– Dobrze już, dobrze. – Jej bezpośredniość często wprawiała go w zakłopotanie. Oczywiście nie myliła się. Edward miał bardzo rozwinięte poczucie smaku. Dlatego właśnie nigdy jej nie powiedział, że ją kocha. Podobnie jak nie powiedział tego jej matce. – Jak było w Marbelli? – dodał.

– Okropnie. Chyba się starzeję, Edwardzie. Dom ciotki Hil był pełen jakichś rozhukanych nastolatków. Dobry Boże, jak można puszczać samopas takie dzieci!

Zaśmiał się, słysząc jej oburzony ton. Keshia wciąż wyglądała na dwadzieścia lat. Na dwudziestolatkę, która wie, czego chce.

– Na szczęście spędziłam tam tylko weekend – dorzuciła z westchnieniem.

– A co robiłaś wcześniej?

– Czyżbyś nie czytał gazet? Byłam „odcięta od świata” na południu Francji!

Edward nie mógł powstrzymać uśmiechu. Tak się cieszył, że znów słyszy jej głos!

– Właściwie to po części prawda – ciągnęła. – Wynajęłam jacht i zahaczyłam również o południe Francji. Jaki tam cudowny spokój! Człowiek może się skupić na pracy.

– Czytałem twój artykuł o Amerykanach, którzy trafili do tureckiego więzienia. Przygnębiający, ale świetnie napisany. Byłaś tam?

– Oczywiście, że byłam. I owszem, było to bardzo przygnębiające.

– Czym jeszcze się zajmowałaś? – spytał prędko, żeby zmienić temat. Nie miał ochoty rozmawiać dziś o rzeczach przykrych.

– Och, byłam na hucznym balu w Rzymie, oglądałam pokazy mody w Paryżu, wstąpiłam też na dwór królewski w Londynie… Pussycat, pussycat, zuhere have you been? I’ve been to London to see the Queen… - zanuciła.

– Jesteś niemożliwa.

– Owszem – siorbnęła herbatę tak, by mógł to usłyszeć. – Ale naprawdę się za tobą stęskniłam. To straszliwie męczące, kiedy człowiek nie może się z nikim podzielić wrażeniami.

– Jestem gotów wysłuchać wszystkich twoich wrażeń. Zjesz dziś ze mną lunch w „La Grenouille”?

– Bardzo chętnie. Mam spotkanie z Simpsonem, ale o pierwszej będę już wolna.

– Świetnie. I, Keshia…

– Tak? – jej głos złagodniał, stracił ów ton sztucznego ożywienia. Na swój sposób ona też go kochała. Od dwudziestu lat starał się zapełnić jej pustkę po utracie ojca.

– Naprawdę się cieszę, że już wróciłaś.

– A ja cieszę się, że istnieje ktoś, kogo to obchodzi.

– Głuptasku, mówisz tak, jakbyś wierzyła, że nikt cię nie lubi.

– Fachowcy nazywają to „kompleksem Biednej Bogatej Dziewczynki”. To choroba zawodowa milionerek. – W jej głosie pojawiła się ostrzejsza nutka. – Do zobaczenia o pierwszej.

Keshia siedziała w pościeli dopijając herbatę. Na kołdrze piętrzyła się sterta gazet, na stoliku przy łóżku plik listów. Z okien roztaczał się przyjemny widok na ogród sąsiedniego domu. Na klimatyzatorze gruchał jakiś ptak. W pewnej chwili zawtórował mu dzwonek do drzwi.

– Cholera – mruknęła, wkładając biały satynowy szlafrok. Kto to może być?… Ależ tak, jasne!

Jak się okazało, zgadła. Kiedy otworzyła drzwi, szczupły, nerwowy Portorykańczyk wręczył jej długie białe pudełko.

Nie musiała nawet go otwierać. Znała te pudełka, znała kwiaciarnię, poza tym bezbłędnie rozpoznawała charakter pisma sekretarki Whita. Po czterech latach pisanie bilecików zleca się sekretarce. „Effie, napisz, że tęskniłem, i tak dalej… „ Effie zasługiwała na pochwałę. Pisała dokładnie to, co każda romantyczna pięćdziesięcioczteroletnia dziewica chciałaby przeczytać na bilecie przyczepionym do bukietu czerwonych róż. Keshia zresztą gwizdała na to, czy kartka jest od Effie, czy od Whita. Nie miało to dla niej najmniejszego znaczenia.

Tym razem Effie dodała jeszcze: „Może zjemy dziś razem kolację?” Keshia usiadła w błękitnym aksamitnym fotelu, obracając karteczkę w palcach. Nie widziała go od miesiąca, kiedy to byli potańczyć w „Annabelle”, a nazajutrz Whit ponownie wyjechał w interesach. Co prawda Whit wyszedł wczoraj po nią na lotnisko, ale nie zdążyli nawet porozmawiać. Właściwie nigdy ze sobą nie rozmawiali.

Siadła przy telefonie, przerzucając stos zaproszeń, posegregowanych przez jej dochodzącą sekretarkę: na jedną kupkę już nieaktualne, na drugą dotyczące najbliższej i bliskiej przyszłości. Kolacje, koktajle, wernisaże, benefisy, pokazy mody. Dwa zawiadomienia o ślubie i jedno o chrzcinach.

Wykręciła numer kancelarii Whita.

– Już nie śpisz, kochanie? Pewnie jesteś ledwie żywa po podróży?

– Myślę, że jednak nie przeniosę się w zaświaty. Dziękuję za róże, skarbie. To taki wzruszający gest o poranku – uśmiechnęła się złośliwie pod nosem, mając nadzieję, że nie odbije się to w jej tonie.

– Miło mi, że ci się podobają. Już nie mogę się doczekać, kiedy cię znów ujrzę, moja piękna.

Roześmiała się w głos. W ciągu tych czterech lat każde drzewo w sąsiednim ogrodzie zdążyło dojrzeć bardziej niż Whit.

– Ornierowie wydają dziś kolację – terkotał – a potem wybieramy się wszyscy do „Raffles”… jeśli naturalnie nie będziesz zbyt zmęczona.

Ornierowie mieli olbrzymi apartament w hotelu „Pierre”, utrzymywany specjalnie na doroczne wypady do Nowego Jorku. Uważali, że warto. „Wiesz, moja droga, jakie to irytujące, kiedy za każdym razem dają ci inny pokój. „ Nie był to jedyny znany Keshii przypadek, gdy ktoś płacił fortunę, by wszędzie czuć się jak u siebie w domu. Powinna skorzystać z zaproszenia przez wzgląd na rubrykę towarzyską. Bywali u nich wszyscy znani ludzie. Pora wziąć się do pracy i lunch z Edwardem przyda się na początek, ale… niech to wszyscy diabli! O wiele chętniej pojechałaby do SoHo. Miała tam znajomości, o jakie Whit w najśmielszych domysłach by jej nie podejrzewał. Rozmarzona przypomniała sobie nagle, że po drugiej stronie przewodu Whit nadal czeka na odpowiedź.

– Przepraszam cię, kochany. Bardzo bym chciała, ale jestem przeraźliwie zmęczona. Różnica czasu, a do tego ten zwariowany weekend u Hilary… Najlepiej powiedz im, że umarłam. Jutro będziesz świadkiem mojego zmartwychwstania, na razie jednak… – ziewnęła lekko i zachichotała. – O Boże, nie chciałam ci ziewać wprost do ucha!

– Nic nie szkodzi. Prawdę powiedziawszy, masz rację. Znając Ornierów, kolację zaczną podawać około dziewiątej, a nim wyjdziemy z „Raffles”, będzie druga w nocy.

Do szczęścia brakuje mi tylko tańców w tej przeładowanej ozdóbkami norze, pomyślała zgryźliwie.

– Dzięki za wyrozumiałość, najdroższy. Chyba włączę automatyczną sekretarkę i z powrotem położę się spać. Jutro będę w lepszej formie.

– Świetnie. A zatem jutro porywam cię do miasta.

– Mam tu zaproszenie na jakąś galę w „St. Regis”. Setna rocznica ślubu Marshów czy coś w tym rodzaju.

– Dwudziesta piąta, ty mała ironistko. Zarezerwuję stolik w „La Cóte Basque”, a potem możemy tam wpaść.

– Znakomicie.

– Przyjść po ciebie o siódmej?

– Lepiej o ósmej.

A najlepiej nigdy, dodała w duchu.

– Dobrze, kochanie – zgodził się potulnie Whit. – Do zobaczenia.

Keshia odłożyła słuchawkę i przez chwilę siedziała w zadumie, machając nogą założoną na nogę. Powinna być nieco milsza i przestać się na nim wyżywać. Wszyscy i tak uważali ich za parę, a Whit był przede wszystkim użyteczny. Bądź co bądź, stała obstawa… Drogi Whitney – a raczej biedny Whit! Taki przewidywalny i taki perfekcyjny, przystojny i nieskazitelnie elegancki. Dokładnie sześć stóp i jeden cal wzrostu, błękitne oczy, gęste blond włosy, buty od Gucciego, krawaty od Diora, woda kolońska Givenchy, zegarek marki Piaget, apartament na rogu Park Avenue i Sześćdziesiątej Trzeciej, wyrobiona reputacja prawnicza i sympatia wszystkich znajomych… Słowem, koszmar. Idealny partner, co już mogło wystarczyć, by go znienawidziła. Do tego miał kochanka na Sutton Place i rzecz jasna nie wiedział, że ona o tym wie.

Farsa, jaką odgrywali, dawała korzyści obojgu. Whit był niezastąpiony jako stały towarzysz, a przy tym całkowicie niegroźny. Keshia czuła zdumienie zmieszane ze zgrozą na myśl, że jeszcze rok lub dwa temu rozważała nawet poślubienie go. Właściwie nadal nic nie stało na przeszkodzie. Chodziliby wciąż na te same przyjęcia, spotykaliby się z tymi samymi ludźmi i każde prowadziłoby własne życie. Mieliby oddzielne sypialnie – tę drugą określano by jako „pokój gościnny”. Keshia nadal jeździłaby do SoHo, Whit na Sutton Place i nikt nie byłby zmuszony do kompromisów. Oczywiście nie rozmawialiby o tym tak jawnie. Ona chodziłaby „na brydża”, on „na spotkanie z klientem”, a rano jedliby wspólnie śniadanie – kontenci, zaspokojeni, każde wprost z objęć swojego kochanka. Doprawdy, niezdrowe fantazje! Dziś śmiała się na samo ich wspomnienie. Wciąż miała nadzieję na coś więcej. Whit był dla niej starym, dobrym przyjacielem i na swój sposób nawet go lubiła. Co więcej, zdążyła się do niego przyzwyczaić, a to pod wieloma względami było niebezpieczne.

Wróciła do sypialni, rozpogadzając się z wolna. Cieszyły ją własne kąty, znajome sprzęty: staroświeckie mosiężne łóżko ze śnieżnobiałą pościelą, przed nim dywanik ze srebrnych lisów – ekstrawagancja wprost nieprzyzwoita, ale jakże przyjemna! – lekkie, kruche meble po matce; nawet obraz nad łóżkiem – rolnik koszący zboże pod okrągłym jak arbuz słońcem. Jej sypialnia miała w sobie coś przytulnego i kojącego, czego nie sposób było znaleźć nigdzie indziej na świecie – ani w pałacu Hilary w Marbelli, ani w jej pięknym domu w Kensington. Człowiek miał tu ochotę tańczyć na bosaka. W kątach i na parapetach stały kwiaty w doniczkach, a świece na kominku wprowadzały wieczorem ciepły nastrój. O, jakże Keshia była szczęśliwa w tym domu!

Zaśmiała się, nastawiając muzykę Maniera, i poszła napuścić sobie wody do wanny. Wieczorem sama wyrwie się do miasta. Tak… najpierw agent, potem lunch z Edwardem, a na końcu Mark. Najlepsze zawsze zostawia się na koniec… dopóki coś się nie zmieni.

– Keshia – odezwała się do swego nagiego odbicia w lustrze – jesteś okropna!

– Wiem, że jestem podła – odezwało się odbicie, potrząsając spływającymi do pasa włosami – ale cóż mi pozostaje? Muszę żyć, a żyć można na tyle różnych sposobów!…