*

Olivia Joules lubiła hotele. Lubiła je ponieważ:

1. Gdy wchodzi się do hotelowego pokoju, przeszłość nie istnieje, a życie jakby zaczyna się od początku.

2. W swej prostocie hotelowe życie przypominało filozofię zen: żadnych pozostałości, żadnych paskudnych ciuchów, których i tak człowiek nigdy w życiu już nie włoży, ale nie potrafi się ich pozbyć, żadnej nie otwartej poczty, żadnych naczyń z zepsutymi długopisami ani karteczek na drzwiach lodówki z przyklejoną do nich gumą do żucia.

3. Hotele były anonimowe.

4. Hotele były piękne, pod warunkiem, że odpowiednio się je wybrało, co po godzinach, a czasem dniach spędzonych na przeszukiwaniu stron internetowych zawsze się jej udawało. Hotele były świątyniami luksusu lub sielskości, wygody lub artyzmu projektanta.

5. Przyziemnymi stronami życia zajmowali się inni, a człowiek wolny był od piekła codziennych domowych obowiązków.

6. Nikt nie zawracał człowiekowi głowy: wieszało się po prostu „Nie przeszkadzać” na klamce i cały świat, o telefonie nie wspominając, mógł się pocałować gdzieś.

Nie od zawsze Olivia kochała hotele. Większość rodzinnych wakacji spędziła w namiocie. Gdy skończyła dwadzieścia dwa lata, znała jedynie maciupkie, zato krępująco majestatyczne hotele Crowns i Majesties w miejscowościach wypoczynkowych na północnym wybrzeżu Wielkiej Brytanii – dziwnie pachniały, dywany i tapety na ścianach miały cudaczne wzory, goście mówili przyciszonymi głosami, siląc się na elegancki akcent, a cała jej rodzina zamierała ze wstydu, gdy któreś z nich niechcący upuściło na podłogę widelec albo, co nie daj Boże, kiełbaskę.

Gdy po raz pierwszy zamieszkała w hotelu podczas podróży służbowej, zupełnie nie wiedziała, co robić ani jak się zachować. Ledwie jednak znalazła się w eleganckim, dziewiczym pokoju, z minibarkiem, białą bawełnianą pościelą, obsługą hotelową, pachnącym mydłem, darmowymi kapciami, gdzie przed nikim nie musiała się z niczego tłumaczyć, poczuła, że znalazła swoje miejsce na ziemi.

Czasem martwiło ją to uwielbienie, jakim darzyła hotele; miała obawy, czy nie czyni to z niej zepsutej nadmiarem szczęścia rozwydrzonej baby. Jednak lubiła nie tylko eleganckie hotele. W zasadzie elegancja była tu bez znaczenia. Niektóre eleganckie hotele okazywały się wręcz odrażające: snobistyczne; przesadnie wykwintne, za to niezaspokajające podstawowych potrzeb, takich jak działające telefony czy gorące jedzenie podawane w tym samym dniu, w którym sieje zamówiło; z hałaśliwą klimatyzacją; oknami wychodzącymi na parking; i – co chyba najgorsze – nadętą, wrogo nastawioną obsługą. Niektóre z jej ulubionych hoteli nie były wcale drogie. Tak naprawdę jedynym kryterium doskonałości, któremu ufała całkowicie, był papier toaletowy, a w zasadzie to, czyjego koniec został odpowiednio zawinięty. W Delano nie tylko był odpowiednio zawinięty, ale miał jeszcze białą nalepkę z eleganckim szarym napisem: „THE DELANO”. Ta nalepka budziła w niej pewne wątpliwości. Zastanawiała się, czy to aby nie lekka przesada.

Położyła walizkę na łóżku i troskliwie zaczęła wypakowywać rzeczy, które do chwili, gdy zmuszona będzie wracać do Londynu, uczynią z jej pokoju dom. Jak zwykle na końcu wyjęła zestaw umożliwiający przetrwanie w trudnych warunkach i starannie upchnęła go pod poduszką. Nie postępowała zbyt mądrze, wędrując z nim po lotniskach, ale towarzyszył jej od tak dawna. Wyglądał jak stara puszka na tytoń. Kupiła go swego czasu w sklepie sportowym nieopodal dworca Euston. Na pokrywce od spodu umieszczone było lusterko, do sygnalizacji. Puszka miała uchwyt, dzięki któremu można było jej użyć jako miniaturowego rondla. Wewnątrz znajdowała się jadalna świeca, kondom na wodę, wata, nadmanganian potasu do przemywania ran, zapalniczka, haczyki do łowienia ryb, sidła na królika, piła, wodoodporne zapałki, krzemień, taśma fluorescencyjna, żyletki, kompas i miniaturowa flara. Z wyjątkiem kondomu – kilkakrotnie wymienianego – i waty (w niektórych hotelach nie było wacików kosmetycznych) niczego jak dotąd nie wykorzystała. Miała jednak niezachwianą pewność, że nadejdzie dzień, w którym zestaw uratuje jej życie, pozwalając zebrać wodę na pustyni, udusić porywacza lub z porośniętego palmami atolu przesłać sygnał do przelatującego samolotu. Póki co traktowała go jak talizman – niczym pluszowego misia lub torebkę. Świat nigdy nie jawił się Olivii jako miejsce szczególnie bezpieczne.

Obróciła się do okna i rozciągającego się za nim widoku na plażę. Do teleskopu przyczepiona była laminowana karteczka z instrukcją obsługi. Przez chwilę przyglądała się jej skonfundowana, po czym zajrzała do okularu i ujrzała zamazaną zieleń trawy w powiększeniu. Ustawiła ostrość i ukazał jej się brzeg do góry nogami. Patrzyła dalej na odwrócony świat, na biegacza, fuj, z gołym torsem (czym się tu chełpić, skoro tylko napawa się innych odrazą?) i na jacht gramolący się niezgrabnie z fali na falę. Przesuwała teleskop, aż w jego obiektywie pojawił się OceansApart. Wyglądał jak zmierzające ku Miami białe klify z Dover.

Wyciągnęła z torby laptop i napisała e-mail do Barry'ego.

Dot.: Fantastyczny nowy reportaż.

1. Miami super, wszystko idzie świetnie.

2. Wspaniały artykuł do „Stylu”: OceansApart – obrzydliwie wielki pływający blok mieszkalny – cumuje w Miami podczas dziewiczego rejsu.

3. Coś napiszę, ale musiałabym spędzić tu jeszcze jedną, a najlepiej dwie noce? Na tym kończę. Olivia.

Przeczytała notatkę i kiwając z zadowoleniem głową, nacisnęła „Wyślij”. Spojrzała w lustro i przerażona zamarła. Włosy miała w strasznym stanie, a twarz koszmarnie napuchniętą – to efekt szesnastu godzin spędzonych w samolotach i na lotniskach, z czego pięć przymusowych na Heathrow, bo ktoś zostawił laptop w damskiej toalecie. Przyjęcie na cześć kremu do twarzy zaczynało się o szóstej. Co dawało jej dwadzieścia minut, by przeistoczyć się w oszałamiającą gwiazdę wieczoru.

3

Pięćdziesiąt osiem minut później wyłoniła się z windy, bez tchu, za to wymyta i wyelegantowana. Od wejścia do hotelu wzdłuż całej ulicy przy wtórze trąbiących klaksonów ciągnął się sznur białych limuzyn. Hotelowi bramkarze w skąpych białych szortach uwijali się jak w ukropie i ze śmiertelną powagą agentów FBI mówili nieustannie do przymocowanych w pobliżu ust mikrofonów. Na czerwonym dywanie, wyginając się w niesamowitych pozach, wdzięczyły się dwie desperacko uśmiechnięte dziewczyny z ogromnymi piersiami, za to kompletnie pozbawione bioder. Przypominały cudaczne męsko-żeńskie hybrydy – górna część ciała biuściasto kobieca, dolna jak u dorastającego chłopca. Ustawiały się identycznie, bokiem do błyskających fleszy, z jedną nogą wysuniętą przed drugą, z ciałem wygiętym w kształcie litery S, zupełnie jakby za wszelką cenę starały się naśladować diagram z czasopisma „InStyle” lub po prostu niezwłocznie musiały skorzystać z toalety.

W centralnym miejscu stał stół, a na nim piramida kremów Devorée – Crème de Phylgie, w wyglądających niezwykle sterylnie opakowaniach, zupełnie białych z prostym zielonym napisem. Olivia podała swoje nazwisko, wzięła jeden ze lśniących folderów i przeglądając jego zawartość, skierowała się ku tłumowi. Na widok listy odrażająco brzmiących nazw alg i innych składników pochodzących z żyjących w morzu stworzeń aż się wzdrygnęła.

Zdecydowanym krokiem podeszła do niej kobieta w czarnym spodnium, krzywiąc twarz w uśmiechu przerażającym liczbą i bielą zębów, upodabniającym ją do rozwścieczonej małpy.

– Cześć! Ty jesteś Olivia? Melissa z Public Relations Century. Witam. Dobrą miałaś podróż? Jaka pogoda w Londynie? – Prowadziła Olivię w stronę tarasu, zasypując gradem kretyńskich pytań, ale nie dając szans na odpowiedź. – Podoba ci się pokój? Co tam u Sally z „Elan”? Pozdrów ją, proszę, ode mnie.

Wyszły na taras. Wśród mebli w niewłaściwym rozmiarze zgromadził się malowniczo cały modny światek Miami, spływając po schodach do położonego niżej ogrodu, gdzie wokół podświetlonego na turkusowo basenu rozmieszczono wygodne krzesła, ogromne lampy i parasole.

– Próbowałaś już Devorée Martini? Dostałaś informację prasową o kucharzu, który przygotował specjalne dania na dzisiejszy wieczór?

Olivia nie przerywała popisu intelektualnego Melissy. Miała zwyczaj nie przeszkadzać ludziom, którzy działali jej na nerwy, w nadziei, że raczej prędzej niż później dadzą jej spokój. Z tropikalną gwałtownością zapadła noc. Krajobraz oświetliły palące się pochodnie, a dalej był już tylko ocean, huczący złowrogo w ciemnościach. A może, pomyślała, był to tylko pomruk urządzeń klimatyzacyjnych. W całym tym przyjęciu było coś dziwnego. Nie tylko w Melissie – w ogóle wyczuwała napięcie, potrzebę zachowania wszystkiego pod kontrolą. Powiewy wiatru porywały materiały reklamowe i serwetki, rozwiewały suknie i fryzury. Wszędzie kręcili się ludzie niepasujący do tego miejsca, o ruchach i spojrzeniach zdecydowanie zbyt ostrożnych jak na Zabawowy Świat Imprez. Kobiety były w typie aktorki łamane przez modelki: o bujnych włosach, długonogie, w skąpych sukienkach. Mężczyzn trudniej było zakwalifikować: ciemnowłosi, smagli, wąsaci – równie dobrze mogli być Hiszpanami jak Hindusami. Usilnie starali się sprawiać wrażenie bogatych, co niestety nie najlepiej im się udawało. Bardziej przypominali” facetów z gazetki reklamowej Debenhama.

– Wybacz mi, proszę, ale muszę kogoś poszukać. Och, spójrz, tam jest Jennifer… – Melissa odeszła, nie milknąc ani na chwilę i pozostawiając Olivię samą sobie.

Na ułamek sekundy obudziło się drzemiące w niej, zwykle głęboko ukryte poczucie braku bezpieczeństwa. Zdusiła je w zarodku, depcząc niczym karalucha. Był czas, gdy autentycznie nie znosiła przyjęć. Nadmierna wrażliwość nie pozwalała jej obojętnie reagować na sygnały wysyłane przez innych ludzi i ze spotkań towarzyskich wychodzić bez szwanku. Interesowały ją rozmowy z prawdziwego zdarzenia, a nie bezmyślne, wyzbyte szczerości przeżywane wspólnie chwile, nigdy też nie opanowała sztuki gładkiego przechodzenia od jednej grupki do drugiej. W rezultacie wieczory spędzała w poczuciu, że jest zraniona, bądź w przekonaniu, że była niegrzeczna. Lecz dramatyczne przeżycia sprawiły, iż postanowiła, że wszystko to będzie ją odtąd gówno obchodzić. Potrzebowała czasu, by z wysiłkiem i w bólach wyzbyć się tego, co prześladuje każdą kobietę, a mianowicie wątpliwości co do własnej figury, wyglądu, roli w życiu czy też wrażenia, jakie robi na innych. Obserwując innych, przyglądała się, analizowała i dostosowywała do obowiązujących reguł, jednocześnie nie pozwalając, by oddziaływały na jej własną tożsamość czy ją obnażały.