– Od lat miała na niego chrapkę – wtrąciła Katarzyna bezbarwnym głosem.

– W każdym razie, pan Arnold postanowił zabrać ją ze sobą, i to tym chętniej, że ta wywłoka zwerbowała dla niego najlepszych ludzi Bérauda, najtęższych zabijaków zbijających bąki, od kiedy ich herszt zaniemógł. I cała ta hałastra zjawiła się pewnego wieczoru w Montsalvy.

– Jak on śmiał wprowadzić ich do naszego domu?... A ją pewnie zainstalował w moim pokoju – jęknęła Katarzyna dławiąc łzy.

– O nie! Nie w twoim pokoju! – zaprzeczyła żywo Sara. – Kiedy zobaczyłam, kogo nam przyprowadził i co się święci, zamknęłam twój pokój na cztery spusty, a klucz zawiesiłam sobie na szyi, stanęłam przed naszym panem i oznajmiłam, że raczej dam się poćwiartować, niż oddam mu klucz! Na szczęście nie nalegał...

Odgłos trąbki dźwięczący w głębinach zamku przerwał jej słowa.

– Wzywają na wieczerzę! – rzuciła Maria. – Trzeba się pośpieszyć, Saro!

– Wiem, wiem! Ale skoro pani de Roquemaurel zapowiedziała przyjęcie na dziś wieczór, nie obrazi się chyba za parę chwil spóźnienia – odparła, lecz żwawiej zabrała się do układania fryzury swej pani, podczas gdy Maria pomagała nałożyć jej suknię. Wkrótce Katarzyna •zebrawszy tren sukni udała się na spotkanie.


Wielka komnata w zamku Roquemaurel nie umywała się nawet do tych z zamków królewskich czy książęcych ani nawet do tej z Montsalvy, gdyż nie było tam ani jednego arrasu, ani najmniejszego złotego cacka wysadzanego drogocennymi kamieniami. Ongiś ród Roquernarelów był bardzo bogaty i wpływowy, dawno jednak utracił swą świetność za sprawą hulaszczego i lekkomyślnego pradziadka. Niemniej, pani Matylda była doskonałą gospodynią i chociaż sali nie zdobiły złoto i jedwabie, to pyszniła się ona bielą obrusów, naczyniami cynowymi tak wypucowanymi, że lśniły jak srebrne, i bukietami świeżo zerwanych, złocistych żarnowców.

Sama gospodyni w pięknej, aksamitnej sukni koloru śliwkowego, w której musiała umierać z gorąca, oczekiwała na swego gościa, siedząc wyprostowana w wysokim krześle rzeźbionym w kasztanowym drewnie. Obok stali jej dwaj starsi synowie, Renaud i Amaury, chłopy jak dęby, przy których wiotki Bérenger zupełnie ginął w oczach.

Kiedy Katarzyna ukazała się w drzwiach, Renaud ujął jej dłoń i poprowadził do stołu, przy którym kolejno zajęli miejsca pani Matylda, Josse Rallard, kapelan zamkowy, Bérenger, Maria Rallard oraz najważniejsi oficerowie. Po krótkiej modlitwie zmówionej przez kapelana, zebrani niczym stado wygłodniałych wilków rzucili się do jadła.

Pochłonąwszy górę pieczonych kurcząt, połowę dzikiej świni i wielką ilość zupy kasztanowej, Renaud de Roquemaurel zabrał głos, by poinformować Katarzynę o tym, jakie podjął kroki w związku z jej przybyciem.

– Wysłałem ludzi do wszystkich okolicznych zamków, aby zawiadomić o twoim przyjeździe, pani, i zapowiedzieć, że w następną niedzielę odbędzie się u nas rada wszystkich tych, którym leży na sercu fizyczne, jak i moralne zdrowie pana de Montsalvy. To, co się dzieje na zamku, dowodzi aż nadto, że wpadł w sidła szatana. Należałoby go jak najszybciej z nich uwolnić, gdyż kiedy rzeczy źle się mają u was, u innych może być podobnie!

Kiedy skończył, podał puchar swemu giermkowi, który napełnił go po brzegi, i olbrzym opróżnił go jednym haustem.

Katarzyna, słuchając ze zdziwieniem jego słów, podniosła na niego zamyślone spojrzenie.

– Czy więc chcesz zebrać armię, przyjacielu?

– Nie, armii nie da się zebrać. Ale kilka solidnych zastępów na pewno i zaprawionych w bojach wiarusów, którzy potrafią cię obronić, byś mogła męża nauczyć rozumu...

Katarzyna nie mogła zasnąć tej nocy. Nabrała pewności, że nie może się zgodzić, by koalicja okolicznych wielmożów wprowadzała ją do domu, gdyż to oznaczałoby utratę przyjaźni i zaufania jej poddanych. Jedynymi ludźmi, za którymi mogłaby wejść do Montsalvy z podniesioną głową, byli przeor Bernard współrządzący miastem czy zwierzchnik Arnolda, Bernard d’Armagnac, znany bardziej pod przydomkiem Cadet-Bernard, gdyż tylko oni posiadali tu legalną władzę.

Dlatego kiedy nadeszła niedziela i ci, których zwołał Renaud de Roquemaurel, zebrali się w zamku, pani de Montsalvy podjęła decyzję i postanowiła się jej trzymać.

– Nie wiem, mości panowie, jak mam wyrazić swoją wdzięczność i wzruszenie, że was tu wszystkich widzę. Znajduję w tym wyraz przyjaźni, która jest mi najdroższa. Dlatego zanim powiadomię was o swojej decyzji, pragnę wszystkich zapewnić, że ani ja, ani moje dzieci nigdy wam tego nie zapomnimy...

– Ten wstęp nie wydaje się zbyt zachęcający, pani Katarzyno – zauważył, korzystając z chwili ciszy pan Archambaud de la Roque.

– Czy mamy wnosić, że nie chcesz wejść do siebie, wspierając się na sile naszej broni?... Szkoda... Wszyscy jesteśmy gotowi umrzeć za ciebie!

Był to przystojny, około trzydziestoletni mężczyzna, tak samo ciemny jak Arnold i bardzo do niego podobny dzięki dalekiemu pokrewieństwu. Jednak jego orzechowe oczy wyrażały łagodność i poczucie humoru, które zawsze były obce panu de Montsalvy.

Katarzyna uśmiechnęła się do niego.

– Nie będę ukrywać, panie Archambaud, że żałuję pośpiechu, z jakim nasi przyjaciele Roquemarelowie wezwali was do broni. Szpada, lanca i topór to środki nieodwracalne i zanim się do nich ucieknę, chciałabym najpierw wyczerpać wszystkie inne sposoby nie zagrażające nikomu... Myślę o rozwadze, dyplomacji, cierpliwości, modlitwie...

– W dniu kiedy pan de Montsalvy okaże się czuły na tego rodzaju argumenty, możecie ściąć mi głowę! – krzyknął Gontran de Fabrefort nieodłączny kompan braci Roquemaurel w pijatykach, zaczepkach i innych równie budujących rozrywkach. – Jemu nie można inaczej przemówić do rozsądku jak siłą!

– Zrozum, panie, że nie pragnę zasiać waśni i wrogości wśród sąsiadów.

Arnold nigdy by wam nie wybaczył, że stanęliście za mną. Jesteście jego towarzyszami broni, jego odwiecznymi przyjaciółmi, a ja jestem tu obca, nawet jeślim jest jego żoną...

– Założywszy, że to prawda, to twój syn nie jest tu obcy! – przerwał Hugo de Ladinhac, starzec o białych włosach i o profilu krogulca. – Otóż jego ojciec złamał zasadę lojalności, sprowadzając w nasze strony zbirów Bérauda d’Apchiera, który jeszcze niedawno pustoszył nasze domostwa!

– Masz rację... jednak nie mogę buntować syna przeciwko ojcu! Jeszcze nie teraz! Czy nie możemy z tym trochę poczekać?

– Na co czekać? – huknął Jan de Mallet. – Że Arnold dowie się o naszej tu obecności? Że zaatakuje Roquemaurel ze swoją bandą, zawładnie nim, weźmie cię siłą i zabije?

– Nawet gdyby do tego doszło, nie zabije swego syna... Proponuję, żebyśmy zaczekali, żebyśmy wyczerpali wszystkie szanse porozumienia. Myślę, że mamy w ręku jeszcze jedną kartę! Przeor Bernard! Udam się do niego do Saint-Laurent-d’Olt. To niedaleko stąd! Wiem, że jest cierpiący i nie opuszcza łoża, lecz to nie przeszkodzi mu mnie wysłuchać. Zawsze był mi najlepszym doradcą. A ja chcę jednego: jego rady! Uczynię tak, jak mi poradzi. Jeśli powie, żeby zaatakować, zaatakuję!

– Jest tylko jedna przeszkoda – podjął Renaud wyciągając się w fotelu. – Nie będziesz mogła przedrzeć się do niego. Otóż Montsalvy znalazł również i w tej okolicy sprzymierzeńców, którzy nie dadzą ci przejść, tym bardziej że cię znają!

– Ale mnie nie znają! – przerwał Walter. – Niech pani Katarzyna da mi list do przeora, a ja przyniosę odpowiedź. To zadanie dla prawdziwego giermka!

– Nie znasz wcale okolicy, młodzieńcze! – sprzeciwił się Renaud.

– Ale ja znam! – wtrącił Bereranger. – Poprowadzę go!

Z pewnością paź znał doskonale dolinę i byłby dla Waltera najlepszym przewodnikiem. Lecz czy zdoła się oprzeć chęci ujrzenia Hauvette, teraz kiedy powoli stawał się mężczyzną?... Katarzyna nie czuła się jednak na siłach, by mu tego zabronić i w końcu się zgodziła, lecz nakazała mu jak najdalej posuniętą ostrożność: jej list musiał za wszelką cenę dotrzeć do przeora Bernarda!


Jeszcze tej samej nocy, dwie godziny przed wschodem słońca, Walter i Bérenger opuścili Roquemaurel na piechotę, przebrani za pielgrzymów Świętego Jakuba, których ścieżki przebiegały przez całą okolicę.

Dla Katarzyny znowu nastąpiły nie kończące się dni oczekiwania w ciężkim, letnim upale, który zawisł nad Lasem Kasztanowym jak ołowiana czapa. Pola zrudziały od palących promieni, a strumienie powysychały. Z trudem można było napoić bydło. Na szczęście głębokie zbiorniki zamków i miast, wydrążone w skale w dawnych czasach przez pokolenia poddanych, zawierały potężne zapasy; nie były wszakże bez dna. Jeśli susza potrwałaby dłużej, jak to było pięćdziesiąt lat wcześniej, sytuacja mogła stać się tragiczna...

Wraz z suszą wokół starej fortecy zapanowała cisza jak makiem zasiał i znikąd nie nadchodziły żadne nowiny.

Wieczorami po zachodzie słońca Katarzyna samotnie wchodziła kręconymi schodami na szczyt wieży i patrzyła w stronę, gdzie w oddali majaczył zamek Montsalvy, a jej zbolałe serce recytowało na pamięć każdy jego szczegół. Kiedy zapadała noc, ciężkim krokiem wracała do swego samotnego pokoju, połykając gorzkie łzy.

Wierna Sara spoglądała na swą panią w milczeniu zaciskając pięści na widok łez płynących po jej bladych, zapadniętych policzkach. A kiedy rozlegał się szczęk zamka w jej pokoju, Cyganka zjawiała się w kuchni, zapalała świecę i schodziła do piwnic, gdzie przechowywała swoje zioła, fiolki, nalewki, balsamy i proszki.

Miejsce to było ciemne, straszne i podobne do jaskini czarownicy, lecz Sara znająca się na niebezpiecznej sztuce rzucania uroków nigdy nie chciała oddać się jej w pełni. Uprawiała białą magię opartą na zapachach, modlitwach i zaklęciach. Nigdy więc nie wzywała na pomoc Szatana, tylko dobrotliwe duchy; do nich zwracała się z prośbami o ukojenie cierpień tej, którą zawsze traktowała jak swoje najukochańsze dziecko.