– I co cię skłoniło do zmiany zdania?

– Chris przysłała mi zdjęcie. – Phyllida zaczęła przekopywać torebkę w poszukiwaniu przechowywanej niczym talizman fotografii. Wreszcie wymacała ją wetkniętą w paszport i zerknęła na nią w przyćmionym świetle kabiny. Przedstawiała Chris i Mike’a stojących na łodzi w ostrym, australijskim słońcu. Wyglądali na szczęśliwych, a wiatr rozwiewał im włosy. W półmroku trudno było dostrzec turkusowy kolor morza i czysty błękit nieba.

Wręczyła zdjęcie Jake’owi. Zerknął na nie i zesztywniał. Phyllida niczego nie zauważyła. Pamiętała, jak podle się czuła, kiedy pierwszy raz zobaczyła tę fotografię.

– Wiem, że to zwyczajna fotka, ale dostałam ją w paskudny grudniowy dzień. Było zimno, a wszystko wydawało się takie ponure i okropne.

– Rozumiem, że gdy patrzyłeś na zdjęcie Australia wydała ci się prawdziwym rajem. Zapragnęłaś nagle wygrzewać się na słońcu i kąpać w ciepłym morzu – powiedział Jake dziwnym tonem i oddał zdjęcie.

– Może, gdybym dostała ją w jasny, słoneczny dzień, nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia – zastanowiła się Phyllida. Zdjęcie było tak sugestywne, że niemal czuła gorące słońce i słoną, morską bryzę. – Zawsze byłam dziewczyną z miasta, ale kiedy to zobaczyłam, zapragnęłam być razem z nimi.

Chciała się wyrwać z szarości, zapomnieć o Rupercie, utracie pracy i innych nieprzyjemnych rzeczach. Pragnęła cieszyć się słońcem i morzem.

– A tu trzymiesięczny urlop naukowy trafił się jak znalazł. – Jake nawet nie próbował ukryć drwiny, a Phyllida zaczerwieniła się, dziękując Bogu za panujący w kabinie półmrok.

– Mniej więcej. Jeszcze nie zdecydowałam, co będę robić.

Myślała tylko, jak udowodnić LMJ i Rupertowi, że się mylą, ale serdeczne zaproszenie od Chris zmieniło wszystko.

Nie widziała powodu, by nie wybrać się do Australii. Zarabiała dużo pieniędzy, a pracowała tak ciężko, że nie miała czasu ich wydać. Odkąd wyprowadziła się od Ruperta, nic jej nie trzymało. Zamiast marznąć w styczniu, będzie wylegiwać się na słońcu i opalona wróci, by dowieść swych racji.

– Mogłam się wybrać dokądkolwiek, ale to zdjęcie przypomniało mi, że mam okazję spotkać się z Chris i Mikiem.

– Wyglądają na zadowolonych z życia – wtrącił Jake., Phyllida nachmurzyła się.

– Wówczas byli. Ciekawe, czy cieszą się życiem po tym, co ich spotkało.

– Tak? – Zerknął na nią. – A cóż to takiego?

– Mike zawsze był niespokojnym duchem, ale w końcu się osiedlili i zajęli się tym, o czym zawsze marzyli: wynajmowaniem swoich dwóch jachtów. To mały interes, ale należał do nich, dopóki nie pojawiła się konkurencja, która postanowiła ich zniszczyć.

Phyllida wyprostowała się, przypominając swoje wzburzenie, kiedy czytała list od Chris.

– Chris i Mike nie zagrażali nikomu, ale nie zważał na to człowiek, który ich wykupił. On dba tylko o pieniądze. Nie obchodzi go wcale, że w to przedsięwzięcie włożyli mnóstwo pracy i wszystkie pieniądze. Ludzie dla niego nic nie znaczą – rzekła z goryczą. – Zmiata każdego, kto stanie mu na drodze.

– Nie miałem pojęcia, że w Port Lincoln działa taki bezwzględny człowiek – zdumiał się Jake. – Czy kuzynka powiedziała ci, jak się nazywa? Unikałbym go na wszelki wypadek w przyszłości.

Miał poważną minę, lecz Phyllida zauważyła lekkie rozbawienie w jego głosie. Może dla niego brzmiało to jak żart, ale Chris i Mike’owi nie było wcale do śmiechu.

– Powiedziała tylko, że wykupiła ich większa firma. Nie podała żadnych szczegółów. Wiem, jak to jest, gdy duża firma przejmuje małą i nie sądzę, żeby tu było inaczej.

– Może się zdziwisz – odparł rozdrażniony i ubawiony Jake. – Port Lincoln to nie Londyn.


Lotnisko w Port Lincoln było położone z dala od miasta. Phyllida patrzyła na znikające za nimi światła, gdy awionetka zniżała się w stronę podejrzanie pustych budynków.

– Czy kuzynka będzie czekała na ciebie? – spytał Jake, gdy maszyna przestała kołować. – Chyba spodziewała się, że przybędziesz lotem o ósmej czterdzieści pięć.

– Nie wie, że przyjeżdżam. – Phyllida przeraziła się na myśl, że jej podróż jeszcze nie dobiegła końca. – To znaczy wie, że przyjadę, choć nie zna dokładnego terminu. Wszystkie miejsca na lot do Australii w grudniu i styczniu były zarezerwowane, więc trafiłam na listę rezerwową. Miejsce zwolniło się w ostatniej chwili. Ledwo zdążyłam się zapakować. Usiłowałam dodzwonić się do Chris, ale nikogo nie było w domu. Nie chciałam się spóźnić na samolot. No i jestem…

Jake uniósł brwi, spoglądając na nią.

– Zatem zdecydowałaś się na wyjazd bez chwili namysłu? Dziwny sposób organizowania urlopu naukowego.

– Zorganizowałam wszystko wcześniej. – Phyllida zastanawiała się, czemu się przed nim tłumaczy. – To nie była nieprzemyślana decyzja.

Minęły trzy tygodnie, zanim agent biura podróży, zmęczony jej natręctwem, znalazł miejsce na liście rezerwowej. Uprzedził, że czterokrotnie będzie musiała zmieniać samoloty w różnych zakątkach Azji, ale Phyllida tak się zawzięła, że zgodziła się na wszystko.

Silnik ucichł i śmigło przestało się obracać. Jake odpiął pasy, sięgnął na tylne siedzenie po walizkę i spuścił ją na płytę lotniska. Dziewczyna struchlała, słysząc głośne stuknięcie. Przypomniała sobie, ile szamponów, toników i zmywaczy poupychała pomiędzy ubraniami, butami i bielizną. Jeśli bagażowi na całej trasie z Londynu obchodzili się z jej walizką tak samo jak Jake, wolała nie myśleć, co ujrzy w środku, gdy ją otworzy.

Z westchnieniem sięgnęła po stojące pod siedzeniem pantofle. Kiedy próbowała je włożyć, okazało się, że napuchły jej stopy. Do diabła z elegancją, pomyślała, pójdę boso.

Wejście do samolotu nie było łatwe, ale wydostanie się z niego wydawało się jeszcze trudniejsze. Phyllida, ściskając w jednej ręce torebkę, a w drugiej pantofle, spoglądała na stojącego w dole Jake’a, który niecierpliwił się coraz bardziej.

– Możesz przejść na skrzydło i zejść stamtąd na ziemię, jeśli wolisz – rzekł z rezygnacją. – Jednak obojętne, co wybierzesz, pospiesz się.

Dziewczyna spojrzała podejrzliwie na skrzydło. Zejście tamtędy wymagałoby niebezpiecznych akrobacji w ciasnej spódniczce. Nie, już raczej wyskoczy z kabiny.

Ze stłumionym westchnieniem zrzuciła na dół buty i torebkę, potem podkasawszy nieco spódniczkę usiadła, wystawiając nogi na zewnątrz. Do ziemi nie było daleko, lecz powstrzymywała ją myśl o zeskoku na obolałe stopy.

Jake mruknął coś pod nosem.

– Myślałem, że spieszy ci się do Port Lincoln.

– Owszem.

– W takim razie przestań się wiercić i skacz!

Nie miała najmniejszego zamiaru, lecz pod wpływem rozkazującego tonu przesunęła się bliżej krawędzi.

Nagle objęły ją mocne dłonie Jake’a i znalazła się na ziemi. Przywarła do niego mocno, usiłując odzyskać równowagę. Przez bawełnianą koszulę czuła mocne mięśnie i twarde ciało mężczyzny. Starała się o tym nie myśleć.

Pragnąc podziękować, spojrzała mu w oczy i gdy zobaczyła nieodgadniony wyraz twarzy, słowa uwięzły jej w gardle. Dotyk dłoni Jake’a palił ją przez kostium, wpiła się palcami w jego ramiona.

Przerażona własnymi myślami odskoczyła do tyłu. Jej policzki pokrył rumieniec.

– Nie rozumiem, czemu nie zabierasz ze sobą schodków – mruknęła, zamiast podziękować mu, jak zamierzała.

– Na ogół mogę polegać na odpowiednim stroju moich pasażerów – odparł nie speszony.

W jego wzroku kryło się coś niepokojącego. Phyllida była przekonana, że w duchu się z niej naśmiewa. A jeśli odkrył, jak bardzo pragnie, by ją dotykał, przytulał i pieścił? Szybko schyliła się po torebkę i pantofle.

– No cóż – odchrząknęła. – Dziękuję za przysługę. Jestem bardzo wdzięczna.

Postawiła walizkę na kółkach, przewiesiła torbę przez ramię, a w lewej ręce trzymała pantofle. Pożegnała się ozięble.

– Dokąd się wybierasz? – spytał z nie ukrywanym rozbawieniem.

– Nie chcę nadużywać twojej uprzejmości – odparła wyniośle. – Wezmę taksówkę.

– Będziesz miała dużo szczęścia, jeśli znajdziesz tu jakąś w środku nocy. To nie Heathrow.

– Coś wymyślę – upierała się.

– Wciąż usiłujesz udowodnić, że sama dasz sobie radę, prawda? – spytał z rezygnacją.

– Bo potrafię sobie sama poradzić. Do widzenia – rzekła i oddaliła się, ciągnąc za sobą walizkę.

Bose, obolałe stopy nie pozwalały jej poruszać się dostojnie. Jednak, ponieważ szła wolniej, walizka była bardziej posłuszna. Przewróciła się tylko raz. Gdy schylała się, by ją podnieść, zerknęła za siebie. Jake Tregowan, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, podkładał pod koła samolotu kliny blokujące.

Postanowiwszy nie oglądać się więcej, dotarła wreszcie do budynku dworca lotniczego – najmniejszego, jaki w życiu widziała. Hala, niewiele większa od jej bawialni, była jednak nowoczesna, czysta i zupełnie pusta. Pchnęła szklane drzwi i wbrew samej sobie obejrzała się. Ani śladu Jake’a.

Świetnie! To był najbardziej denerwujący i niemiły człowiek, z jakim się zetknęła. Jest zadowolona, że już go więcej nie spotka. Wręcz szczęśliwa.

Przeszła na drugą stronę budynku. Przed frontem znajdował się podjazd, na którym powinny stać taksówki, ale oczywiście o tej porze nie było ani jednej. Jake miał rację.

Utknęła.

Gdyby Phyllida była w stanie jasno rozumować, domyśliłaby się, że Jake ma tu samochód. Mogła przynajmniej spróbować znaleźć telefon i zadzwonić do Chris czy też wezwać taksówkę. Jednak zmęczona długim lotem, nie potrafiła się skupić. Wiedziała jedynie, że upiorna podróż trwa nadal i rozglądała się wokół bezradnie, nie wierząc, że ten koszmar kiedyś się skończy.

Ogarnęło ją przerażające uczucie, że wpadła w pułapkę i jest skazana na spędzenie reszty życia na opustoszałym lotnisku.

Ciężko usiadła na walizce. Nie płakała, kiedy straciła pracę ani gdy zerwała z Rupertem. Doznane krzywdy rozpaliły w niej jedynie chęć udowodnienia wszystkim, że się mylili. Nie zamierzała dać im satysfakcji, płacząc ani pogrążając się w rozpaczy.