Niedawno nawalił jej samochód, pralka zalała całą kuchnię, zgubiła ulubione kolczyki… Zwykłe drobiazgi, bez większego znaczenia, dołączyły do pasma trapiących ją nieszczęść.

Phyllida jednak nie poddała się. Zacisnęła zęby i myśląc o słońcu i morzu na zdjęciu Chris, nie uroniła ani łezki. Zawsze pogardzała dziewczynami płaczącymi z byle powodu, ale teraz problem przebycia paru kilometrów do centrum Port Lincoln urósł do rangi katastrofy. Zakryła twarz dłońmi i zalała się łzami, odreagowując tygodnie zmęczenia i zdenerwowania.

Z tyłu otworzyły się drzwi i usłyszała kroki. Jake.

Phyllida nie widziała go, lecz delikatny dreszcz przebiegający wzdłuż jej kręgosłupa nieomylnie potwierdził przypuszczenie. Zesztywniała, otarła łzy i schowała twarz w cieniu.

– Co się stało? – spytał, a ona nie potrafiła się opanować.

– A jak myślisz? – spytała z wściekłością. – Po najgorszym miesiącu w moim życiu odbyłam równie okropną podróż i utknęłam w środku głuszy, a chcę tylko dotrzeć do Chris. Miałeś rację, nie ma żadnych taksówek i chyba będę musiała spędzić tu noc. Jestem zmęczona, głodna i zziębnięta, a w dodatku bolą mnie stopy!

Znów się rozpłakała, zakrywając twarz dłońmi.

– Ja nigdy nie płaczę – szlochała. – Jestem tylko nieludzko zmęczona…

– Niełatwo być samodzielną, prawda?

Phyllida usłyszała znienawidzony śmiech w jego głosie. Bawiło go jej żałosne położenie!

– Odejdź!

W odpowiedzi usłyszała jedynie ciężkie westchnienie i gdy zerknęła przez palce, z niedowierzaniem stwierdziła, że dosłownie potraktował jej słowa. Po prostu ją zostawił. Jak mógł być tak bezlitosny?

Płakała tak gorzko, że nie usłyszała uruchamianego na parkingu silnika samochodu. Podniosła głowę dopiero w chwili, gdy omiotło ją światło reflektorów. Duże auto z napędem na cztery koła skręciło w stronę drobnej figurki skulonej w bezlitosnym świetle neonów.

Trzasnęły drzwi i Jake, obchodząc maskę, podszedł do niej.

– Daj mi spokój – mruknęła i pospiesznie wytarła rozmazany makijaż.

Jake zignorował jej wypowiedź i podniósłszy dziewczynę na nogi, schylił się po walizkę.

– Co robisz?

– A jak ci się zdaje? Tylko w ten sposób mam okazję powiedzieć ci, że również miałem ciężki, wyczerpujący dzień zwieńczony podróżą z dziwną kobietą w moim samolocie. Jednak nie zamierzam urządzać histerii z tego powodu. Co to, to nie!

– Nie jestem histeryczką – odparła zdenerwowanym głosem Phyllida. – Jestem po prostu zmęczona…

– Wiem. Bolą cię też stopy – odparł niewzruszenie. – Jeśli przestaniesz o nich myśleć, będą bolały o wiele mniej.

– Gdybyś wiedział, jak bardzo mi dokuczają, nie doradzałbyś mi takich rzeczy – rzekła ponuro, patrząc, jak wrzuca walizkę na tył samochodu. Mimo wszystko na jego widok przestała płakać, uświadamiając sobie, że istotnie znajduje się na krawędzi histerii.

Zdając sobie sprawę ze swego niezbyt efektownego wyglądu, otarła resztę łez wierzchem dłoni i poprawiła włosy.

– Nic nie odwróci mojej uwagi od stóp – oświadczyła i uniosła jedną, by zobaczyć, czy kiedyś będzie jeszcze w stanie normalnie chodzić.

– Pomyśl o czymś, co pozwoli ci przestać się nad sobą użalać – upierał się z lekkim rozbawieniem w głosie.

– To wymyśl coś, jeśli jesteś taki mądry – warknęła, spoglądając na czerwone pręgi odciśnięte pantoflami.

– Dobrze – odparł Jake, bezceremonialnie biorąc ją w ramiona. – I co ty na to?

Phyllida, wciąż balansując na jednej nodze, przywarła odruchowo do niego, a Jake schylił się i pocałował ją.

Dotknięcie chłodnych, mocnych warg zelektryzowało ją. Dziwna, ogarniająca ją rozkosz tak nią wstrząsnęła, że dziewczyna wczepiła się w koszulę Jake’a, bojąc się, że nie utrzyma się na nogach. Uwodzicielski pocałunek zastał ją kompletnie nie przygotowaną.

Nagle jakby straciła panowanie nad własnym ciałem, które nawet nie próbowało protestować przeciwko narastającemu pożądaniu. Umysł nakazywał natychmiastowe odepchnięcie natręta, lecz wargi rozchyliły się pod naciskiem ust Jake’a, a dłonie Phyllidy zdradziecko przesunęły się z pleców i objęły łapczywie biodra mężczyzny.

Zatraciła poczucie rzeczywistości. Zapomniała o zmęczeniu; o tym, że Jake Tregowan zrobił to z premedytacją, a w dodatku wcale go nie znała.

Nie wiedziała, jak długo trwał pocałunek – sekundy czy godziny. Kiedy Jake puścił ją wreszcie, wpatrywała się w niego z oszołomieniem.

– No i jak tam stopy? – uśmiechnął się.

– Stopy?

– Przypuszczałem, że to pomoże – rzekł z satysfakcją, otwierając przed nią drzwi auta. – Potrzebowałaś innego bodźca.

– Innego bodźca? – powtórzyła bezmyślnie. Potrząsnęła głową, by wyrwać się z oszołomienia, a rzeczywistość wstrząsnęła nią niczym wymierzony policzek.

Jake pocałował ją najzwyczajniej w świecie, a ona zareagowała na to z upokarzającą łapczywością. Co sobie o niej pomyśli?

Pod wpływem szoku najpierw zbladła, lecz teraz oblała się gorącym rumieńcem wstydu. Na szczęście Jake, zachwycony skutecznością swej metody, niczego nie zauważył.

– Musisz sama przyznać, że zadziałało – powiedział. – Zapamiętam to sobie jako doskonałe remedium na stany histeryczne.

Phyllida już otwierała usta, by zaprotestować przeciwko posądzaniu jej o histerię, przypomniała sobie jednak w porę o tym, że nie potrafiła nad sobą zapanować i zaniknęła je na powrót. Wolała, żeby Jake sądził, że nie bardzo wiedziała, co robi. Fakt, że nie stawiła oporu dowodził, że najwyraźniej nie była sobą.

Powinna być zła… W istocie, im dłużej o tym myślała, tym bardziej robiła się wściekła. Zawrzało w niej na myśl, jak łatwo ją wykorzystał, z jaką wprawą wpił się w nią ustami. A teraz jeszcze się z niej naśmiewa!

– Jedziesz? – zapytał, wciąż trzymając otwarte drzwi.

– Nie wsiądę do samochodu z człowiekiem, który mnie tak… obłapił!

– Zrobiłem to wyłącznie dla twojego dobra – zauważył z miną skrzywdzonego niewiniątka. – Namawiałem cię, żebyś pomyślała o czymś innym, a ty sama poprosiłaś mnie o pomoc.

– Nie chodziło mi wcale o pocałunek!

– Ale pomogło, prawda? Zamiast biadolić nad obolałymi stopami, narzekasz teraz, że cię pocałowałem.

– Czego oczekujesz w związku z tym? Że padnę ci do nóg?

– Cóż, mogłabyś okazać odrobinę wdzięczności.

– Nie czuję się zobowiązana.

– Za to pewnie czujesz się lepiej. Chyba tak, skoro nie chcesz wsiąść do samochodu. Jeśli wolisz iść pieszo, to uprzedzam, że autem jedzie się około dwudziestu minut, zatem dojdziesz o świcie. O tej porze nie ma wielkiego ruchu. Nie licz na okazję. Nie bądź niemądra i wsiadaj!

Phyllida zawahała się, przygryzła wargi i nie patrząc na Jake’a, wspięła się na siedzenie pasażera. Z drwiącą galanterią zatrzasnął drzwi.

Prowadził samochód z pewnością i wprawą równą tej, z jaką pilotował awionetkę. Phyllida, nie wiedzieć czemu, czuła się bezpieczna w jego obecności. Nie wiedziała, czym się zajmuje Jake Tregowan ani gdzie mieszka, lecz mimo to nie wydawał się jej obcy.

To tak, jakby od zawsze znała towarzyszącą mu atmosferę spokoju, moc emanującą z jego twardego ciała, ciepłą siłę dłoni i uśmiech kryjący się w leciutkim uniesieniu kącików ust.

Te usta… Coś wrzało w niej na wspomnienie zetknięcia się ich warg. Coś mąciło jej wewnętrzny spokój i wywoływało przechodzące po plecach ciarki. Usta miał równie wprawne jak dłonie, zdumiewająco ciepłe i niebezpiecznie kuszące. Doszła do wniosku, że bezpieczniej byłoby myśleć o obolałych stopach.

Wydawało się, że jadą bez końca ciemną, prostą jak strzelił drogą. Pochłonięta własnymi myślami nie zwracała uwagi na mijaną okolicę, lecz wreszcie światła Port Lincoln rozbłysły przed nimi. Rozciągały się wzdłuż łuku zatoki, odbijały od olbrzymich silosów i ciemnej sylwetki wyspy Boston.

Świadoma, że niezbyt uprzejmie przyjęła propozycję podwiezienia, wykrztusiła z zażenowaniem adres Chris. Jake skinął głową, a ją ogarnęło podejrzenie, że było to zbędne. W parę minut później zatrzymał się obok schludnego domku.

– Proszę uprzejmie, oto numer czterdzieści trzy – rzekł nie odwracając głowy. Phyllida spojrzała na niego z wyrzutem.

– Wiedziałeś, gdzie to jest.

Jake uśmiechnął się, wyciągając walizkę z samochodu.

– Przyznaję, że byłem tu już przedtem.

– Znasz Chris i Mike’a?

– Bardzo dobrze. Rozpoznałem ich na fotografii.

– Nic mi nie powiedziałeś!

– Rzeczywiście. Pomyślałem jednak, że wcześniej czy później dowiesz się o wszystkim.

– To znaczy, że jeszcze się spotkamy? – spytała gniewnie. Pocałował ją, wiedząc, że się znów zobaczą!

– Obawiam się, że tak – roześmiał się. – Mniejsza z tym. Wreszcie udało ci się dotrzeć, w oknach pali się światło, zatem Chris jest w domu. Nie zamierzasz wejść?

Na twarzy dziewczyny malowała się rozterka. Chciała powiedzieć mu, co sądzi o jego dwulicowości, lecz przeszkadzała jej świadomość, że jest przyjacielem Chris. W końcu znalazła się tu dzięki niemu. Bardzo trudna sytuacja.

Jake spoglądał z rozbawieniem, bez trudu czytając z jej miny. Phyllida zebrała w sobie resztki sponiewieranej godności.

– Tak… pójdę już. – Podała mu rękę. – I, hm… dziękuję za wszystko.

– Wszystko? – zapytał drwiąco.

– Niezupełnie. – Wyrwała dłoń z elektryzującego uścisku. Wiedziała, że miał na myśli ten okropny pocałunek.

– Miłego pobytu w Port Lincoln – uśmiechnął się Jake i odjechał.

Phyllida była nieco rozczarowana, że nie próbował pocałować jej po raz drugi. Pokręciła głową, usiłując pozbyć się dziwnego uczucia, jakie wzbudził w niej dotyk dłoni Jake’a. Pozbierała rzeczy, pchnęła furtkę i kuśtykając, przeszła ostatnie metry dzielące ją od drzwi Chris.

Rozdział 3

Pół godziny później Phyllida siedziała wtulona w fotel z kieliszkiem szampana w dłoni. Serdeczne powitanie zgotowane jej przez Chris wynagrodziło trudy upiornej podróży.