Przybiegł natychmiast i podczas gdy Sara zeszła do kuchni, udał się wraz z Katarzyną do jej pokoju, by zabrać potrzebne rzeczy. Istotnie, pokój kasztelanki był nietknięty i wszystko znajdowało się w doskonałym porządku.

Tymczasem Sara wyszorowała kuchnię, rozpaliła ogień i postawiła wodę w wielkim kotle. Zwijała się przy tym jak w ukropie, toteż gdy Katarzyna i Josse oraz dziewczyna przybyli uginając się pod ciężarem pościeli, ręczników i materacy, można było zacząć przenosiny i przygotować łóżko.

Kiedy Sara i Josse przynieśli Arnolda zawiniętego w kołdrę, położyli go najpierw na podłodze, by zedrzeć zeń odzienie i by go umyć. Kiedy go rozbierano, Sara zauważyła pod lewą pachą czerwoną opuchliznę.

– To czyrak! Zaczyna rosnąć!

Umytego i ubranego w czystą koszulę Arnolda ułożono na materacu, a on natychmiast zwymiotował kilka razy i trzeba było myć go na powrót.

Gdy doprowadzono go do porządku, zaczął jęczeć w malignie, lecz tym razem Katarzynie zdawało się, że zrozumiała, iż ma pragnienie.

– Daj mu tego naparu z ziół – rzekła Sara podając jej kubek brunatno-zielonego płynu.

Oparłszy płonącą głowę męża na swym ramieniu, Katarzyna napoiła go, walcząc ze wzruszeniem, jakie poczuła tuląc go jak dawniej do siebie. Wiedziała jednak, że przytula nieświadome ciało, a serce już do niej nie należy. Na tę myśl z jej oczu trysnęły łzy i popłynęły na policzek chorego.

Kiedy położyła go łagodnie na poduszkach, on otworzył oczy i łykał powietrze jak ryba. Potem dało się słyszeć wyraźnie jedno słowo:

„Ka... tarzyna"...

Po chwili nastąpiły inne, niezrozumiałe słowa, lecz to jedno słowo dodało jej otuchy. Czyżby ją poznał, czy też była tylko częścią jego świata majaków?

W tym czasie Sara zabrała się do przygotowania posiłku. Na szczęście kompani Arnolda nie opróżnili do cna bogatych zapasów zamku. Znalazła pszenicę i żyto, słoninę i szynki. Przeczesała kurnik stwierdzając z zadowoleniem, że katastrofa nie przeszkodziła kurom w znoszeniu jajek. Szybko rzuciła im ziarna. Josse zaś palił trupy, wzniecając na dziedzińcu piekielny ogień i kłęby dymu, które zasłoniły niebo. Katarzyna zajmowała się Arnoldem, wielokrotnie myjąc go i zmieniając mu pościel.

Gdy nadeszła noc, wszyscy padali ze zmęczenia, a Arnold wyglądał coraz gorzej. Spuchnięty język wypełniał całe usta, a oczy stały się żółte, skóra zaś sucha i paląca. Czyrak puchł w oczach i był już wielkości kurzego jajka. Sara pokazała Katarzynie, jak się robi okład z musztardy, mąki, miodu i octu, który trzeba było mu zmieniać.

– Jedyna nadzieja w tym, że czyrak szybko dojrzeje i pęknie. Tylko wtedy będzie można go uratować...

Ale Katarzyna nie wierzyła już, że to możliwe.

– On umrze – mówiła przez łzy, których nie mogła powstrzymać. – Ja wiem, że on umrze...

– Jeśli masz dalej przez niego cierpieć, tak będzie lepiej! – burknęła Sara. – Nie zasłużył na twe starania, na to, że się dla niego narażasz... wszyscy się narażamy!... A teraz położysz się na materacu i postarasz się zasnąć!

– Nie. Chcę przy nim czuwać.

– Ja będę czuwać pierwsza. Po mnie Josse, potem ty. Obiecuję, że cię obudzę, gdyby... gdyby coś się stało.


Lecz tej nocy nikomu nie udało się zasnąć. Ciągle trzeba było myć chorego, zmieniać mu pościel i dawać pić. Z nadejściem dnia trochę się uspokoił, lecz jego wygląd był niepokojący; oczy zapadły się do orbit, a ciało znieruchomiało, choć tym razem z ust i nosa popłynęła mu krew. Czyrak, na którym bez ustanku zmieniano okłady, rósł w oczach...

Pod wieczór zachmurzyło się, niebo przecięły błyskawice i rozległy się potężne grzmoty. Po chwili lunęło jak z cebra.

Katarzyna, Sara, Josse i dziewczyna wybiegli na dziedziniec, wyciągając ręce i krzycząc z radości.

– Deszcz, nareszcie deszcz! A więc nie jesteśmy przeklęci! Nagle poprzez grzmoty, błyskawice i szum deszczu usłyszeli potworne wycie. Wszyscy rzucili się z powrotem do kuchni, gdzie czekał na nich okropny widok: Arnoldowi udało się zwlec z posłania! W paroksyzmie cierpienia zerwał z siebie koszulę, bandaże i chwiejąc się na nogach stał przed kominkiem wydając jęki agonii...

– Wpadnie do paleniska! – zawołała Katarzyna, rzucając się w jego stronę, lecz w tej chwili Sara chwyciła ją za ramię krzycząc:

– Popatrz! Bąbel pękł! To dlatego szaleje! Idź, przynieś mi szarpie, dużo szarpi, i wróć tu w rękawiczkach.

W tym czasie Sara z Josse chwycili chorego od tyłu i zmusili go do położenia się. Istotnie, z jego otwartego czyraka wypływała czarna, gęsta, cuchnąca ciecz.

Katarzyna wróciła w rękawiczkach i z naręczem szarpi, które podała Sarze. W jej oczach malowało się nieme błaganie.

– Czy teraz... czy teraz... jest nadzieja?... Spocona twarz Sary rozjaśniła się w uśmiechu.

– Teraz tak... jeśli nie straci za dużo krwi. Jest bardzo silny. Chwasty bywają niezniszczalne...


Przez następną godzinę czyszczono ranę, w tym czasie Fatima przygotowywała kapustę, marchewkę i groch na zupę. Kiedy zapadła noc, Arnold odpowiednio zabandażowany leżał w czystym posłaniu, a jego opiekunowie mogli wreszcie zasiąść przy kuchennym stole do pierwszego prawdziwego posiłku wsłuchując się z zachwytem, jak potoki deszczu bębnią o dach.

Katarzyna chciała pierwsza czuwać przy chorym i nikt się jej nie sprzeciwiał. Wszyscy rozumieli, że pragnęła chwili samotności z mężczyzną którego niezłomnie kochała. Gdy udali się na zasłużony spoczynek, ona przycupnęła na materacu obok Arnolda i wyjąwszy z sakiewki bursztynowy różaniec, który dostała od siostry Beatrycze w Brugii, po raz pierwszy od dłuższego czasu zagłębiła się w modlitwie. Potem ująwszy dłoń męża uniosła ją do ust...

Nie, nie będzie się tłumaczyć ani bronić, gdyż musiałaby kłamać, ukryć przed nim to, co się wydarzyło w Lille w noc królów... Tak naprawdę to była niewierną żoną... choć nie miał najmniejszego prawa jej tego zarzucać...

Kiedy odzyska świadomość, myślała, jeśli mnie pozna, zobaczę, jakie będzie jego pierwsze spojrzenie. Jeśli będzie takie, jak się obawiam, odejdę bez słowa, odejdę na zawsze... Nie chcę, by z naszej miłości została tylko wdzięczność i litość...

Dni mijały, a deszcz nie ustawał. Zamknięci zorganizowali sobie regularny tryb życia. Katarzyna opiekowała się chorym, Fatima prała jego bieliznę. Dni płynęły monotonnie. Sara i Fatima zajmowały się zwierzętami, kurami, królikami i końmi, przygotowywały posiłki i mikstury dla chorego. Kiedy wstał dziewiąty dzień, a czysty błękit nieba zapowiadał piękną pogodę, usłyszano walenie do bram, wrzawę i tumult, jakby tłum jakiś zbliżał się do miasta. Josse rzucił się na mury. Na ulicy było pełno ludzi, ludzi, których znał, mężczyzn, kobiet i dzieci z Montsalvy, a na wozie jechał mnich w białej szacie, który, jak się zdawało, dawał ludziom rozkazy. Mężczyźni rzucili się do stosu głazów zagradzających wejście...

– Przeorze Bernardzie! Przeorze Bernardzie!... Dzięki Bogu wróciłeś! Co za szczęście!

– Przywieźliśmy go! – usłyszał dźwięczny głos Waltera. – Jest jeszcze słaby, ale koniecznie chciał ruszyć w drogę z nami! A co tam u was?

– Pani Katarzyna, Sara i ja jesteśmy cali i zdrowi. Co się tyczy pana Arnolda, to żyje, ale jest bez czucia... Pośpieszcie się! Zawiadomię panią Katarzynę i Sarę! Ucieszą się.

– Wróciliśmy! – zagrzmiała Gauberta – gdyż ogarnął nas wstyd, że pozwoliliśmy wam udać się do tego piekła, a sami zadekowaliśmy się w Roquemaurel! Wszystko jedno, co się z nami stanie!

Entuzjazm podobny do niedawnej paniki powodował tymi ludźmi, którzy zapomnieli o czyhającym ciągle niebezpieczeństwie. W tej chwili wszyscy jak jeden mąż płonęli chęcią zrehabilitowania się w swoich własnych oczach i w oczach swojej kasztelanki. Niebawem brama zamknięta przez mnichów stanęła otworem i na dziedziniec wdarła się pierwsza fala powracających z Gaubertą na czele, ciągnąc wóz, w którym spoczywał przeor. W klasztorze zaczęto bić w dzwony, kiedy władczy głos z głębi dziedzińca przygwoździł ich w miejscu.

– Nie wchodzić! Zabraniam wam wchodzić!...

Okrzykowi przerażenia Katarzyny, Sary i Josse oczekujących na dziedzińcu odpowiedział echem krzyk osłupienia tłumu jak w obliczu cudu: opierając się na ramieniu Fatimy i o framugę drzwi kuchni stał Arnold de Montsalvy. Wychudzony, odziany w długą, białą koszulę, z twarzą napiętnowaną chorobą, zapadniętymi policzkami i oczami wyglądał jak zjawa. Wszyscy pomyśleli, że widzą Łazarza wstającego z grobu, i mieszkańcy Montsalvy zgodnym odruchem padli na kolana wokół wozu, na którym przeor blady jak chusta próbował wstać. Katarzyna także upadła na kolana.

– Arnoldzie! Ty żyjesz! Żyjesz!... Boże Wszechmogący!...

Lecz on nie spojrzał na nią. Opierając się ciągle na ramieniu Fatimy i podtrzymywany z drugiej strony przez Jossego, który rzucił się ku niemu, zbliżał się z trudem, powłócząc bosymi stopami, w stronę swoich wasali; ci zaś nie wiedzieli, czy mają chwalić Boga, czy brać nogi za pas wołając pomocy.

– Odejdźcie stąd! – powtórzył. – Zamknijcie bramy i wracajcie tam, skąd przyszliście! Mam szczęście, że jeszcze jestem przy życiu, lecz zaraza czyha nadal! Odejdźcie stąd... moje owieczki!... Kiedy nadejdzie czas, te bramy otworzą się przed wami i znowu będziemy razem.

– Nie możemy zamykać bram, przyjacielu! – przerwał przeor. – Przybyłem tutaj, by skończyć z hańbą której przykład dawali moi bracia. Zamiast myśleć tylko o sobie, powinni byli uczynić wszystko, by ratować tych, którzy potrzebowali pomocy. Ty, panie, jesteś uratowany, lecz czy możesz przysiąc, że ci, których poświęcenie przyszło do ciebie pomimo najgorszego niebezpieczeństwa, nie zapłacą życiem, jeśli zatrzymasz ich tutaj bez żadnej ochrony poza ich odwagą? Opuścicie zamek i dokończysz leczenia w klasztorze, gdzie pani Katarzyna, Sara i Josse zapewnią ci opiekę w razie potrzeby...