– zaśmiał się i ruszył obok niej. – Dokąd tak pędzisz?

– Masz czas na kawę? Chodźmy do „Przepiórki” – powiedziała nagle. Czuła, że boi się spotkania z Markiem. George na pewno wiedział, co w trawie piszczy, ale przecież nie mogła zapytać go wprost.

– Powiedzmy, że na wino, i to całą godzinę. O szóstej mam próbę.

Zamówili karafkę wina, którą George zajął się z zapałem. Keshia machinalnie bawiła się kieliszkiem.

– Wiesz co, mała?

– Co?

– Śmieszysz mnie.

– To chyba dobrze. Można spytać, dlaczego?

– Bo wiem, czemu jesteś taka nerwowa. Spytasz mnie w końcu czy mam na ochotnika wyrwać się z odpowiedzią?

– zachichotał.

– A może wcale nie chcę wiedzieć?

– O rany, mała, nie bądź dziwna. Idź do niego, a sama się przekonasz. Tak będzie o wiele lepiej. – George wstał i wygrzebał z kieszeni trzy dolary. – Ja stawiam. A ty biegnij do domu.

Do domu? Do Marka? Tak, w pewnym sensie…

Prawie siłą wypchnął ją z kawiarni i nagle znalazła się w znajomej bramie po drugiej stronie ulicy. Nawet nie spojrzała w okno, tak bardzo była zajęta lustrowaniem przechodniów. Nim wbiegła na piąte piętro, serce omal nie wyskoczyło jej z piersi. Zadyszana uniosła rękę, ale nim zdążyła zapukać, drzwi otwarły się gwałtownie i wysoki chudy chłopak, podobny do tyczki grochowej zakończonej strzechą wijących się włosów, wciągnął ją do środka z okrzykiem:

– Jak pragnę zdrowia, to Keshia! Jak ci leci, malutka?

– Ekstra! – rozejrzała się dookoła. Te same twarze, to samo atelier. Ten sam Mark. Nic się nie zmieniło. Triumfalny powrót.

– Chryste, chyba z rok cię nie było!

Znów się roześmiała. Ktoś wręczył jej lampkę wina.

– A teraz, panie i panowie… – chudzielec zgiął się w niskim ukłonie i wytwornym gestem wskazał swym gościom drzwi. – Pani mego serca wróciła w te niskie progi. Innymi słowy: spadać, głąby!

Odpowiedział mu gromki wybuch śmiechu, goście jednak powoli zaczęli się żegnać. Ledwie za ostatnim zamknęły się drzwi, Mark znowu porwał ją w ramiona.

– Och, mała, tak się cieszę…

– Ja też – wsunęła dłoń pod jego wystrzępioną, ochlapaną farbami koszulę.

– Niech no ci się przyjrzę – rzekł poważnie, ściągając jej bluzkę przez głowę.

Stała nieruchomo, wyprostowana, włosy spływały jej na jedno ramię, a w chabrowych oczach paliło się ciepłe światło. Była żywym odbiciem wiszącego na ścianie aktu, powstałego wkrótce po tym, jak poznali się zeszłej zimy. Wyciągnęła ręce do Marka i w tej samej chwili rozległo się pukanie do drzwi.

– Precz! – wrzasnął Mark.

– Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo – odpowiedział głos George’a.

– Czego, zarazo? – Mark otworzył drzwi, a półnaga Keshia ledwie zdążyła umknąć do sypialni. W drzwiach zamajaczyła wysoka sylwetka tancerza z butelką szampana w dłoni.

– To na waszą noc poślubną.

– George, jesteś aniołem.

Murzyn zbiegł ze schodów, robiąc taneczne pas, a Mark ze śmiechem zatrzasnął za nim drzwi.

– Hej, mała! Chlapniesz szampana?

Stanęła nago w drzwiach, walcząc z atakiem śmiechu, który ogarnął ją na wspomnienie sukienki od Diora i szampana z Edwardem w „La Grenouille”. Cóż za absurdalne porównanie!

Patrząc, jak Mark mocuje się z butelką, doznała nagle wrażenia, że go kocha, choć to również było absurdalne. Oboje rozumieli, że tak nie jest, że łączy ich zupełnie co innego. Zdawali sobie sprawę… lecz tak miło byłoby choć na moment zapomnieć! Przestać się kierować logiką i rozsądkiem. Powinna kogoś kochać – kogokolwiek, więc dlaczego nie Marka?

– Stęskniłem się za tobą.

– Ja też, kochanie, ja też. Bałam się, że zastanę tu już inną panią – Keshia uśmiechnęła się i pociągnęła łyk musującego, zbyt słodkiego wina.

– Muszę ci powiedzieć coś strasznego – rzekł z powagą Mark.

– Mianowicie?

– Mam syfilis.

– CO?! – spojrzała na niego ze zgrozą. Mark zachichotał.

– Nie bój się, to tylko żart. Byłaś tak rozmarzona, że musiałem sprawdzić, jak zareagujesz.

– Kretyn! – przytuliła się do niego, potrząsając głową. – Nie jestem pewna, czy przemawia do mnie twoje poczucie humoru, dzieciaku.

Chwała Bogu, pomyślała, Mark się w ogóle nie zmienia. Wszedł za nią do sypialni i odezwał się bezbarwnym, lekko ochrypłym głosem:

– Widziałem w gazecie zdjęcie jednej dziewczyny. Była bardzo do ciebie podobna, tylko starsza i okropnie napuszona.

W tym stwierdzeniu zawarte było pytanie. Pytanie, na które nie miała ochoty odpowiadać.

– No i co? – burknęła.

– Nazywała się tak jakoś po francusku. Może to twoja ciotka z wyższych sfer?

– Nie mam ciotek w wyższych sferach. Czemu pytasz? A więc w końcu i jego musiała okłamać. Cholera.

– Po prostu byłem ciekawy. Całkiem niezła lufa, tylko strasznie zawzięta i chyba niezbyt zadowolona z życia.

– Rozumiem, że zakochałeś się w niej od pierwszego wejrzenia i postanowiłeś ją uszczęśliwić, abyście mogli żyć razem do grobowej deski? – zapytała lekko, nie zabrzmiało to wszakże tak naturalnie, jak tego pragnęła. W odpowiedzi Mark delikatnie ułożył ją na pościeli. Mogła teraz zmyć niesmak fałszu godziną nagiej, nieskażonej prawdy. Albowiem ciała są na ogół uczciwe…

ROZDZIAŁ 3

– Pójdziemy?

– Już – Whit uśmiechnął się do niej znad resztek kremu czekoladowego. Byli dwie godziny spóźnieni na przyjęcie, choć i tak nikt tego nie zauważy. Marshowie zaprosili ponad pięćset osób.

Keshia była ubrana w szaroniebieską satynową suknię bez pleców, której kolor podkreślał delikatną opaleniznę. Włosy miała upięte w gładki kok na czubku głowy, a w uszach brylantowe kolczyki. Nieskazitelny smoking Whita uwydatniał jego klasyczną urodę. Razem stanowili spektakularną parę. Oboje zresztą zdążyli przywyknąć, że zwracają na siebie uwagę.

Przy wejściu do restauracji „Maisonette” w hotelu „St. Regis” kłębili się eleganccy panowie, których nazwiska pojawiały się regularnie w „Fortune”, oraz obsypane klejnotami panie, których twarze nie schodziły z łamów „Vogue”. Europejskie tytuły, amerykańskie miliony, towarzystwo z palm Beach, Grosse Pointę, Scottsdale i Beverly Hills. Kreacje Balenciagi, Givenchy’ego i Diora. Marshowie przeszli samych siebie. W gęstniejącym tłumie krążyli kelnerzy, serwując szampany Moet i Chandon oraz maleńkie tartinki i kawiorem i pasztetem z gęsich wątróbek.

W bufecie z tyłu sali częstowano się zimnym homarem, nieco później zaś miał pojawić się gwóźdź programu – olbrzymi tort weselny, replika oryginału, jaki podano ćwierć wieku temu. Bajeczny ów tort, którego kawałeczki w wykwintnych pudełkach wręczano gościom przy wyjściu, był „nieco zakalcowaty”, jak nazajutrz określił to Martin Hallam.

Whit podał Keshii lampkę szampana i delikatnie ujął ją pod ramię.

– Masz ochotę zatańczyć czy wolisz najpierw odbębnić powitania?

– Wolałabym pospacerować, jeśli to w ogóle możliwe w tym ścisku.

Wynajęty przez gospodarzy fotograf uwiecznił chwilę, gdy spoglądali na siebie tkliwie. Po nocy spędzonej z Markiem Keshia wpadła w błogi nastrój, którego nawet Whit nie zdołał jej zakłócić. Doznawała dziwnego uczucia na myśl, że jeszcze o świcie wędrowała z Markiem ulicami SoHo, a do domu wróciła o trzeciej po południu, żeby przekazać przez telefon tekst rubryki, posprzątać na biurku i nieco wypocząć przed wieczorną galą.

– Jeszcze szampana, Keshia?

– Co? – ocknęła się, by stwierdzić, że bezwiednie wysączyła swój kieliszek do dna. Myślała właśnie o nowym artykule na temat wybitnych kobiet kandydujących w najbliższych wyborach do Kongresu i zupełnie zapomniała, gdzie jest.

Whit przyjrzał się jej badawczo.

– Nadal zmęczona po podróży?

– Nie, po prostu się zamyśliłam. Rzec by można: odpłynęłam w krainę marzeń.

– Niezłe osiągnięcie, zważywszy harmider, jaki tu panuje.

Znaleźli zaciszniejszy kąt, skąd mogli obserwować pary na parkiecie. Keshia segregowała w myśli informacje: kto z kim tańczy i w co jest ubrany. Znane piękności, osławieni playboye, bankierzy, divy operowe, a wszystko w powodzi rubinów, szafirów, brylantów i szmaragdów.

– Wyglądasz piękniej niż kiedykolwiek.

– Pochlebiasz mi, Whit.

– Nie. Kocham cię.

Oboje wiedzieli, że kłamie. Mimo to Keshia zalotnie skłoniła głowę, uśmiechnęła się lekko. Być może na swój sposób naprawdę ją kochał – jak brat albo przyjaciel z dzieciństwa. Być może i ona coś do niego czuła. Trudno było go nie lubić. Miłość jednak to zupełnie inna sprawa.

– Zdaje się, że wakacje wyszły ci na zdrowie.

– Zawsze rozkwitam w Europie. Och, nie!

– Co się stało? – Whit obejrzał się, ale było już za późno. Raźnie kroczył ku nim baron von Schnellingen z ekstatycznym zachwytem na pokrytej kroplami potu twarzy.

– Jezu! – szepnął Whit. – Powiedz mu, że dokucza ci reumatyzm i nie możesz tańczyć.

Keshia wybuchnęła śmiechem. Mały, beczułkowaty niemiecki baron odczytał to oczywiście jako radość na jego widok.

– Też jestem uradowany, że cię widzę, meine Liebchen. Dobry wieczór, Whitneyu. Keeshia, wyglądasz zachwycająco.

– Dziękuję, Manfredzie. Ty także.

Był czerwony, spocony i obleśny. Jak zwykle.

– Słyszysz, Keseshia? Walc. Nasz walc. Zatańczymy?

Nein, pomyślała, ale nie mogła odmówić. Zawsze wypominał jej „drogiego zmarłego ojca”. Łatwiej już było przecierpieć jeden taniec. Na całe szczęście baron tańczył dobrze – przynajmniej walca. Keshia skłoniła więc wdzięcznie głowo i wyciągnęła rękę, którą baron uścisnął z afektacją, po czym, porwał ją na parkiet.

– Potem przyjdę ci na ratunek – szepnął jej w przelocie Whit.

– Mam nadzieję, skarbie – syknęła przez zęby, ani na moment nie zapominając o wytrenowanym uśmiechu.

Co by na to wszystko powiedział Mark? Omal nie wybuchnęła śmiechem wyobraziwszy sobie, jakie miny mieliby zebrani tu goście, gdyby zdała im relację ze swoich anonimowych wyczynów w SoHo. O, baron wiedział coś na ten temat. Zapewne bywał w bardziej jeszcze niestosownych miejscach, ale baron był mężczyzną. Keshii nikt o to nie podejrzewał. T a Keshia Saint Martin…? Panowie mieli przecież inne potrzeby… choć czy rzeczywiście były one inne? Może i Keshia była po prostu bogatą, znudzoną dziewczyną, która wymyka się z domu dla rozrywek i seksu pośród cyganerii? Znajomi z SoHo także nie byli dla niej całkowicie realni. Rzeczywistość – jej rzeczywistość – to Maisonette, Whit i baron, aż nazbyt dotkliwie realny. Złocona klatka, z której nie ma ucieczki. Nie da się uciec od swojego nazwiska, od legendy rodziców, choćby dawno nie żyli, od maksymy noblesse oblige. Czy można wsiąść do metra i nigdy nie powrócić? Tajemnicze zniknięcie słynnej Keshii Saint Martin… Nie, nawet jeśli ktoś odchodzi z tych kręgów, czyni to otwarcie. Z klasą. Nie wymyka się bez słowa, tym bardziej metrem. Tylko czy rzeczywiście SoHo mogło jej przynieść szczęście? Jadano tam zabagione zamiast sufletu Grand Marmier, lecz ani jedno, ani drugie nie było zbyt pożywne. Keshia tęskniła za grubym, sycącym befsztykiem. Nadzieja, że świat Marka dostarczy jej życiodajnych soków, była równie głupia jak zamknięcie się w bunkrze z półrocznym zapasem krakersów. Istniały dwa światy i różni mężczyźni, ale żaden z nich nie był pełen. Co gorsza, Keshia świadomie zdawała sobie sprawę z ich braków. A ona sama? Czy jest w pełni człowiekiem?