Stworzyła sobie listę życiowych zasad, z których jej ulubiona brzmiała: „Nikt o tobie nie myśli. Wszyscy myślą wyłącznie o sobie, tak samo jak ty”. Wyznawanie jej okazywało się szczególnie przydatne na przyjęciach. Wynikało z niej, że również nikt na człowieka nie patrzy. Dlatego też można było stać sobie spokojnie w samotności i obserwować, bez narażania się, że ktoś uzna nas za smutasa. W tej chwili, na przykład, do głowy nikomu nie przyszło, że Olivia-bez-przyjaciół-Joules stoi samotnie tylko dlatego, że jest sama. Lub co gorsza, że jest nią Rachel-bez-przyjaciół-Pixley. Nikt nie powie: „Hej, Rachel, zjawiłaś się tu z Worksop Comprehensive. W tej chwili wynoś się z Delano i wracaj do Post House Hotel przy obwodnicy Nottingham”.

Gdy Rachel Pixley była jeszcze normalną uczennicą, z obojgiem rodziców mieszkającą w Worksop, wracającą do ciepłego domu na podwieczorek, żywiła głębokie przekonanie, że nie ma na świecie wspanialszej rzeczy niż bycie sierotą, jak Szalona Aldona z Bunty czy Mandy - sierotą, która dzika i swobodna, dosiadając konia na oklep, galopowała wzdłuż morskiego brzegu. Jeszcze długo po tym, gdy to się stało, wierzyła, że spotkała ją kara za tamte fantazje.

Kiedy Rachel miała czternaście lat, jej matkę, ojca i brata zabiła na przejściu dla pieszych ciężarówka. Rachel, która została z tyłu, bo kupowała słodycze i czasopisma, widziała całe zajście. Oddano ją pod opiekę niezamężnej ciotki Moniki, która miała koty i w koszuli nocnej całymi dniami czytała gazety. Mieszkanie ciotki przesiąknięte było bliżej nie zidentyfikowanym i obrzydliwym zapachem, lecz mimo popiołu z papierosów, którym wiecznie była obsypana jak śniegiem, ciotka Monica była piękna i inteligentna. Studiowała w Cambridge i wciąż jeszcze potrafiła cudownie grać na fortepianie – kiedy nie była pijana. Życie z ciotką Monicą wyrobiło w Rachel przekonanie, że gra na fortepianie w stanie alkoholowego upojenia jest jak jazda samochodem po pijanemu – niegodna polecenia, a nawet karalna.

W szkole Rachel miała chłopaka starszego o kilka lat, a wyglądającego doroślej od wszystkich innych. Jego ojciec był nocnym stróżem i świrem. Roxby nie należał może do najprzystojniejszych, ale był panem samego siebie. Nocami pracował jako wykidajło w Romeo i Julii. Po powrocie do domu – w owym czasie wraz z Rachel mieszkali w pokoiku nad chińską restauracją z jedzeniem na wynos – zasiadał przy komputerze i inwestował swoje zarobki wykidajły w akcje i obligacje.

Rachel, dla której pieniądze oznaczały jedynie te drobne sumki zarabiane w pracy, początkowo nie przyjmowała do wiadomości, że pieniądz może robić pieniądz. „Za pieniądze szczęścia nie kupisz”, zwykł był mawiać jej ciężko pracujący ojciec. „Jeśli ciężko pracujesz, jesteś uczciwa i dobra, żadna krzywda cię nie spotka”. Nie miał racji. Przejechała go ciężarówka. Rachel uwierzyła więc Roxby'emu i w każdy weekend pracowała w supermarkecie, a po szkole na nocnej zmianie w prowadzonym przez pakistańską rodzinę sklepiku na rogu, pozwalając, by Roxby inwestował zarobione przez nią w ten sposób pieniądze. Gdy skończyła szesnaście lat, dostała pieniądze z polisy na życie jej ojca. Miała teraz do zainwestowania dwadzieścia tysięcy. Był początek lat osiemdziesiątych. A ona znalazła się na najlepszej drodze, by zostać, może nie od razu bogatą, ale kobietą niezależną finansowo.

Gdy miała lat siedemnaście, Roxby oznajmił, iż jest gejem, i przeniósł się w okolice Manchesteru. A Rachel, zmęczona serią ciosów, jakich życie jej dotąd nie szczędziło, postanowiła poważnie się nad wszystkim zastanowić. Widywała starsze siostry swoich koleżanek, promienne i triumfujące, dumnie demonstrujące maciupeńkie zaręczynowe brylanciki od H. Samuela, miesiącami myślące jedynie o sukniach, kwiatach i planach na ten jeden jedyny dzień, by po upływie kilku zaledwie lat wędrować po centrach handlowych, lecz już jako grube, załamane i umęczone kobiety, pchające w strugach deszczu wózki, żalące się, że są bite, poniżane, porzucane. I pomyślała sobie: „Koniec z tym”. Zaczęła od imienia. „Olivia” brzmiało elegancko. A słowo „Joules” jako jedyne zapamiętała z lekcji fizyki i to dlatego, że jej się podobało. „Mam tylko siebie”, myślała. „Stanę się samowystarczalna. Nic mnie odtąd nie będzie obchodzić. Sama dojdę do tego, co dla mnie dobre, a co złe. Zostanę najlepszą dziennikarką albo odkrywcą i będę robić coś, co ma jakieś znaczenie. Znajdę na tym gównianym świecie coś pięknego i ciekawego i będę się cholernie dobrze bawić”.

„A to – myślała Olivia Joules, wspierając się o kolumnę w Delano – jest znacznie piękniejsze i ciekawsze niż Worksop. Nikt na ciebie nie patrzy, możesz po prostu być i rozkoszować się chwilą”. Na nieszczęście jednak dla życiowych zasad ktoś na nią patrzył. Gdy tak wodziła wzrokiem po uczestnikach przyjęcia, na ulotną chwilę napotkała zdradzające wyraźne zainteresowanie spojrzenie pary oczu, które jednak zaraz powędrowało gdzie indziej. Olivia także odwróciła wzrok, nie mogła się jednak oprzeć, by nie spojrzeć w tamtą stronę ponownie. Mężczyzna stał sam. Był ciemny, o dość arystokratycznym wyglądzie. Miał na sobie garnitur odrobinę zbyt czarny i koszulę nieco zbyt białą – nawet jak na Delano strój nadmiernie szpanerski. A mimo to na szpanera nie wyglądał. Emanował z niego spokój i opanowanie. Obrócił się i nagle ich spojrzenia spotkały się znowu, bez słów przekazując podniecający komunikat, jaki zdarza się, że dociera z drugiego końca sali, a mówiący: „Ja też chętnie bym się z tobą przespał”. Bez flirtowania, podchodów, czczych pogaduszek – wystarczało tylko spojrzenie, chwila niemego porozumienia. A potem trzeba było już tylko poddać się, jak w tańcu.

– Wszystko w porządku?

Znowu ta hyperaktywna panienka z PR. Olivia zorientowawszy się, że tęsknie spogląda w przestrzeń, przypomniała sobie, że ma do jutra napisać artykuł, wobec czego lepiej będzie, jeśli weźmie się do roboty.

– Jest tu mnóstwo ludzi, którym chciałabym cię przedstawić – powiedziała Melissa i pociągnęła Olivię za sobą. – Zjadłaś coś? Zobaczmy, z kim mogłabyś porozmawiać. Poznałaś już Devorée?

Zdecydowanie odsuwając na bok wszelkie myśli o seksie z nieznajomymi, Olivia skupiła się na zbieraniu wypowiedzi do zacytowania. Wszyscy marzyli o tym, by wzmianka o nich znalazła się w brytyjskim „Elan”, co oznaczało, że w miejscu takim jak to bez trudu mogła upolować smakowite kąski. Po upływie jakiejś godziny mglistych wypowiedzi na temat kremu do twarzy udzielili jej Devorée, Chris Blackwell, dyrektor Delano, para przystojniaczków (jak podejrzewała, do wynajęcia), facet pisujący do „Tantry” i pracownicy public relations Michael Kors i P. Diddy. Było tego aż nadto na artykuł, który w pełni uzasadni wydatki poniesione przez „Elan”. Teraz trzeba było zająć się kawałkiem Cool Miami dla „Sunday Timesa”, wobec czego błyskawicznie zapełniła notes zapiskami o babce jednej z modelek, która mieszkała na South Shore Strip już dwadzieścia lat przed tym, zanim ulica na powrót stała się modna; o gliniarzu, który twierdził, jakoby znalazł się na miejscu zabójstwa Versace, co było oczywistym kłamstwem, i – la pièce de résistance - o dawnej sprzątaczce Gianniego Versace. Olivii udało się nawet zamienić słówko z J-Lo. Prezentowała się oszałamiająco: promienna cera, wspaniały głos i ta postawa – über-cool. Przez króciutką chwilę Olivia zapragnęła być J-Lo, zaraz się jednak opamiętała.

– Olivia? – Niech to szlag, znowu ta Melissa. – Chciałam, żebyś poznała twórcę Devorée Crème de Phylgie. Choć naturalnie to Devorée osobiście wybierała wszystkie składniki.

Olivii wyrwał się podejrzanie brzmiący dźwięk. Melissa przedstawiła ją temu samemu mężczyźnie, który wcześniej się jej przypatrywał. Wyglądał smutno i władczo jednocześnie: rysy twarzy delikatne, prosty nos, piękny łuk brwi, brązowe oczy o na wpół przymkniętych powiekach.

– To Pierre Ferramo. – Poczuła się rozczarowana. Takie nazwisko, niby to ręcznie wypisane, znaleźć można było na pozłacanych kawałkach plastiku, przyczepionych do krawatów o zawyżonej cenie w sklepie wolnocłowym.

– Panno Joules. – Nosił idiotycznie kosztowny złoty zegarek, ale dłoń miał zaskakująco szorstką, a uścisk mocny.

– Miło mi pana poznać – powiedziała. – Gratuluję Crème de Phylgie. Czy to prawda, że zawiera morskie ślimaki?

Nie roześmiał się, tylko w jego oczach pojawił się gniewny błysk.

– Nie, nie ślimaki jako takie, lecz olejek, który wydziela ich skóra.

– Brzmi to raczej jak coś, co chciałoby się jak najszybciej zetrzeć, a nie nakładać na twarz.

– W rzeczy samej, prawda? – Uniósł brwi.

– Mam nadzieję, że o tym w swoim artykule nie napiszesz – zaćwierkała Melissa z lekkim chichotem.

– Jestem absolutnie przekonany, że panna Joules opisze wszystko z nieskończoną subtelnością i wdziękiem.

– Nieskończoną – powtórzyła, kpiąco zadzierając brodę.

Nastąpiła wymowna chwila milczenia. Melissa spoglądała niepewnie raz na jedno, raz na drugie, po czym rozćwierkała się na nowo.

– Och, spójrzcie tylko, ona wychodzi. Wybaczysz nam, prawda? Pierre, chciałabym, żebyś przywitał się z jednym z naszych najznamienitszych gości, zanim wyjdzie.

– Doskonale – rzekł znużonym głosem. – Morskie ślimaki, w rzeczy samej – mruknął do Olivii na odchodnym.

Melissa przedstawiła Olivię swoim kolejnym klientom: dwóm członkom chłopięcego zespołu o nazwie Break, aktualnie bardzo na topie, łączącego w sobie „energię Beach Boys z wibracją Radiohead”. Olivia nigdy o nich nie słyszała, ale obaj chłopaczkowie byli naprawdę słodcy. Pod pszenicznymi grzywami ich cera stanowiła fascynującą mieszaninę skóry zniszczonej trądzikiem i spalonej słońcem na papier. Przysłuchiwała się, jak paplając o swojej karierze, za wszelką cenę starali się stwarzać pozory znudzonej arogancji, czego efekt psuły nieco niekontrolowane wybuchy nerwowego chichotu.

– Przesłuchują nas do roli w tym, no, filmie? O surfingowcach? – Śmieszna pytająca intonacja każdego wypowiadanego przez nich zdania zdawała się sugerować, iż mają ją za tak starą, że nie jest w stanie pojąć słów „film” czy „surfingowcy”. – To będzie promocja singla z nowego albumu?