– Nazywam się Phyllida Grant – wydusiła z trudem. – Jeśli leci pan do Port Lincoln, byłabym bardzo wdzięczna, gdyby pan mnie zabrał.

– Czy na pewno potrzebuje pani pomocy? – zadrwił. – Sądziłem, że zdoła pani dotrzeć do Port Lincoln bez protekcjonalnych, męskich rad?

– Zdołałabym, gdybym zdążyła na ostatni samolot – odparła przez zaciśnięte zęby.

– I to z pewnością moja wina, bo panią zatrzymałem?

– Nie – przyznała szczerze. – I tak było już za późno.

Odgarnęła grzywkę z czoła. Kasztanowate włosy rozsypały się niesfornie, niczym u małego dziecka. Zastanawiała się, czy powinna wyjaśnić, że zderzenie w drzwiach było ukoronowaniem serii trapiących ją od sześciu tygodni nieszczęść, kiedy to straciła pracę i rzuciła Rupertowi w twarz pierścionek zaręczynowy. Od tej pory wszystko układało się beznadziejnie, ale Phyllida zawzięła się. Postanowiła, że się nie podda.

Patrząc na obojętną, chłodną twarz Jake’a Tregowana, pomyślała, że jej nie zrozumie. Przesunęła jedynie dłonią po twarzy w odwiecznym geście znużenia.

– To była długa podróż – dodała.

Jake spoglądał na drobną, spiętą postać stojącą obok wielkiej walizki. Nie była piękna, lecz wielkie, piwne oczy, zadarty nosek i kształtne wargi kryły w sobie dużo wdzięku, podkreślonego przez upór, z jakim powstrzymywała łzy. Wyglądała na zbuntowaną, zajadłą i… bardzo zmęczoną.

– Lepiej proszę pójść ze mną – westchnął z rezygnacją, wzruszając ramionami.

– Dziękuję – odparła nieco zaniepokojona tą nagłą zmianą w jego zachowaniu, lecz zbyt ucieszyła ją perspektywa dotarcia do Port Lincoln, by się nad tym zastanawiać.

– Wyruszam natychmiast – uprzedził, jakby żałując swej decyzji.

– Świetnie, jestem gotowa. – Sięgnęła po walizkę.

– No to idziemy. – Jake odwrócił się na pięcie. Phyllida musiała jeszcze podziękować młodemu urzędnikowi.

Jak zwykle przeszkadzała jej walizka, pomimo starań, tańcząca na wszystkie strony. Jake zatrzymał się. Czekał zniecierpliwiony, z niesmakiem obserwując te zmagania. Nie zamierzał jej pomóc, o co zresztą nie zamierzała go prosić. Wystarczy, że się upokorzyła przymawiając się o lot.

– Och! – Nie skoncentrowała się i walizka boleśnie uderzyła ją w nogi, zanim upadła z donośnym łoskotem, wzmocnionym akustyką pustego dworca lotniczego.

– Wygląda na to, że masz kłopoty – zauważył złośliwie Jake. – Chyba, że to kolejny przykład samodzielności.

Phyllida rozcierała łydki. W dziecinnym geście kopnęła walizkę.

– Miała jeździć na kółkach – poskarżyła się. – Jednak tak się wierci, że wciąż obija mi nogi. Proszę – odwróciła się – zniszczyła mi obcasy.

Jake wcale się tym nie przejął.

– To nie wina walizki – zauważył sucho. – Nie nadaje się do takiego obciążenia. Gdyby pani mniej ją załadowała, sprawowałaby się lepiej.

– Musiałabym zostawić połowę rzeczy – mruknęła Phyllida. – Co za sens wozić pustą walizkę?

– Po co brać walizkę, której nie można udźwignąć?

– Potrafię… – zaczęła, ale Jake przerwał jej w pół słowa. Odsunął ją na bok i podniósł walizkę.

– Nie potrafisz jej podnieść, prawda?

– Nie – burknęła, patrząc w podłogę.

– Słucham?

– Nie potrafię jej podnieść! – krzyknęła. Udało mu sieją sprowokować. – Jest za ciężka i żałuję, że nie wzięłam mniejszej. Zadowolony, czy mam to napisać pięćdziesiąt razy w trzech egzemplarzach?

Jake nie roześmiał się, choć w oczach zamigotały mu wesołe iskierki.

– Nie umiesz poddawać się z wdziękiem?

– Nie znoszę się poddawać. – Wysunęła wojowniczo podbródek. Jake przyglądał się jej z rozbawieniem.

– Być może trzeba się będzie tego nauczyć.

Phyllida z niechęcią obserwowała, jak bez wysiłku niesie walizkę. Wydawała się pusta. Przypomniała sobie zderzenie z jego twardym, umięśnionym ciałem.

Jake otworzył kopnięciem wahadłowe drzwi i przytrzymał je stopą. Na zewnątrz, na pokrytej smołowanym żużlem płycie stał rząd awionetek. Jake podszedł do ostatniej maszyny ze śmigłem na dziobie, otworzył drzwiczki, wrzucił walizkę i wsiadł do środka.

Phyllida zamarła na widok maleńkiego samolociku.

– Mamy lecieć tym czymś?

– A czego oczekiwałaś, Concorde’a?

– Myślałam, że masz własny odrzutowiec – wyjaśniła zmieszana. Nie słyszała dotąd o innych prywatnych samolotach.

– Odrzutowiec byłby zbyt okazały na loty pomiędzy Port Lincoln a Adelajdą. Ten jest bardziej odpowiedni.

– Nie jest zbyt… wielki. – Popatrzyła z powątpiewaniem na śmigło.

– Zabiera cztery osoby, więc zmieścimy się nawet z twoją walizką. Oczywiście, możesz zostać i czekać do jutra na połączenie. Mnie tam bez różnicy.

– Nie. – Phyllida nie zamierzała rezygnować, gdy była tak blisko celu. – Oczywiście, że lecę.

– No to wskakuj. – Jake wyciągnął do niej rękę.

Phyllida spojrzała na niego. Wejście do samolotu znajdowało się na wysokości jej ramion.

– Nie ma schodków?

– Nie. W budynku stoją jakieś schodki. Jeśli myślisz, że po nie wrócę, to jesteś w błędzie.

– To jak tu wejdę?

– Masz chyba ręce i nogi. Złap mnie za rękę i właź.

– Właź? Musiałabym skakać o tyczce!

– Nie bądź śmieszna – zniecierpliwił się Jake. – To przecież dziecinnie łatwe. Złap mnie za rękę.

Phyllida niechętnie ujęła jego dłoń. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł jej dziwny, miły dreszcz, gdy tylko dotknęła jego palców. Były ciepłe, mocne, dające nieokreślone poczucie bezpieczeństwa. Ze zdumieniem spojrzała na złączone dłonie, dziwiąc się, że prosty uścisk może przekazać tak wiele odczuć.

– Nie znam cię zbyt dobrze – westchnął Jake – ale mam coś innego do roboty, niż tkwić tu przez całą noc, trzymając się za ręce. Jeśli wolisz zostać w Adelajdzie, to twoja sprawa, ale jeżeli chcesz lecieć do Port Lincoln, to się pospiesz!

Phyllida robiła, co mogła. Przy pomocy Jake’a wciągnęła się do połowy, ale nogi, skrępowane wąską spódnicą, dyndały bezradnie w powietrzu. W końcu, ku swemu upokorzeniu, upadła na ziemię.

– Mówiłam ci, że nie dam rady – wysapała. – Nie jestem superkobietą.

– Przedtem usiłowałaś sprawiać inne wrażenie – zauważył kwaśno. – Skoro jesteś taka samodzielna, jak twierdziłaś, powinnaś podróżować w innym stroju.

– Gdybym przypuszczała, że spotkają mnie takie trudności, włożyłabym łachmany – parsknęła, zapominając, że jeśli chce się dostać tego wieczoru do Port Lincoln, zdana jest na dobrą wolę Jake’a. Otrzepała rękawy kostiumu, którymi zamiotła pas startowy. – Tego się już nie odpierze!

Jake, mamrocząc coś pod nosem, wyskoczył z maszyny.

– Szczerze mówiąc, twój kostium mało mnie w tej chwili obchodzi – powiedział. Wodził wzrokiem od dziewczyny do samolotu, oceniając dzielącą ich odległość. Potem złapał ją w pasie i podsadził.

Zaskoczona tym Phyllida pisnęła, lecz zdołała złapać za poręcz przy wejściu. Mocne dłonie, trzymające ją początkowo w pasie, przesunęły się niewinnie pod uda i Jake wrzucił ją wreszcie do środka jak worek mąki.

Przez dłuższą chwilę leżała na podłodze, łapiąc powietrze jak wyciągnięta z wody ryba i zastanawiała się, co u diabła robi w tym maleńkim samolociku z nieznajomym, który obszedł się z nią tak bezceremonialnie.

– Witamy na pokładzie – rzekł z nie ukrywanym rozbawieniem Jake.

Phyllida z trudem podciągnęła się do pozycji siedzącej i spojrzała na umorusane dłonie.

– W British Airways zupełnie inaczej traktuje się pasażerów – westchnęła, a Jake wykrzywił usta w tym samym zniewalającym uśmiechu, jaki widziała u niego na dworcu lotniczym. Kiedy z drwiącą galanterią pomagał jej podnieść się, w przyćmionym świetle zalśniły białe zęby.

– Grunt to dobra obsługa – powiedział.

Dziewczyna wyrwała rękę, przestraszona dziwnym dreszczem wywoływanym przez każde dotknięcie Jake’a. Denerwował ją ten uśmiech. Nie pasował do niego. Powinien być raczej chłodny, jak jego twarz, nie zaś ciepły, tak że zasychało jej w gardle.

Z trudem oderwała od niego wzrok. Rozejrzała się wokół z udanym zainteresowaniem, lecz w oczach miała wciąż ten niebezpieczny uśmiech. Potrząsnęła głową, by się od niego wyzwolić.

– Gdzie jest pilot? – spytała, odzyskując jasność wzroku.

– Masz najwyraźniej dziwne pojęcie o mojej zamożności – rzekł sucho Jake, sadzając ją na fotelu drugiego pilota. – Nie tylko nie mam własnego odrzutowca, ale również czekającego na moje skinienie pilota.

– To znaczy, że sam prowadzisz tę maszynę?

– A czemu nie?

– Nie spodziewałam się…

– Czego się nie spodziewałaś? Że potrafię pilotować samolot?

– Nie! – Jake Tregowan wyglądał na zdolnego do wszystkiego. – Sądząc po twoim wyglądzie, myślałam, że stać cię na zatrudnienie pilota.

Patrzył krytycznym wzrokiem, jak dziewczyna zapina pasy, potem usiadł na fotelu obok.

– Co cię skłoniło do takiej opinii?

Sposób poruszania się, trzymania głowy, nawet to, jak stał, wyglądając na opanowanego i pewnego siebie. Tego mu jednak nie powie.

– Wywnioskowałam to z twojego ubrania.

– Dość śmiało, opierając się jedynie na parze spodni i koszuli – skomentował ze złośliwym błyskiem w oku. – Czy zawsze rozumujesz w ten sposób?

– W końcu nie pomyliłam się aż tak bardzo – odparowała.

– Stać cię przecież na własny samolot.

– Australia to wielki kraj – wzruszył ramionami. Śmigło drgnęło i zaczęło się obracać, początkowo powoli, potem coraz szybciej. – Samolot często okazuje się najlepszym środkiem transportu.

Jake zaczął sprawdzać wskazówki na tablicy przyrządów, podczas gdy Phyllida nerwowo obserwowała śmigło. Nigdy dotąd nie leciała niczym mniejszym od jumbo i zaczynała żałować, że poprosiła Jake’a o transport. Naprawdę zrobiłaby lepiej, zostając na noc w Adelajdzie. Mogłaby się przynajmniej dobrze wyspać. Wzięłaby prysznic, zmieniła ubranie i przybyła do Port Lincoln odświeżona.

W ten sposób stanie u drzwi Chris niczym kupka nieszczęścia. Czemu nie pomyślała o tym wcześniej?