Josse pomógł Katarzynie wsiąść na mulicę, sam wsiadł na swoją i stanął na czele małej grupy, przed którą tłum się rozstąpił.

– Pani Katarzyno! – krzyknęła Gauberta. Katarzyna odwróciła się.

– Co tam, Gauberto?

– Gdybym była sama, dołączyłabym do ciebie, przysięgam! Ale mam sześcioro dzieci... i boję się... wszyscy się boją. Pani nie wie, co to dżuma!

– Wiem, Gauberto – odparła Katarzyna przypomniawszy sobie krótki pobyt za murami Chartres podczas epidemii. – Dlatego właśnie jadę do Montsalvy. Nie przejmuj się jednak. Czterdzieści dni szybko minie... Może jeszcze się zobaczymy...

I nie odwracając się więcej dołączyła do Sary i Jossego, usiłując nie patrzeć na zamek, w którym zostawiła swoje dziatki, i nie myśleć, że może już nigdy ich nie zobaczy. Walczyła równocześnie ze strachem przed czarną śmiercią... i tym, co odkryje, kiedy brat Antym otworzy przed nią bramy jej domu, przedwcześnie zamienionego w grobowiec...

Około trzeciej nad ranem dotarli do Montsalvy, które wyglądało jak czarna zjawa na tle mrocznego nieba. Jedynie wzdłuż kościelnej dzwonnicy wił się szary dym z ognisk, które zapalili mnisi. Jego balsamiczny zapach czuło się w powietrzu. Cisza była głęboka, na murach nie było widać żywej duszy. Serce Katarzyny ścisnęło się na widok własnego domu, w którym nie paliło się żadne światło ani nie dochodził zeń żaden dźwięk...

– Czy tu jeszcze są żywi? – szepnęła czyniąc znak krzyża.

– Musimy sprawdzić – wymamrotał Josse odczepiając od paska róg i przytknąwszy go do ust zadął trzy razy, po czym odczekawszy chwilę, ponowił próbę.

– Musimy dać im trochę czasu na dojście – szepnęła Katarzyna. – Miejmy nadzieję, że ośmielą się otworzyć...

Oczekiwanie wydało się nie mieć końca. Wreszcie ujrzeli na murach chybotliwy blask łuczywa i czarną, szybko poruszającą się postać, która zatrzymała się nad bramą.

– Kto idzie? – usłyszeli niepewny głos. – W blasku łuczywa Katarzyna poznała brata Antyma.

– Szlachetna i wielka pani Katarzyna – zagrzmiał Josse. – Hrabina de Montsalvy żąda, bracie, byś otworzył przed nią bramy!

– Pani Ka... Ka... Katarzyna? – wybełkotał mnich. – A... ależ... to zupełnie nie... niemożliwe! Jesteśmy ogarnięci dżumą i...

– Wiem o wszystkim! – przerwała Katarzyna. – Lecz mimo to chcę wejść, bracie. Otwórz bramę! To rozkaz, a podczas nieobecności przeora Bernarda mam prawo go wydać!

Mnich wahał się przez chwilę, lecz pokonany władczym tonem kasztelanki poddał się.

– Zgoda... Już idę, lecz miejcie do siebie pretensje, jeśli przytrafi się wam jakieś nieszczęście...

Po chwili brama otworzyła się przed jeźdźcami, ukazując skarbnika klasztoru, który oświetlał sobie drogę łuczywem. Katarzyna popatrzyła na niego surowo.

– Nie powinieneś pozwolić im odejść. Całe miasto jest w drodze pod palącym słońcem.

– Szkoda, że cię przy tym nie było, pani! Żadna siła by ich nie powstrzymała. Oszaleli widząc umierającego człowieka.

– Co uczyniliście z ciałem?

– Spaliliśmy, oczywiście, ryzykując wiele. Mam trzydziestu mnichów w klasztorze i odpowiadam za nich przed Bogiem...

Rozmawiając Katarzyna przeszła pod sklepieniem i wówczas zauważyła usypaną z kamieni barierę broniącą wstępu do zamku.

– A czy za tych, którzy tu byli, nie jesteś odpowiedzialny przed Bogiem? Pan tego miasta być może w tej chwili umiera bez pomocy, bez spowiedzi, bez Boga... czy za to nie odpowiadasz? Przeor Bernard nigdy nie kazałby wznieść tej strasznej zapory!

– Skąd wiesz? – zaperzył się mnich. – Przeor chciałby ocalić jak najwięcej istnień ludzkich... istnień zasługujących na to miano... lecz ci, którzy zajmowali zamek, pani hrabino, to były istne pomioty szatana! Ta brama pozostanie zabarykadowana przez czterdzieści dni... tak jak to się czyni w przypadku dżumy... Zresztą w środku pewnie już nie ma nikogo żywego... Czy nie czujesz okropnej woni?

– Rozkazuję, żebyś otworzył!!!

– Na Boga, nie!

Josse odepchnąwszy Katarzynę już chwytał mnicha za kołnierz, kiedy do akcji wkroczyła Sara.

– To bez sensu! Zresztą usuwanie tej góry kamieni zabrałoby zbyt wiele czasu. Jeśli w środku są jeszcze żywi, musimy się pośpieszyć!

– Jak się śpieszyć, skoro nie pozwala się nam wejść?

– Tędy nie. Lecz jest podziemne przejście, które przeor Bernard po twoim odjeździe, Josse, kazał przedłużyć aż do zamku. Ty go nie znasz.

– Ale Gauberta mi o nim mówiła. Tak więc, bracie Antymie, ruszamy do podziemnego przejścia!

Josse wyjął z pochwy sztylet, przyłożył do gardła skarbnikowi i słodko wycedził przez zęby:

– I to zaraz!

Przyparty do muru mnich znowu musiał skapitulować.

– Chodźcie za mną...

Ruszyli na dziedziniec klasztoru, na którym płonęły wonne ogniska. Tam zostawili mulice, zabierając tylko kosze. Katarzyna ujrzała znowu klasztor z jego małym ogrodem, gdzie przeor Bernard z taką miłością hodował szałwię, rutę, rumianek, mak, absynt, koper i wiele innych przydatnych ziół. Wreszcie ukazało się wejście do podziemi, przez które ongiś, ciemną nocą, uciekała z Montsalvy. Koło się zamknęło. Teraz tym samym przejściem miała wrócić do swego domu...

Za bratem Antymem, który z łuczywem w ręku wskazywał drogę, Josse, Katarzyna i Sara, obarczeni koszami, zanurzyli się w czeluściach ziemi. Otwarto przed nimi potężne drzwi z drewna kasztanowego wzmocnione żelaznymi okuciami i takąż kratą. Wewnątrz panowała mdląca woń, lecz nie czuli jej, gdyż Sara przyłożyła im do twarzy opaski nasączone octem, a na ręce kazała nałożyć rękawiczki.

– Tymi schodami dojdziecie do włazu – wyjaśnił brat Antym. – A teraz pozwólcie, że zamknę drzwi. Jeszcze możecie zawrócić, lecz jeśli wejdziecie do zamku, pamiętajcie, że nie otworzę ich przed upływem czterdziestu dni. A więc zastanówcie się...

– Już się zastanowiliśmy! – odparł Josse. – Muszę przyznać, że nie można ci, bracie, pogratulować odwagi ani miłosierdzia.

Ruszyli w drogę. Josse dopadłszy do włazu otworzył go wpuszczając z wnętrza potworny odór.

– O słodki Jezu! – wydał okrzyk, kiedy przełożył głowę przez otwór i powiódł wzrokiem wokół.

Właz wychodził na salę straży zamku i sala ta w bladym świetle brzasku przedstawiała okropny widok: dziesiątki sczerniałych trupów leżały w swoich wydzielinach pośród pozostałości uczty. Pomieszane półnagie ciała mężczyzn i kobiet. Widocznie śmierć zaskoczyła ich podczas orgii z brutalnością pioruna, a smród panowałby nie do zniesienia, gdyby drzwi wychodzące na dziedziniec nie były przytrzymywane ciałem mężczyzny leżącego w poprzek.

– A Arnold? Czy widzisz Arnolda? – zduszonym głosem spytała Katarzyna.

Josse uczynił przeczący znak głową i podał rękę, by pomóc wejść jej, a potem Sarze. Katarzyna przytknąwszy mocnej chustkę z octem do ust pomknęła prosto ku schodom wiodącym do części mieszkalnej. Tymczasem Josse za pomocą żelaznego haka wyciągał trupy na dziedziniec i podpalił powstały stos, po czym udał się do magazynów zamkowych w poszukiwaniu wapna z zamiarem posypania nim sali straży.

Dramat jednak nie kończył się tutaj. Sala honorowa, w której ucztowali co znamienitsi goście, także zasłana była trupami. Katarzyna oparła się o mur i zwymiotowała. Kiedy obrzydzenie przeszło, zmusiła się, by przyjrzeć się po kolei każdemu trupowi. Wtedy usłyszała głos Sary.

– Popatrz Katarzyno, jedna z dziewcząt jeszcze żyje!

W istocie, do kominka przytulała się może czternastoletnia dziewczynka z wytrzeszczonymi oczami. Osłonięta jedynie własnymi włosami drżała jak liść i dała się wyprowadzić ze swej kryjówki bez sprzeciwu, lecz nie była w stanie odpowiedzieć na najprostsze pytanie. Z niemym przerażeniem pokazywała na schody prowadzące do wieży, gdzie mieszkał pan de Montsalvy. Katarzyna chciała rzucić się w tę stronę, lecz Sara chwyciła ją za rękę.

– Zostań tutaj! Już dość się napatrzyłaś! Sama pójdę! Katarzyna, sama nie wiedząc dlaczego, usłuchała. Może dlatego, że przerażała ją ta śmierć i żniwo, jakie ukazało się jej oczom w najstraszniejszej formie. Ująwszy dziewczynę za ramię kazała jej włożyć suknię leżącą na krześle. Po chwili wróciła Sara.

– Chodź! Jest chory... ale dycha!

Ruszyły ku schodom, na których dogorywał jakiś człowiek z okropnymi czarnymi plamami na całym ciele i wielkim, fioletowym bąblem pod pachą. Za nimi ruszyła dziewczyna, zbyt szczęśliwa, że znowu widzi żywych.

– Temu nie można już pomóc – stwierdziła Sara na widok dogorywającego. – A Arnold?

– Sama zobaczysz... Uprzedzam cię jednak, że jest tam i koronczarka... ale martwa!

Istotnie, wchodząc do pokoju męża, Katarzyna zobaczyła najpierw ciało Azalii. I ona była zupełnie naga, pod jej prawą pachą również widniał bąbel, wargi miała wykrzywione w skurczu cierpienia, leżała spowita masą czarnych włosów w poprzek stopni pod pańskim łożem, na którym bez czucia leżał Arnold...


Katarzyna rzuciła się do niego ze łzami w oczach i z bijącym sercem. Arnold miał na sobie rozpiętą koszulę, która odsłaniała spocone ciało. Całe łoże było pokryte wymiocinami. Oddychał z wysiłkiem i pokasływał.

Katarzyna odwróciła wzrok ku Sarze, która chwyciła nadgarstek chorego i mierzyła mu puls z miną prawdziwego medyka.

– No i co?

Cyganka wzruszyła ramionami.

– Na razie nie mogę nic powiedzieć. Puls jest przyśpieszony i ma wysoką gorączkę. Zresztą majaczy.

Rzeczywiście, z ust Arnolda dobywały się niezrozumiałe słowa.

– Co trzeba robić?

– Po pierwsze, wynieść go z tego pokoju. Trzeba wszystko spalić. Zaniesiemy go do kuchni, gdzie będzie wszystko pod ręką. Z twojego pokoju przyniesie się materace i pościel. Musimy zapewnić mu absolutną czystość. Zawołajmy Jossego!