Spojrzała na brudny, wygnieciony kostium i powstrzymała westchnienie, przypominając sobie, co Jake powiedział o wyciąganiu pochopnych wniosków. Uważała się za kobietę interesu, profesjonalistkę, a naprawdę była w gorącej wodzie kąpana, ze skłonnościami do podejmowania natychmiastowych decyzji bez zastanawiania się, w co się wplątuje.

Zerknęła na Jake’a pochłoniętego obserwowaniem tablicy rozdzielczej. Nie wyobrażała go sobie działającego bez zastanowienia. Był na to zbyt rozważny. Patrzyła na jego ręce, poruszające się sprawnie wśród przełączników. Znów poczuła niepokojący dreszcz.

Przypomniała sobie Ruperta, który wywijał bez przerwy rękoma, usiłując zaimponować jej swoją wiedzą. Nie siedziałby tak spokojnie, pochłonięty rutynowymi czynnościami, nie zwracając przy tym na nią uwagi.

Zdrętwiała, uświadamiając sobie, że nie może przywołać widoku twarzy Ruperta. Jeszcze przed sześcioma tygodniami byli zaręczeni. Czyżby już go zapomniała? Widziała jedynie uśmiech Jake’a.

– Dobrze. – Głos Jake’a wyrwał ją z rozmyślań. – Gotowa? Phyllida spojrzała na śmigło i przełknęła ślinę.

– Chyba tak. – Było już za późno na zmianę decyzji. Następnym razem porządnie się najpierw zastanowi.

Poczekali, aż lądujący odrzutowiec przetoczy się z rykiem przez lotnisko, potem zaczęli się rozpędzać na pasie. Phyllida zamknęła mocno oczy i zacisnęła dłonie, gdy przyspieszenie wcisnęło ją w fotel.

Skurcz żołądka poinformował ją, że wystartowali, jednak nie otwierała oczu aż do chwili, gdy samolot nabrał wysokości. Jake przyglądał się jej z rozbawieniem zabarwionym odrobiną goryczy.

– Może jednak wolałabyś poczekać na poranny lot?

Phyllida wysunęła podbródek, słysząc ironię w jego głosie.

– Nie – skłamała.

Uśmiechnął się kącikami ust.

– Mała uparciuszka, co?

Pomyślała o wytrwałości, dzięki której zrobiła karierę w reklamie i o tym, że niewiele to pomogło, ponieważ była kobietą. Jeszcze im pokaże!

– Czasem trzeba być upartym.

– Ale czemu się uparłaś, żeby lecieć do Port Lincoln?

– spytał, pochylając maszynę w głębokim skręcie.

Dziewczyna niepewnie zerknęła na rozpościerające się pod nimi światła Adelajdy.

– Po prostu chcę tam dotrzeć jeszcze dzisiaj.

– I zawsze osiągasz to, czego chcesz, nie licząc się z innymi.

Zerknęła na Jake’a, zastanawiając się, skąd ta gorycz w jego głosie.

– Nie – odparła powoli, wspominając dzień, w którym zawalił się jej świat, bo naraz straciła pracę i narzeczonego.

– Nie zawsze.

– O? – Popatrzył na nią z niedowierzaniem. – Uważałem cię za odnoszącą sukcesy dziewczynę w szykownym kostiumie.

– Sądziłam, że niebezpiecznie jest oceniać ludzi na podstawie ich stroju – przypomniała mu.

– Oszacowałem cię na podstawie zachowania, nie ubioru – odparł. – Krucha i kobieca w razie potrzeby, ale z żelaznymi pazurkami.

– Nie rozumiem – obraziła się Phyllida.

– Daj spokój, widziałem, jak poradziłaś sobie z tym naiwnym młodzieńcem. Szeroko otwarte wielkie, piwne oczy, tłumione łzy… co za spektakl. Niestety, widziałem to już przedtem, a przedstawienie się skończyło, gdy tylko dopięłaś swego. Możesz dużo gadać o tym, że nie potrzebujesz pomocy mężczyzn, ale wiesz, jak ich w razie potrzeby wykorzystać.

– A mężczyźni to może nie wykorzystują kobiet? – zaperzyła się. – Bez żenady wysługują się naszymi zdolnościami i wykształceniem, ale kiedy żądamy uznania, to całkiem inna para kaloszy! Praca ma jedynie wypełnić okres, nim zostaniemy matkami i żonami. Czy wiesz, jak ciężko musi harować kobieta, żeby osiągnąć sukces? – spytała z nie skrywaną wściekłością. – Dwa razy ciężej niż mężczyzna. Kobieta, zamiast zająć się pracą, musi udowodnić, że potrafi być równie bezwzględna jak jej męski kolega. Wtedy zarzuca się nam, że jesteśmy za mało kobiece. Oczywiście, nie możemy być również kobiece, bo to nie fair w stosunku do mężczyzn. Pozostaje tylko upór i wytrwałość. Kobiety nie są gorsze od mężczyzn. Dlaczego nie daje im się równych szans?

– Bardzo gwałtowna wypowiedź – zakpił Jake. – Nie pomyliłem się w stosunku do ciebie. Jesteś dziewczyną sukcesu. Czyżbyś urodziła się w sobotę?

– Nie rozumiem pytania.

– Na pewno nie znasz uroczego wierszyka, którego nauczyła mnie moja mama. Posłuchaj:

„Poniedziałkowe dziecię urodą jaśnieje, wtorkowe czar rozsiewa i dużo się śmieje. Środowemu dziecku los pecha przyniesie, czwartkowe zaś dziecko długo w górę pnie się. Piątkowe – kochające, wrażliwe i czułe, sobotnie zaś ciężko na życie pracuje. Za to dziecko w niedzielę urodzone, do szczęścia i radości zostało stworzone”.

– Nie jestem pewna, czy urodziłam się w sobotę, ale rzeczywiście ciężko pracuję. I jestem z tego dumna.

– A czym się zajmujesz?

– Reklamą.

– Jak można być dumnym z tego, że się pracuje w reklamie?

– To proste. Nasze ogłoszenia skłaniają ludzi do myślenia, a my traktujemy naszą pracę z dużą odpowiedzialnością.

Chciała mówić dalej, ale w tym momencie Jake puścił drążek sterowy i zagłębił się w fotelu. Ku jej przerażeniu, założył nogi na deskę rozdzielczą.

– Co robisz? – zapytała piskliwym głosem.

– Lecimy na autopilocie – syknął z irytacją Jake. – Nie ma powodu do paniki.

– Wcale nie wpadłam w panikę – odparła chłodno. Nie znosiła sposobu, w jaki Tregowan robił z niej idiotkę. – Byłam tylko… zaniepokojona.

– Na twoim miejscu niepokoiłbym się o sens robienia głupich reklam – przygadał jej i zanim zdążyła zaprotestować, wyjął termos zza fotela.

Kuszący zapach kawy sprawił, że Phyllida zapomniała o godności i przekonujących argumentach w obronie reklamy. Ostatnio jadła coś na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, pomiędzy Singapurem i Adelajdą, a było to już dawno temu.

– Chcesz? – spytał, napełniając nakrętkę służącą za kubek. Aromat był kuszący.

– Z rozkoszą – odparła. Bolały ją stopy i z ulgą zdjęła pantofelki.

Jake wręczył jej kubek. Ich palce spotkały się i pod wpływem elektryzującego dotyku uśmiech Phyllidy przybladł.

Zacisnąwszy palce wokół naczynia, usiłowała skupić się na kawie, ale wciąż zerkała na niego spod rzęs. W przyćmionym świetle instrumentów pokładowych studiowała jego profil i każdy detal twarzy Jake’a wydawał się jej niezwykle pociągający.

Pomyślała, że musi być zmęczona bardziej, niż przypuszczała. Sytuacja, w której się znalazła, pijąc kawę z termosu nieznajomego mężczyzny, w półmroku kabiny samolotu wydawała się jej nieprawdopodobna. Realny był jedynie Jake.

Wolała nie wspominać jego dotknięć. Silnych palców, pomagających jej podnieść się; dłoni, obejmujących ją w pasie… ześlizgujących się niżej, aby ją podsadzić… Jej ciało drżało przy każdym fizycznym kontakcie z Jakiem Tregowanem. A jakby zareagowała, gdyby dotykając ją czule w miłosnym uścisku badał miękkość jej aksamitnej skóry?

Na tę myśl zaschło jej w gardle, czym prędzej więc dopiła kawę. Nie zdążyła jeszcze poznać Tregowana, a już dopatrzyła się w nim niemiłych cech. Czemu więc tak dokładnie wyobraża sobie, że się z nim kocha?

To skutek choroby lokomocyjnej – zmęczenia długą podróżą. Jedyne logiczne wyjaśnienie nagłego przypływu pożądania. Bo przecież nie chce mieć z nim nic wspólnego!

Rozdział 2

Oddała mu kubek, uważając, by tym razem nie dotknąć jego palców.

– Dziękuję.

Jake uniósł brew, zdumiony oficjalnym tonem Phyllidy, lecz na szczęście nic nie powiedział. Zamiast tego, nalał sobie kawy.

– Co zamierzasz robić w Port Lincoln? – spytał bez ironii w głosie. – To nie jest mekka świata reklamy. A może zamierzasz rozreklamować w świecie tę mieścinę?

– Jestem na trzymiesięcznym urlopie naukowym.

Nie zamierzała się przyznać, że straciła ukochaną pracę.

– Urlop naukowy? Czy tego przypadkiem nie nazywa się wakacjami?

– Dłuższa przerwa w pracy pozwoli mi na podejście z dystansem do mojej kariery – oświadczyła wyniośle. Było to poniekąd zgodne z prawdą.

– Port Lincoln jakoś mi do tego nie pasuje. Czy ambitne kobiety nie robią jedynie rzeczy dobrze prezentujących się w życiorysie?

– Sporo wiesz o ambitnych dziewczynach. – Phyllida spojrzała na niego podejrzliwie.

– Gorzkie doświadczenie – odparł niedbale.

– Dosyć zawężone, skoro nie nauczyłeś się, że nie wszystkie jesteśmy takie same. Dla twojej wiadomości powiem, że wybieram się z wizytą do kuzynki, a nie po poprawienie swego życiorysu.

– Aha… zatem jednak wakacje!

– Częściowo – wycedziła. – Oczywiście, chcę odwiedzić Chris, ale nie przyjechałabym tu, gdyby nie sprawy służbowe.

– Skoro dają ci wolne trzy miesiące, to może wcale cię nie potrzebują – zauważył z bezlitosną logiką Jake. – Jesteś pewna, że po powrocie będziesz jeszcze pracować?

– Tak i jeszcze dostanę awans. – Zadarła dumnie głowę.

Bo tak będzie. Liedermann, Marshall i Jones jeszcze pożałują, że oddali jej stanowisko komuś mniej doświadczonemu tylko dlatego, że nosił spodnie. Phyllida marzyła o dniu, w którym na kolanach będą błagać ją o powrót i zajęcie wyższego stanowiska.

– Tymczasem spędzisz trzy miesiące w Port Lincoln na rozmyślaniach – z niedowierzaniem zauważył Jake.

– Tak – odparła stanowczo. Miała niemiłe wrażenie, że Jake nie wierzy w jej błyskotliwą karierę. – Odwiedzę również inne części Australii, ale większość czasu spędzę z Chris. – dodała, mając nadzieję, że w ten sposób zakończy dyskusję o sprawach zawodowych.

Ku jej uldze Jake zmienił temat.

– To twoja kuzynka?

Skinęła głową.

– Jej ojciec, brat mojej matki, przed laty wyemigrował do Australii i ożenił się tu. Niewiele wiedziałam o Chris, dopóki nie przyjechała z mężem na wakacje do Anglii. Zatrzymali się u mnie i od razu przypadłyśmy sobie do gustu. – Uśmiechnęła się. – To cudownie, odnaleźć w krewnej przyjaciółkę. Jesteśmy w stałym kontakcie, chociaż nie widziałyśmy się od pięciu lat. To tak daleko, że nie myślałam, że kiedykolwiek tu przyjadę.