Rozbuchana Wyobraźnia Olivii Joules

Tłumaczyła Katarzyna Petecka-Jurek

Tytuł oryginału Olivia Joules And The Overactive Imagination

Copyright © by Helen Fielding 2003

Kevinowi


Podziękowania

Proszę, by serdeczne podziękowania za pomoc w pisaniu tej książki: za anegdoty, redakcję, wiedzę, praktyczne wsparcie i tajemnicze informacje dotyczące podwodnych mikrolokalizatorów GP, przyjęły wszystkie niżej wymienione osoby: Gillon Aitken, Luis Anton, Craig Brown, Tim Burton, Andreas Carlton-Smith, Fiona Carpenter, Gil Cates, Office of Public Affairs CIA, Richard Coles, Marie Colvin, Nick Crean, Ursula Doyle, Harry Enfield, rodzina Fieldingów, Carrie Fisher, Piers Fletcher, Linda Gase, John Gerloff, Sarah Jones, Jules' Undersea Lodge, Key Largo, Andrew Kidd, Paula Levy, Hugh Miles, John Miller, Michael Monteroso, detektyw Joe Pau z brygady antyterrorystycznej policji Los Angeles, Maria Rejt, Mia Richkind, Sausage, Lesley Shaw, Sunset Marquis Hotel, Beth Swofford, Russ Warner oraz wszyscy ci, których tożsamość musi pozostać tak tajna, że nie można ich nawet wymienić pod pseudonimem.

Szczególnie wdzięczna jestem JC za czas, jaki mi poświęcił, za specjalistyczną wiedzę, jaką się ze mną podzielił, i za to, że pokazał mi, jak działa broń udająca długopis.

Przede wszystkim zaś dziękuję Kevinowi Curranowi za trudny do przecenienia wysiłek, jaki włożył, pomagając mi przy tworzeniu fabuły, postaci, dowcipów, za pomysły, wielokrotne czytanie i redakcję, poprawę pisowni i interpunkcji, głównie zaś wdzięczna mu jestem za to, iż przekonał mnie, że thrillerów nie pisze się, zdradzając całą intrygę, ledwie co zrodzoną w głowie autora, od razu w pierwszym rozdziale.

1

LONDYN

– Cały problem z tobą, Olivio, polega na tym, że masz zdecydowanie za bardzo rozbuchaną wyobraźnię.

– Nieprawda – powiedziała Olivia Joules dotknięta do żywego.

Barry Wilkinson, redaktor działu zagranicznego „Sunday Timesa”, odchylił się do tyłu na krześle i starając się wciągnąć swój wydęty bandzioch, znad szkieł w kształcie półksiężyców spoglądał na siedzącą przed nim drobną, naburmuszoną osóbkę. „Na dodatek, psiakrew, jesteś zdecydowanie zbyt ładna”, pomyślał.

– A ta twoja historia o chmurze gigantycznej szarańczy, która spadła na Etiopię i zasłoniła słońce? – spytał.

– To było w Sudanie.

Barry westchnął ciężko.

– Wysłaliśmy cię taki kawał drogi, a ty wróciłaś z dwoma pasikonikami w plastikowym worku.

– Ale tam naprawdę była szarańcza. Tyle tylko, że poleciała do Czadu. Miała się roić. A poza tym przywiozłam ci historię o głodujących w zoo zwierzętach.

– Olivio, to był jeden nędzny guziec – i według mnie na zdychającego z głodu wcale nie wyglądał.

– W porządku, gdybyś nie kazał mi wracać, przywiozłabym ci wywiad z fundamentalistkami i z człowiekiem, któremu amputowano kończyny.

– A narodziny nowego dziecka Posh i Becka, które miałaś relacjonować na żywo dla BSkyB?

– To nie była wiadomość na czołówki.

– I dzięki Bogu.

– Naprawdę nic nie mogłam wymyślić.

– Fakt. Ale też przez pierwsze dziesięć sekund milczałaś jak zaczarowana. Byłaś na wizji na żywo i tylko rozglądałaś się wokół jak ostatni matoł, a potem nagle wrzasnęłaś: „Dziecko jeszcze nie przyszło na świat, ale wszystko to jest niezwykle ekscytujące! Oddaję głos do studia”.

– To nie była moja wina. Reżyser nie dał mi znaku, bo w kadr koniecznie chciał wejść jakiś facet, który miał na gołym brzuchu napis: „Jestem dzieckiem królewskiej miłości”.

Barry ze znużeniem zaczął przerzucać leżące na biurku informacje prasowe.

– Słuchaj, złotko…

Olivia cała się zjeżyła. Któregoś dnia to ona powie do niego „złotko” i ciekawe, czy będzie zachwycony.

– …świetnie piszesz, masz zmysł obserwacji i intuicję i – jak już mówiłem – bardzo bujną wyobraźnię. Wszyscy tu w „Sunday Timesie” uważamy, że jako wolny strzelec czułabyś się o wiele lepiej w dziale „Styl” niż w „Wiadomościach”.

– Chcesz powiedzieć, że na głębokie wody lepiej mnie nie rzucać? Na płyciźnie będzie mi lepiej.

– Kochanie, w stylu nie ma nic płytkiego.

Olivia zachichotała.

– I ty to mówisz! Niewiarygodne.

Barry także zaczął się śmiać.

– Posłuchaj – powiedział, wyławiając ze stosu papierzysk informację o firmie kosmetycznej. – Skoro tak bardzo chcesz podróżować, w Miami w przyszłym tygodniu ma się odbyć promocja z udziałem gwiazdy jakichś… perfum? Nie, kremu do twarzy.

– Promocja kremu do twarzy – powtórzyła ponuro Olivia.

– J-Lo czy P. Binny, czy ktoś tam jeszcze… o, mam… Devorée. Kto to, u licha, jest Devorée?

– Biała raperka łamane przez modelka łamane przez aktorka.

– Świetnie. Jeśli uda ci się znaleźć jakieś czasopismo skłonne podzielić się z nami kosztami, możesz jechać i robić dla „Stylu” reportaż o kremie do twarzy. Co ty na to?

– Dobra – zgodziła się Olivia bez przekonania. – Ale jak mi się tam trafi jakaś dobra historia, będę mogła o niej napisać?

– Jasne, że tak, kochanie – uśmiechnął się złośliwie Barry.

2

SOUTH BEACH, MIAMI

Hol Delano Hotel wyglądał jak zaprojektowana w napadzie niepoczytalności scenografia do Alicji w Krainie Czarów. Wszystko było za duże, za małe, w złym kolorze bądź w niewłaściwym miejscu. Przed recepcją wisiała lampa z długim na trzy metry abażurem. Obok ściany pokrytej miniaturowymi lampkami i wyłożonego beżowym suknem stołu do bilardu z bilami w kolorze écru lekka bryza poruszała muślinowymi zasłonami, co najmniej dwudziestometrowymi. Na przypominającym urynał białym krześle z pleksiglasu siedział ciemny mężczyzna i czytał gazetę. Gdy do holu wkroczyła szczupła dziewczyna o postrzępionych blond włosach, podniósł wzrok. Opuścił gazetę, by popatrzeć na uśmiechającą się, jakby rozbawioną jakąś swawolną myślą dziewczynę, która rozejrzawszy się wokół, podeszła do recepcji. Ubrana była w dżinsy i cienką czarną bluzeczkę, w jednej ręce niosła miękką jasnobrązową torbę, w drugiej zaś wlokła za sobą zniszczoną, brązowo-oliwkową walizę.

– Co za nazwisko – burknęła recepcjonistka. – Jak Jewels* od Tiffany'ego?

* Jewels (ang.) – klejnoty, wymawia się tak samo jak Joules. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).

– Nie. J.O.U.L.E.S. Jak jednostka energii kinetycznej – wyjaśniła dziewczyna z dumą.

– Poważnie? A tak, już mam – rzekła recepcjonistka. – Zaraz zawołam boya, zaniesie pani bagaże do pokoju.

– Och, nie trzeba. Mam tylko to.

Ciemny mężczyzna przyglądał się, jak drobna figurka zdecydowanym krokiem maszeruje w stronę wind.

Skonsternowana Olivia wpatrywała się w drzwi windy, które wyglądały, jakby zrobiono je z pozłacanej nierdzewnej stali. Gdy się zamykały, śliczny boy w białym podkoszulku i szortach wepchnął pomiędzy nie ramię i wskoczył do kabiny, upierając się, że pomoże jej zanieść bagaż – którego de facto nie miała – do pokoju.

W pokoju królowała wyłącznie biel: biała była podłoga, białe ściany, biała pościel, białe biurko, biały fotel i podnóżek, biały był też teleskop wycelowany w białą wenecką żaluzję. Uroczy, aż nadto wart grzechu ubrany na biało chłoptaś podniósł żaluzję i w oknie ukazały się urzekające błękity Miami Beach niczym niewielki jasnoniebieski olejny obraz w szerokiej białej ramie.

– Raaany. Tu jest jak w szpitalu – mruknęła.

– Och, psze pani, mam nadzieję, że chyba jednak nieco wygodniej. Co panią sprowadza do Miami?

Ze swoją piękną brzoskwiniową skórą, wyglądającą jak gdyby wyhodowano ją w szklarni, i to wyłącznie na samych witaminach, z powodzeniem mógł występować w reklamie.

– A, to i owo – powiedziała, podchodząc bliżej do okna. Spojrzała w dół, na rzędy parasoli i wylegujących się na białym piasku plażowiczów, na pastelowe budki ratowników, surrealistycznie błękitne morze, na którym tłoczno było od mknących we wszystkie strony jachtów, skuterów wodnych i majestatycznie sunących wzdłuż linii horyzontu wielkich białych statków, przypominających kaczki na strzelnicy. – Wielki Boże, a to co?

Jeden ze statków był trzykrotnie większy od pozostałych – wyglądał jak ogromny pelikan panoszący się wśród ptasiej drobnicy.

– A, to OceansApart – wyjaśnił boy z dumą posiadacza, do którego należy nie tylko statek, ale całe Miami, o oceanie nie wspominając. – Wygląda jak blok mieszkalny, tyle że pływający. Przyjechała pani do nas w interesach czy na wypoczynek?

– Już go zbudowali? – spytała, ignorując arogancką ciekawość wścibskiego młokosa.

– Jasne.

– Wydawało mi się, że wciąż jeszcze jest w fazie artystycznych zamierzeń.

– Nie, psze pani. To jego rejs dziewiczy. Przez cztery dni będzie cumował w Miami.

– To ten, który ma nieustannie kursować między Grand Prinx a Australian Open i Masters, ludzie będą docierać na niego helikopterami, a w kabinach czekać na nich będą obrazy Picassa i nici dentystyczne?

– Dokładnie.

– Hm, niezły byłby z tego artykuł.

– Pani jest dziennikarką?

– Owszem – odparła bardzo z siebie zadowolona, pozwalając, by duma z jej statusu quasi-zagranicznego korespondenta wzięła górę nad chęcią zachowania dyskrecji.

– Rany! Dla kogo pani pisze?

– Dla „Sunday Timesa” i czasopisma „Elan” – rozpromieniła się.

– Rany! Ja też jestem pisarzem. A tutaj o czym ma pani pisać?

– Och, no wiesz. O tym i o tamtym.

– Gdyby potrzebowała pani pomocy, proszę mnie wezwać. Jestem Kurt. Czy czymś jeszcze mogę pani służyć…?

„Skoro już o tym wspomniałeś…”, miała na końcu języka. Zachowała to jednak dla siebie, pospiesznie dała mu tylko pięć dolarów napiwku i przyglądała się, jak apetyczne, odziane w biel pośladki znikają za drzwiami.