedy pan Arnold wrócił z tą bandą padalców i wywłoką.

Nastąpiła cisza przerywana okrzykami dochodzącymi z zewnątrz.

– Otwórz mi bramę! Chcę do nich iść!

– Jeśli otworzę... będziesz musiała z nimi zostać...

– Wiem, lecz proszę cię, żebyś otworzył! Jestem panią de Montsalvy, ich panią, i moim obowiązkiem jest być z nimi i im pomagać!

Wokół rozległy się liczne protesty i błagania, lecz ona zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę bramy.

– Zaczekaj na mnie, pani! Idę z tobą! – krzyknął Josse, odpychając delikatnie, lecz zdecydowanie dłoń Marii, która chciała go powstrzymać. Wtedy, w zupełnej ciszy, Renaud opuścił most i otworzył bramę, przez którą wszyscy mogli ujrzeć długi sznur uciekinierów.

– Zaopiekuj się dziećmi, Saro! – krzyknęła Katarzyna i wraz z Josse pobiegła do tych, których prawo feudalne i przyjaźń czyniły jej ludźmi. Spostrzegłszy ją, Gauberta puściła się na spotkanie i ze szlochem padła jej w ramiona...

W objęciach Katarzyny, która chusteczką wycierała jej spoconą twarz, Gauberta powoli uspokoiła się i opowiedziała pokrótce, co się stało.

Otóż w zamku od dwóch dni fetowano w towarzystwie trzech mężczyzn, którzy przybyli z wozem pełnym kobiet o ciemnej karnacji. Ich dowódca oznajmił, że przybywa z Marsylii, wiezie niewolnice, które jego pan, król Aragonii, Alfons V Wspaniały, przesyła w podarunku księciu de Bourbon i że prosi o schronienie na noc. Dla nowych kompanów pana Arnolda była to wielka gratka.

Orgia trwała trzy dni, a kiedy wstało słońce, chłopi przybyli na jarmark ujrzeli okropny widok: z zamku, ledwo powłócząc nogami i okropnie wyjąc, wytoczył się całkiem nagi mężczyzna, którego ciało było pokryte rozległymi, czarnymi plamami. Po zrobieniu kilku kroków mężczyzna upadł jak długi, wymiotując czarną mazią, nie pozostawiającą patrzącym złudzeń.

– Dżuma!...

Wiadomość lotem błyskawicy obiegła miasto, wzniecając szaloną panikę: wszyscy mieli tylko jedno w głowie: uciec jak najdalej od zamku, nad którym zawisło przekleństwo niebios. Brat Antym kazał pozabijać ćwiekami bramy i wyjście z podziemi, by zaraza nie wydostała się za obręb zamku...

– Zabić drzwi?... A Arnold?... A mój mąż?... Gauberta wykonała gest niemocy i odwróciła wzrok.

– Został w środku! – jęknęła wreszcie... – Ale może już nie żyje w tej chwili... To szybko idzie... dżuma, strasznie szybko, pani Katarzyno... Brat Antym powiedział, że otworzy zamek dopiero za czterdzieści dni... żeby go spalić!... Co z nami będzie, pani Katarzyno?...

Gauberta znowu zalała się łzami, czepiając się sukni swej pani, która jakby już jej nie słyszała. Wyobraziła sobie okropieństwa dziejące się w zamku, w którym teraz w nieludzkich mękach umierali ludzie. Ujrzała oczami wyobraźni swego męża leżącego być może na ziemi, gnijącego żywcem i nie mającego oparcia nawet w Bogu. I przed tym przerażającym obrazem zapomniała o wszystkich krzywdach, jakie jej wyrządził i jakie być może jeszcze jej wyrządzi...

I odwróciwszy się w stronę zamku, zawołała do Renauda, którego potężna sylwetka rysowała się między dwoma otworami strzelniczymi:

– Przyślij mi konia i powiedz Sarze, żeby przygotowała wszystkie leki, jakie posiada. Ruszam do Montsalvy!

– Ależ to szalony pomysł! Nie wyjdziesz stamtąd żywa!

– Uczyń, o co cię proszę. Nie pozwolę sczeznąć ojcu moich dzieci, nie uczyniwszy wszystkiego dla jego ratowania!

– Ale on już pewnie nie żyje! Dżuma zbiera żniwo...

– Szybko! Tak, wiem! Ale ja nie uwierzę, że nie żyje, dopóki nie zobaczę na własne oczy!

– Jesteś szalona, pani! – odparł Renaud. – Poświęcać się dla tego człowieka! A czy wiesz, że on ma zamiar cię oskarżyć przed sądem i wtrącić do więzienia za cudzołóstwo? Wytoczy ci proces i zamknie w lochu do końca twych dni, podczas gdy sam ożeni się z inną!

Roquemaurel z wściekłością rzucał słowa z wieży jak pociski z katapulty chcąc przygwoździć Katarzynę do ziemi. Ale ona nie dawała za wygraną. Wyprostowana jak strzała, uniosła głowę jeszcze wyżej i spokojnie oznajmiła:

– To sprawa między nim i panem Bogiem, lecz dopóki ja będę jego żoną, spełnię swój obowiązek!... No, Renaud, dosyć gadania! Pośpiesz się i daj mi, o co cię proszę... i zaopiekuj się mymi dziećmi, jeśli nie wrócę.

– Zgoda. Sama tego chciałaś – odparł Renaud i zniknął za murem.


Chwilę później brama otworzyła się na nowo i ujrzano trzy mulice z przytroczonymi do boków koszami. Na jednej z nich siedziała Sara.

Widząc to, Katarzyna przerwała krąg otaczających ją, błagających, by się niepotrzebnie nie poświęcała, ludzi, podbiegła do niej i krzyknęła:

– Co ty tu robisz? Natychmiast wracaj! Nie chcę, byś ze mną jechała! Słyszysz? Masz zostać i zająć się dziećmi!

– Moim zadaniem jest wszędzie ci towarzyszyć! Ostatnim razem, jak wyjechałaś beze mnie, nie bardzo ci się powiodło, jak mi się zdaje? Tym razem cię nie opuszczę. Będziesz mnie potrzebować!

~ Wiem... ale co z dziećmi?

– Maria się nimi zajmie równie dobrze jak ja z pomocą pani Matyldy, która rai obiecała i która je uwielbia. A więc ruszajmy. Josse pojedzie z nami?

– Też pytanie! – wymamrotał zagadnięty, posyłając pocałunek w kierunku murów.

– Doskonale! A wy tam – dodała Cyganka zwracając się do tłumu rozłożonego na zeschłej trawie – co wyglądacie jak barany idące na rzeź. Pani de Roquemaurel kazała mi powiedzieć wam, żebyście odeszli do starych domów, które widać tam w górze. Są trochę zrujnowane, ale dadzą wam wystarczające schronienie na wypadek deszczu, który oby wreszcie zaczął padać. Poza tym jest tam cysterna, w której jeszcze jest woda.