– Niczego – potwierdził, z powagą rozpinając jej bluzkę.

– O, na przykład tu jest coś, co chciałaś ukryć… – odsłonił jej pierś i pochylił się, by musnąć ją wargami. – Stęskniłem się za tobą, Keshia…

– Ani w połowie tak jak ja za tobą… – Na moment znów ujrzała tamtą salę balową i tańczącego barona. Odsunęła się od Marka i zajrzała mu w oczy. – Jesteś najprzystojniejszym facetem na świecie, Marku Wooly.

– I twoim niewolnikiem.

Roześmiała się. Umiłowanie wolności Marka było powszechnie znane, a jego niezależność graniczyła z przesadą. Porwała mu sprzed nosa pudełko czekoladek i uciekła z nim do sypialni.

– Hej! – krzyknął Mark z niepokojem.

– Teraz cała prawda wyjdzie na jaw – oświadczyła triumfalnie Keshia. – Co wolisz? Mnie czy czekoladki?

– Zwariowałaś czy co? – Mark rzucił się za nią w pogoń.

– Jasne, że czekoladki!

– Ha! A ja je mam i nie oddam! – Keshia wskoczyła na łóżko i zaczęła się kołysać. Włosy fruwały jej dookoła głowy jak stado połyskliwych kruków.

– Oddaj mi to, kobieto! Jestem uzależniony!

– Zboczeniec!

– Owszem! – wskoczył za nią na łóżko, wyrwał jej czekoladki i przylgnął do niej całym ciałem.

– Nie dość, że nieuleczalny zjadacz czekolady, to jeszcze na dodatek erotoman! – wykrzyknęła, gdy pociągnął ją za sobą w pościel.

– Bo od ciebie też jestem uzależniony!

– Wątpię – zachichotała.

Kochali się ze śmiechem, oplatani pajęczyną jej długich czarnych włosów.

– Co chcesz na kolację? – Keshia ziewnęła i przytuliła się do Marka.

– Ciebie.

– To było na obiad.

– I co z tego? Czy istnieje jakiś przepis zabraniający odgrzewania obiadów?

– Daj spokój, Mark, bądź poważny. Co miałbyś ochotę zjeść? Oprócz czekolady?

– Hm… krwisty befsztyk… homara… kawior… wiesz, to co zwykle.

Nie wiedział, jak bardzo może to być zwyczajne.

– Może spaghetti? – ożywił się. – Najlepiej fettuccine. Kupisz świeżą bazylię?

– Już po sezonie. Spóźniłeś się o jakieś cztery miesiące. Co powiesz na sos z małży?

– Może być.

– Wobec tego idę – powiodła mu po lędźwiach koniuszkiem języka, przeciągnęła się jeszcze raz i szybko wyskoczyła z łóżka, wymykając się dłoni, którą po nią wyciągnął. – Nic z tych rzeczy, Marcus. Później. Inaczej oboje umrzemy z głodu i pragnienia.

– Ja tam jestem spragniony twego ciała – wyciągnął się na kołdrze, patrząc, jak się ubiera. – Straszna z ciebie nudziara, Keshia, ale miło cię oglądać.

– Ciebie też. – Już dawno doszła do wniosku, że niewiele rzeczy tak cieszy oko, jak bardzo przystojny i bardzo młody mężczyzna.

Po chwili stanęła w drzwiach z siatką w dłoni, w dżinsach i koszuli Marka zawiązanej tuż pod biustem. We włosy wplecioną miała czerwoną wstążkę.

– Powinienem cię tak namalować.

– Powinieneś przestać się wygłupiać. I tak woda sodowa uderza mi już do głowy. Masz jakieś specjalne życzenia?

W odpowiedzi wyszczerzył wszystkie zęby, więc czym prędzej wyszła z sypialni.

W pobliżu znajdowało się kilka włoskich sklepów, gdzie bardzo lubiła robić dla niego zakupy. Tu wszystko było prawdziwe: makaron domowej roboty, świeże warzywa, soczyste owoce, pomidory na sok, niesłychany wybór wędlin i serów, które mogła macać, wąchać i przebierać, a potem przyrządzić z nich królewskie danie. Długie bochenki włoskiego chleba, które niosło się pod pachą tak, jak noszono je w Europie. Butelki chianti kołyszące się na hakach pod sufitem.

Była to pora, o której młodzi artyści wychodzą ze swych nor. Koniec dnia, gdy budzą się nocne marki, a ci, co pracują w dzień, wybierają się na przechadzkę, by rozprostować kości. Na ulicach pojawia się coraz więcej ludzi; będą się włóczyć, palić trawkę, przysiadać w kawiarniach w drodze do swych pracowni, do przyjaciół lub na otwarcie czyjejś wystawy. W SoHo Keshia się nie wyróżniała: tu wszyscy ciężko pracowali. Pionierzy sztuki, jej towarzysze w dążeniu do doskonałości, tancerze, malarze, literaci, zebrani w najbardziej na południe wysuniętym koniuszku Nowego Jorku, ograniczonym z jednej strony spleśniałym osadem Greenwich Village, z drugiej betonowo-szklanymi ścianami Wall Street. SoHo było inne, przyjaźniejsze ludziom.

Właścicielka sklepu znała ją z widzenia.

– Ah, signorina, come sta?

– Bene, grazie, e lei?

– Cosi cosi. Un po’stanca. Che cosa vorebbe oggi? Keshia weszła między cudownie pachnące półki, aby wybrać ser, salami, chleb, cebulę i pomidory. Fiorella w duchu pochwaliła jej wybór. O, ta dziewczyna wie, jak się robi zakupy. Zna się na salami, wie, czego dodać do sosu i jak powinien wyglądać dobry Bel Paese. Miła dziewczyna. Pewnie jej mąż jest Włochem. Ale Fiorella nigdy nie pytała o takie rzeczy.

Keshia zapłaciła i wyszła z wyładowaną siatką. Potem wstąpiła tuż obok po jajka, a następnie do delikatesów przy tej samej ulicy, żeby zaopatrzyć Marka w czekoladki. Zapach świeżego chleba i salami mieszał się z dymem marihuany i silnym aromatem kawy z ekspresu, dolatującym przez otwarte drzwi kawiarni. Niebo nad jej głową zaczęło już zmierzchać. Widniały na nim pastelowe różowe smugi, przywodzące na myśl wczesne akwarele Marka. W powietrzu ciągnął rześki jesienny powiew, na chodnikach gruchały gołębie, pod ścianami budynków stały oparte rowery, a w bramach dzieci skakały przez skakanki.

– Co tam masz? – Mark leżał na podłodze, ćmiąc skręta.

– To, co pan zamawiał. Befsztyk, homar, kawior. Jak zwykle – posłała mu całusa, kładąc zakupy na wąskim kuchennym stole.

– Naprawdę kupiłaś befsztyk? – był rozczarowany.

– Nie. Fiorella mówi, że jemy za mało salami.

– Fiorella to mądra baba.

Zanim w życiu Marka pojawiła się Keshia, żywił się wyłącznie konserwami i czekoladą. Fiorella była tajemniczym wynalazkiem Keshii, jednym z licznych darów, jakie od niej otrzymał.

Keshia stanęła w drzwiach kuchni, zalanej różową poświatą wieczoru.

– Wiesz, czasem mam wrażenie, że naprawdę cię kocham – powiedziała.

– Czasami ja też mam takie wrażenie.

W spojrzeniach, jakie wymienili, zawarta była spokojna, ciepła ufność. Nie musieli stawiać sobie żądań, znosić złych humorów, borykać się z problemami. Już choćby to stanowiło dla nich wielką wartość.

Mark zerwał się z podłogi.

– Masz ochotę na spacer?

– La passegiata?

– Nie słyszałem tego słowa od twojego wyjazdu – roześmiał się.

– Zawsze kojarzy mi się z Europą, z tymi śmiesznymi włoskimi miasteczkami, gdzie większość kobiet ubiera się na czarno, a mężczyźni noszą kapelusze i białe koszule bez krawatów. Tu ludzie miotają się, gonią, dostają świra, a tam wciąż wiedzą, jak żyć. La passegiata, przechadzka, na którą wyrusza się po zmierzchu, a w niedzielę w południe po mszy, to cała instytucja, swego rodzaju rytuał.

– A zatem i my się do niego przyłączymy. – Mark podszedł i objął ją ramieniem. – Zjemy po powrocie.

Oznaczało to jedenastą, może dwunastą w nocy. Na pewno natkną się na kogoś znajomego. Przystaną na ulicy, żeby pogawędzić, ale zrobi się ciemno, więc przeniosą się do czyjejś pracowni, gdzie Mark będzie miał okazję zobaczyć, jak postępuje praca nad najnowszym dziełem. W końcu w atelier zrobi się taki tłok, że wszyscy razem pójdą do „Przepiórki” na wino, potem zaś dojdą do wniosku, że umierają z głodu, i Keshia będzie serwować kolację na kilkanaście osób. Będą świece, gitary i skręty podawane z rąk do rąk. Klee, Rousseau, Cassatt i Pollock ożyją na dźwięk swych nazwisk. Tak musiał wyglądać Paryż w czasach impresjonistów. Nie kochane wyrzutki artystycznego establishmentu tworzyły własny świat, darząc się wzajem humorem, odwagą, nadzieją do czasu, gdy ktoś ich „odkrył”, rozsławił i podsunął im kawior zamiast czekoladek. Jaka szkoda! Keshia miała nadzieję, że jej przyjaciele nigdy nie rozstaną się na dobre z fettuccine, zakurzonymi mansardami i nastrojem owych czarodziejskich nocy, wtedy bowiem zaczną nosić smokingi, wymuszone uśmiechy i smutek w głębi duszy. Będą jadać kolacje w „21”, tańczyć w „El Morocco” i chodzić na przyjęcia do „Maisonette”.

Na razie jednak wciąż było stąd daleko do Park Avenue. W powietrzu czuło się resztki lata, a noc pełna była uśmiechów.

– Gdzie się wybierasz, serce moje?

– Mam parę spraw do załatwienia.

– Mhm – mruknął, nie odwracając się od sztalug. – To na razie.

Wychodząc cmoknęła go w szyję i omiotła pokój szybkim, czujnym spojrzeniem. Nie lubiła stąd wychodzić. Zawsze tkwiła w niej podskórna obawa, że może nie trafić tu z powrotem. Jak gdyby „jej” świat był w stanie ją powstrzymać. Sama myśl o tym napełniała ją przerażeniem. Musiała wracać; potrzebny jej był Mark i wszystko, czego stał się dla niej symbolem. Któż mógłby jej to odebrać? Edward? Duch jej ojca?… Absurd. Miała dwadzieścia dziewięć lat i od dawna była dorosła. Mimo to opuszczając SoHo odnosiła wrażenie, że zapuszcza się na terytorium wroga, przekracza „żelazną kurtynę” w tajnej misji zwiadowczej. Dziecięce fantazje. Zaśmiała się do siebie, zbiegając lekko po schodach. Mark nie przejmował się zbytnio jej nagłym zniknięciem, tym więc łatwiej było jej się przemykać z jednego świata do drugiego i z powrotem.

Metro wypluło ją ze swych trzewi o trzy przecznice od domu. Poranek był słoneczny, toteż spacer wzdłuż Lexington Avenue sprawił jej dużą przyjemność. Pielęgniarki z Lenox Hill biegły na lunch, ludzie z ogłupiałymi minami krążyli po sklepach, na jezdni powarkiwały wściekle samochody. Tu wszystko było szybsze, głośniejsze i bardziej nasilone.

Portier otworzył przed nią drzwi i wyprężył się, muskając palcem daszek czapki. W chłodni, urządzonej specjalnie na takie okazje, czekały na nią kwiaty. Niech Bóg broni, by róże zwiędły w czasie, gdy madame siedzi u fryzjera – albo u kochanka. Keshia poznała smukłe białe pudełko. Whit.

Spojrzała na zegarek i dokonała pośpiesznych obliczeń. Musi przedyktować agentowi tekst rubryki. Potem parę telefonów do znajomych. Następnie szybka kąpiel i spotkane komitetu. Czołowy spęd roku i świetna pożywka dla Martina Hallama. O piątej po południu będzie już z powrotem w SoHo, wstąpi po drodze na zakupy do Fiorelli, a potem czeka ją następny nocny rajd z Markiem. Znakomicie.