– Oto pytanie… – wymknęło jej się na głos.

– O co chciałaś mnie zapytać, Ltebchen? - zagruchał baron.

– O! Przepraszam. Czy depczę ci po nogach?

– Nie, moja piękna. Tylko po sercu. Ale tańczysz jak anioł.

Uśmiechnęła się uroczo, pokonując mdłości, i zawirowała w jego ramionach.

– Jesteś taki miły, Manfredzie.

Jeszcze raz okrążyli salę, podczas gdy walc miłosiernie zbliżał się do końca.

– Może zagrają jeszcze raz? – baron był rozczarowany jak dziecko, któremu ktoś odebrał zabawkę.

– Walc w pańskim wykonaniu to dzieło sztuki – rzeki z ukłonem Whit, który pojawił się tuż obok zasapanego Niemca.

– Pan za to jest wybrańcem losu, Whitneyu.

Keshia zerknęła na Whita porozumiewawczo i łaskawie uśmiechnęła się do barona, wycofując się z gracją z jego objęć.

– Żyjesz? – zagadnął ją Whit.

– Żyję, ale co to za życie… Uf. Haniebnie zaniedbałam obowiązki towarzyskie. Nie zamieniłam dziś słowa z żywą duszą. – Przypomniała sobie, że jest tu również z przyczyn zawodowych.

– Chcesz plotkować z czcigodnymi matronami?

– Dlaczego nie? Nie widziałam jeszcze żadnej po wakacjach.

– A zatem w bój, milady. Rzućmy się na pożarcie lwom i zobaczmy, kto dziś zaszczycił Marshów swoją obecnością.

Jak się okazało, był tu każdy, kto się liczył. Obszedłszy tuzin stolików, jak również kilka grupek skupionych wokół parkietu, Keshia z ulgą zauważyła dwie swoje przyjaciółki. Whit zostawił ją z nimi, a sam zniknął w czarnobiałym tłumku, nad którym unosił się aromatyczny dym kubańskich cygar. Przyjemnie zamienić w końcu parę rozsądnych zdań nad kieliszkiem dobrego Monte Christo.

– Cześć, dziewczęta.

Dwie patykowate młode kobiety obróciły się zaskoczone na jej widok.

– Już jesteś? Co za niespodzianka!

Markowane całusy trafiały w powietrze, nie sięgnąwszy celu, w spojrzeniach jednak malowała się niekłamana sympatia. Tiffany Benjamin była już bardziej niż lekko zawiana. ale Marina Walters prezentowała znakomity humor. Byia rozwiedziona i bardzo szczęśliwa, jak utrzymywała. Keshia wiedziała, że prawda jest nieco inna. Tiffany natomiast była żoną Williama Pattersona Benjamina IV, człowieka numer dwa w największym domu maklerskim na Wall Street.

– Kiedy wróciłaś z Europy? – Marina z zaciekawieniem przyjrzała się sukni Keshii. – Saint-Laurent?

Keshia kiwnęła głową.

– Dwa dni temu, a zaczynam się już zastanawiać, czy to nie był sen – zauważyła, obserwując dyskretnie kłębiący się wokół tłum.

– Znam to uczucie. Przyjechałam w zeszłym tygodniu, żeby wyprawić dzieci do szkoły. Zanim odwaliłam ortodontę, mundurki, buty i trzy przyjęcia urodzinowe, zdążyłam zapomnieć, że w ogóle były wakacje. Najchętniej wyjechałabym z powrotem. Gdzie byłaś w tym roku?

– Na południu Francji, a kilka ostatnich dni spędziłam u Hilary w Marbelli. A ty?

– Przez całe lato siedziałam u Hamptonów. Nudy na pudy – skrzywiła się Marina.

– Czemuż to? – Keshia uniosła brwi.

– W ogóle nie było tam mężczyzn. – Marina miała prawie trzydzieści sześć lat i już robiły jej się woreczki pod oczami. Zeszłego lata poprawiała sobie piersi u „najlepszego lekarza w Zurychu”. Keshia napomknęła o tym w rubryce towarzyskiej i Marina omal nie dostała apopleksji.

Tiffany była w Grecji, spędziła też kilka dni u kuzynów w Rzymie. Bill wrócił wcześniej: firma Bullock i Benjamin zdawała się wymagać jego obecności przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale Bill uwielbiał pracę. Zastępowała mu jadło, sen i miłość. W jego sercu cicho tykał licznik indeksów giełdowych, a tętno nasilało się i słabło zgodnie z rytmem operacji na rynku kapitałowym. Tak przynajmniej opisał go w swej rubryce Martin Hallam. Dla Tiffany jednak nie było w tym nic dziwnego. Jej ojciec – ongiś prezes nowojorskiej giełdy – ulepiony był z tej samej gliny. Atak serca dosięgnął go na polu golfowym, w chwili gdy dał się wreszcie namówić na miesiąc urlopu. Matka Tiffany piła, podobnie jak jej córka, tylko mniej.

Tiffany była dumna z Billa. Ani jej ojciec, ani brat nie dorastali mu do pięt. A przecież jej brat stał na czele kancelarii prawniczej Wheelera, Spauldinga i Forbesa – jednej z najstarszych firm na Wall Street – i według Glorii pracował równie ciężko jak Bill. Dom maklerski Bullocka i Benjamina był jednak na Wall Street najważniejszy. A to czyniło Tiffany kimś. Panią Williamową Pattersonową Benjaminową IV. I dlatego nie uskarżała się na samotne wakacje. Na gwiazdkę zabierała dzieci do Gstaad, w lutym do Palm Beach, a na wiosnę do Acapulco. W lecie spędzali miesiąc u matki Billa w Vineyard, potem wyjeżdżali do Europy: Monte Carlo, Paryż, Cannes, St. Tropez, Cap d’Antibes i tak dalej. Było bosko. Według Tiffany wszystko było boskie. Także wino, którym zapijała się na śmierć.

– Czyż to przyjęcie nie jest naprawdę boskie? – Tiffany zachwiała się lekko.

Keshia i Marina spojrzały na siebie szybko. Tiffany była szkolną koleżanką Keshii, miłą dziewczyną, kiedy wytrzeźwiała. Keshia nie pisała o niej w swej rubryce. I tak wszyscy wiedzieli, że Tiffany pije. A nie był to temat na miłą lekturę przy śniadaniu, jak nowy biust Mariny. To było coś innego, bolesnego. Samobójstwo za pomocą szampana.

– Jakie masz plany na najbliższy okres, Keshia? – Marina zapaliła papierosa, a Tiffany przyssała się do następnego kieliszka.

– Jeszcze nie wiem. Może wydam małe przyjęcie…

– Gratuluję ci odwagi. Kiedy patrzę na to, co się tutaj dzieje, przechodzi mnie zimny dreszcz. Meg pracowała na ten efekt siedem miesięcy. Znów jesteś w komitecie pomocy artretykom?

Keshia skinęła głową.

– Proszono mnie też o organizację balu na rzecz kalekich dzieci.

– Kalekie dzieci? – Tiffany ocknęła się z zamroczenia. – To straszne!

Keshia odczuła ulgę słysząc, że tym razem Tiffany nic użyła słowa „boskie”.

– Co w tym strasznego? Bal jak inne. – Marina stanęła w obronie planowanej imprezy.

– Ale kalekie dzieci?… Kto zdoła się przy nich bawić?

Marina spojrzała na nią ze zgorszeniem.

– Tiffany, kochanie, czy kiedykolwiek widziałaś na naszym balu artretyka?

– No… chyba nie…

– I tak samo nie zobaczysz tam kalekich dzieci – ucięła rzeczowo Marina.

Tiffany z ulgą pokiwała głową. Keshia natomiast poczuła, że coś śliskiego i zimnego przewraca jej się w żołądku.

– I co, podejmiesz się organizacji? – podjęła temat Marina.

– Jeszcze się nie zdecydowałam. Szczerze mówiąc, jestem już trochę zmęczona tą całą dobroczynnością. Przez całe życie nie robię nic innego.

– A co my mamy powiedzieć? – zawtórowała jej smętnie Marina, strzepując papierosa do popielniczki podsuniętej skwapliwie przez kelnera.

– Powinnaś wyjść za mąż, Keshia. Mówię ci, jest bosko – Tiffany uśmiechnęła się błogo i wyciągnęła rękę po następny kieliszek szampana.

Z dali dobiegły dźwięki walca. Keshia jęknęła. Gdzie, u licha, podziewa się Whit?

– Co się stało? – zainteresowała się Marina.

– A to! – Keshia dyskretnie wskazała głową barona, któremu po półgodzinie wreszcie udało się ją znaleźć.

– Szczęściara – Marina złośliwie wyszczerzyła zęby, a Tiffany uczyniła wysiłek, by spędzić mgłę z oczu.

– To jeden z powodów, dla których nie wychodzę za mąż – wyjaśniła Keshia, odpływając na parkiet wsparta na ramieniu barona.

– Czy to znaczy, że ona go lubi? – zdziwiła się Tiffany.

– Nie, idiotko. To znaczy, że opędzając się od podobnych kreatur nie ma czasu poszukać odpowiedniego kandydata. – Marina znała ten problem od podszewki. Prawie dwa lata uganiała się za następnym mężem. Jeszcze trochę, a biust opadnie jej z powrotem, lifting twarzy też diabli wezmą, a na pupie na pewno będzie miała zmarszczki. W najlepszym razie pozostał jej rok, żeby znaleźć kogoś przyzwoitego.

– Czy ja wiem… – zadumała się Tiffany. – Znasz Keshię. Ona jest trochę dziwna. Czasami się zastanawiam, czy nie zaszkodziły jej te miliony, które odziedziczyła w wieku dziewięciu lat. Ostatecznie bogactwo wszystkich w jakiś sposób okalecza. Nie można prowadzić normalnego życia, kiedy…

– Na litość boską, Tiffany, zamknij się wreszcie. Może byś dla odmiany spróbowała wytrzeźwieć?

– Jesteś obrzydliwa! – w oczach Tiffany pojawiły się łzy.

– Nie, skarbie. Obrzydliwe jest to, co ty z siebie robisz. – Marina obróciła się na pięcie i odmaszerowała w stronę, gdzie mignął jej Halpern Medley. Słyszała, że właśnie rozstał się z Lucille. Najlepszy moment, żeby takiego złapać. Obolały emocjonalnie, śmiertelnie przerażony perspektywą życia na własną rękę, stęskniony za dziećmi i samotny w łóżku. Marina miała troje dzieci i z przyjemnością obarczyłaby nimi Halperna. Był świetną partią.

Keshia wirowała w ramionach barona, Whit natomiast wdał się w ożywioną rozmowę z młodym maklerem o smukłych, wytwornych dłoniach. Zegar na ścianie wybił trzecią.

Tiffany chwiejnie dotarła do pluszowej sofy pod ścianą. Gdzie jest Bill? Mówił coś o Frankfurcie. Nie mogła sobie przypomnieć, co miał tam do załatwienia. Ale przecież tak niedawno wyszedł do holu… A może wcale nie ma go w mieście, a ona przyszła tu z Markiem i Glorią? Czy… Dlaczego, do cholery, wszystko jej się miesza? Zaraz, zaraz. Zjadła w domu kolację wraz z Billem i dziećmi… czy tylko z dziećmi? A może dzieci były jeszcze u teściowej w Vineyard? Żołądek Tiffany zaczął powoli obracać się wraz z całym pomieszczeniem i zdała sobie sprawę, że zaraz zwymiotuje.

– Tiffany?

Jej brat Mark znów patrzył na nią w ten specyficzny sposób. Tuż za nim stała Gloria. Od łazienki – gdziekolwiek to było w tym cholernym lokalu – dzielił Tiffany mur nieprzeniknionej pogardy.

– Mark, ja…

– Glorio, zaprowadź Tiffany do toalety. – Mark nie tracił czasu na rozmowę z siostrą. Wiedział, co się święci.

Kiedy ostatnio odwoził ją do domu, zapaskudziła cale tylne siedzenie nowiutkiego lincolna.

Tiffany nie mogła się uspokoić. Obojętne, jak bardzo była pijana, zawsze słyszała w ich głosach ten ton, aż boleśnie wyraźny. W tym właśnie był cały problem.