Zanurzyła się w ciepłej wodzie, nucąc pod nosem sonatę, której dźwięki wypełniały cały dom. Rozmyślała o kontrastach i niedopowiedzeniach, w jakie obfitowało jej życie. Na szczęście rzadko musiała uciekać się do kłamstw. Życie w kłamstwie byłoby nie do zniesienia.

Mark… Zwłaszcza jego nie chciała okłamywać. Ta jego dzika strzecha, niewiarygodny uśmiech, gra w szachy na poddaszu, śmiech, muzyka i młode męskie ciało… Zamknęła oczy i z pamięci narysowała palcem w powietrzu zarys jego warg. Coś złapało ją za serce, więc zanurzyła się głębiej, wzbudzając na powierzchni wody delikatne zmarszczki.

Dwadzieścia minut później wyszła z wanny, upięła włosy w gładki węzeł na karku i na koronkową florencką bieliznę włożyła gładką białą wełnianą sukienkę od Diora.

– Ciekawe, czy to już początki schizofrenii? – zapytała lustra, wkładając kapelusz i starannie zsuwając go na jedno oko. Nie wyglądała na schizofreniczkę. Wyglądała jak „ta” Keshia Saint Martin w drodze do „La Grenouille” w Nowym Jorku lub Fouqueta w Paryżu.

– Taxi! – z wyciągniętą ręką przebiegła obok portiera, obdarzając go po drodze promiennym uśmiechem. Inaugurowała dziś kolejny nowojorski sezon. Co nowego przyniesie? Książkę? Mężczyznę? Tuzin ciętych artykułów w największych czasopismach kraju? Drobne przyjemności, które potem tak długo się pamięta? Tajemnicę, samotność i poklask. Miała to wszystko. A nowy sezon dopiero się zaczynał.

Edward po raz jedenasty spojrzał na zegarek. Jeszcze parę minut. Keshia wejdzie ze śmiechem, pogłaszcze go po twarzy albo uściśnie z okrzykiem: „Och, Edwardzie, jakże się cieszę, że cię widzę!” Potem usiądzie obok, podczas gdy Martin Hallam będzie notował w myśli układy przy stolikach, a K. S. Miller zatopi się w rozmyślaniach nad debiutancką książką.

ROZDZIAŁ 2

Keshia przepychała się przez tłum ludzi wypełniający przestrzeń między szatnią a barem w „La Grenouille”. Sala pękała w szwach, a kelnerzy uwijali się z obłędem w oczach. Wystrój się nie zmienił: czerwone skórzane siedzenia, różowe obrusy, jaskrawe obrazy olejne na ścianach, czerwone anemony na każdym stoliku, srebrne wiaderka z chłodzącym się szampanem i dyskretne pyknięcia otwieranych butelek.

Wszystkie panie były piękne, choć niektóre kosztowało to sporo zachodu i pieniędzy. Na stołach wzrok przyciągała istna orgia porcelany Cartiera, a szmer prowadzonych wokół rozmów miał wyraźnie francuskie zabarwienie. Szpakowaci panowie w ciemnych garniturach częstowali się wzajemnie cygarami Romanoff, sprowadzanymi z Kuby w nie oznakowanych paczkach okrężną drogą przez Szwajcarię.

„La Grenouille” była punktem zbornym ludzi bardzo bogatych i bardzo eleganckich. Nie wystarczał wysoki stan konta; trzeba było należeć do właściwych kręgów. Mieć klasę, emanować nią z każdego poru skóry.

– Keshia? – czyjaś dłoń dotknęła jej łokcia. Zobaczyła nad sobą smagłą twarz Amory’ego Strongwella.

– Nie, skarbie – uśmiechnęła się przekornie. – To mój duch.

– Znowu wypiękniałaś!

– A ty jesteś taki bledziutki – z udawanym współczuciem otaksowała ciemną opaleniznę, jaką przywiózł z Grecji.

Amory serdecznie cmoknął ją w policzek.

– A gdzie Whit?

„Pewnie na Sutton Place, skarbie” – przemknęło jej przez myśl, lecz ugryzła się w język.

– O ile go znam, pewnie pracuje jak szalony. Wybierasz się jutro do Mar show?

Amory od niechcenia skinął głową, bo też pytanie było czysto retoryczne.

– Przyszłaś na lunch?

– Z Edwardem – wyjaśniła.

– Szczęściarz.

Maitre d’hótel już szedł jej na pomoc, lecz nie było to potrzebne: Edward siedział przy swoim ulubionym stoliku z butelką Louisa Roederera – rocznik 1959, jak zwykle.

Wstał, by ją powitać, podczas gdy Keshia lawirowała między stolikami, skinieniem głowy odpowiadając na dyskretne powitania znajomych i ukłony kelnerów. Już od dawna była to dla niej rutyna. To, że jest ogólnie znana, w wieku lat szesnastu przyprawiało ją o katusze, w wieku lat osiemnastu przeszło w nawyk, a obecnie, gdy miała lat dwadzieścia dziewięć, sprawiało jej nawet pewną przyjemność. Kobiety będą mówić: „Śliczna sukienka”, myśląc przy tym, że w jej kapeluszu one wyglądałyby o wiele korzystniej, mężczyźni będą snuć domysły na temat Whita, a kelnerzy trącać się łokciami i szeptać: „Saint Martin”, akcentując jej nazwisko z francuska. Zanim wyjdzie, przed drzwiami stanie na posterunku fotograf z „Women’s Wear”. Świetna zabawa – jeśli tylko znało się reguły gry.

– Edwardzie, wyglądasz imponująco! – cmoknęła go w policzek i opadła na siedzenie w niszy.

– Drogie dziecko, co w takim razie mam powiedzieć o tobie? Jak przeszło spotkanie z Simpsonem?

– Przyjemnie i pożytecznie. Omawialiśmy pewne pomysły, które chciałabym wykorzystać w książce. Udzielił mi kilku dobrych rad, ale nie jest to chyba odpowiednie miejsce…

W tym hałasie istniały małe szanse, by ktokolwiek ich podsłuchiwał, z zasady jednak nie rozmawiali o jej pisarstwie w miejscach publicznych. „Podstawą wszelkich cnót jest dyskrecja”, jak często mawiał Edward.

– Słusznie – przyznał. – Szampana?

– Wiesz, że nie odmówię – zaśmiała się.

Edward skinął na kelnera, który ceremonialnie otworzył butelkę. Keshia rozejrzała się nieznacznie po sali, co widząc, Edward nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

– Wiem, co knujesz, Keshia, i powiem ci jedno: jesteś niemożliwa. Za pani powrót do domu, mademoiselle.

Stuknęli się kieliszkami i przez chwilę sączyli w milczeniu świetnie schłodzony trunek z doskonałego rocznika.

– Co słychać u Whita? – zagadnął po chwili Edward. – Idziecie dziś razem poszaleć?

– U Whita wszystko w porządku. Nigdzie się nie wybieramy, kładę się wcześniej spać, żeby odpocząć po podróży.

– Nie chce mi się w to wierzyć, ale skoro tak twierdzisz, wypada mi przyjąć za dobrą monetę.

– Jesteś mądrym człowiekiem, Edwardzie. Przypuszczalnie dlatego tak bardzo cię kocham.

Spojrzał na nią uważnie, po czym ujął jej dłoń.

– Keshia, proszę cię, bądź ostrożna.

– Wiem, Edwardzie. Zawsze jestem ostrożna.

Lunch przebiegł w miłej atmosferze. Rozmawiali o drobiazgach, kłaniali się wchodzącym i wychodzącym znajomym, na krótką chwilę przysiedli się też do nich dwaj wspólnicy Edwarda. Keshia pokrótce streściła przebieg swoich wakacji, nie spuszczając z oka zmieniających się formacji bywalców „La Grenouille”

Rozstali się o trzeciej. Reporter z „Women’s Wear” sumiennie „zaskoczył” ją przy wyjściu, po czym Edward wezwał dla Keshii taksówkę, a sam pieszo oddalił się do biura. Zawsze czuł się pewniej, gdy wiedział, że Keshia jest w mieście. Miał wtedy złudzenie kontroli nad jej życiem. Podświadomie wyczuwał, że jest w nim coś więcej niż dyskoteki w „Raffles” i przyjęcia u Mar show. I że jest w nim ktoś zupełnie inny niż Whit. Keshia jednak milczała, a on nie pytał. Nie chciał wiedzieć, dopóki – jak to ujmował – zachowywała ostrożność”. Keshia była zanadto podobna do ojca, by zadowolił ją człowiek pokroju Whita. Ponad dwa lata zajęło ongiś Edwardowi dyskretne wykonanie testamentu Keenana Saint Martina, a ściślej mówiąc – zapisów na rzecz dwóch kobiet, o których nikt nie wiedział.

Keshia zdjęła sukienkę od Diora i schludnie powiesiła w szafie. Pół godziny później była już w dżinsach, włosy miała rozpuszczone do pasa. Telefon informował wszystkich, że „wypoczywa” i nie życzy sobie, by jej przeszkadzano. Po chwili zatrzasnęła za sobą drzwi.

Poszła pieszo aż do stacji metra na rogu Siedemdziesiątej Siódmej i Lexington Avenue. Bez makijażu, bez torebki, z kilkoma dolarami w kieszeni i uśmiechem na twarzy.

Metro zawsze było dla niej skondensowanym ekstraktem Nowego Jorku. Każdy dźwięk i zapach był tu silniejszy, każda twarz wyrazistsza. Zabawne starsze panie w maskach makijaży, młodzi pederaści w zbyt obcisłych spodniach, przepiękne dziewczęta wiozące teczki pełne zdjęć do agencji modelek. Mężczyźni śmierdzący potem i cygarami, czasem nawet jakiś przyzwoicie ostrzyżony maruder z Wall Street w garniturze w prążki i rogowych okularach. Była to symfonia widoków, woni, dźwięków, których tło stanowił wrzaskliwy łomot wagonów, pisk hamulców, turkot kół. Keshia zmrużyła oczy, gdy gorący powiew uniósł śmieci z peronu, po czym prędko wsiadła i odsunęła się od samoczynnie zamykanych drzwi.

Znalazła miejsce obok starszej kobiety z siatką pełną zakupów. Na następnym przystanku naprzeciw usadowiła się para nastolatków. Palili trawkę, kryjąc skręta w dłoni, gdy obojętnie mijał ich konduktor. Keshia uśmiechnęła się, zastanawiając się w duchu, czy siedzącej obok niej staruszce nie zaszkodzi sam zapach marihuany. Potem pociąg zatrzymał się ze zgrzytem przy Canal Street i trzeba było wysiadać. Zeskoczyła ze stopni i rozejrzała się dookoła.

Znów była w domu – tyle że był to inny dom. Magazyny i odrapane kamienice, schody pożarowe, sklepiki, a kilka przecznic dalej galerie sztuki i kawiarnie pełne artystów – pisarzy, rzeźbiarzy i poetów, brodatych mężczyzn i jaskrawo ubranych kobiet. Miejsce, gdzie wciąż czczono Sartre’a i Camusa, gdzie Kooning i Pollock byli kimś na kształt bogów. Keshia szła szybko, czując niepokój w okolicy serca. Nie powinna się tak angażować… nie w jej wieku… Przecież nie ma między nimi nic nadzwyczajnego, a poza tym nie wiadomo, co zastanie… Ach, jakże pragnęła zastać wszystko po dawnemu!

– Cześć, mała! Gdzie się podziewałaś? – zagadnął ją wesoło wysoki chudy Murzyn wciśnięty w białe dżinsy.

– George!

Murzyn wprawnie złapał ją wpół i zakręcił nią w powietrzu. Na co dzień był tancerzem w Metropolitan Opera.

– Nie widziałem cię całe wieki! – rzekł opuszczając ją na ziemię. W czarnej brodatej twarzy błysnął równy rząd białych zębów.

– Też mam takie wrażenie – wysapała Keshia, zdyszana i zarumieniona. – Bałam się, że zdążyliście w tym czasie powymierać.

– W SoHo? To święte miejsce! Tutaj czas nie płynie!