- Jest pan bliski prawdy - powiedział komisarz, uśmiechając się lekko do archeologa - ale ja raczej sądzę, że chce oddalić córkę od spraw związanych z samobójstwem tego Polaka.

- Czyżby Wanda miała rację? Ona przez cały czas go kochała? - zapytał Aldo, czując nieprzyjemne ukłucie w sercu.

- Trudno mi coś na ten temat powiedzieć, ale nie kryję, że jego śmierć mnie zastanawia. Na pozór wszystko było w porządku: nie znaleziono żadnych śladów w pokoju w Whitechapel i spowiedź była napisana jego ręką. Przecież sprawdziliśmy charakter jego pisma. Poza tym na jego ciele nie było żadnych oznak przemocy, a jednak...

- Jeśli miał pan wątpliwości - powiedział Adalbert - to czemu nie przedstawił ich pan w sądzie?

- Wtedy nie miałem jeszcze żadnych wątpliwości. Ogarnęły mnie dopiero, gdy zacząłem się nad tym wszystkim zastanawiać. Poinformowano mnie również, że hrabia Solmański pojawił się wcześniej dwa lub trzy razy w Whitechapel.

- My też go tam widzieliśmy, ale był w towarzystwie księdza, więc nie wydało nam się to niepokojące. W każdym razie trudno mi sobie wyobrazić, jakby można powiesić młodego, silnego chłopaka bez wcześniejszego zabicia go lub chociaż ogłuszenia.

- Jeszcze nie wiem, ale muszę to wyjaśnić. Jestem jak angielski buldog. Jeśli coś raz chwycę, to już nie wypuszczę.

- Przede wszystkim trzeba by znaleźć dowody winy Solmańskiego - stwierdził Aldo. - Chociaż człowiek, który brał udział w pogromie Żydów w Niżnym Nowogrodzie w roku 1882, jest zdolny do wszystkiego.

- Skąd pan o tym wie?

Morosini zrobił wymijający gest, jakby zakazując zadawania mu dalszych pytań na ten temat, ale po chwili dodał:

- Wtedy nie nazywał się jeszcze Solmański, lecz Orczakow...

- Bardzo interesująca informacja, która może być przydatna w naszych dalszych poszukiwaniach w dzielnicy żydowskiej! Wie pan może jeszcze coś więcej?

- Niestety nie, ale jeśli uda się panu któregoś dnia go unieszkodliwić, nie będę go opłakiwał, podobnie jak niektórzy z moich przyjaciół! - dorzucił, mając na myśli Szymona Aronowa.

- Do których i ja się zaliczam - dodał Vidal-Pellicorne. Komisarz dokończył drinka i nie chciał kolejnego. Zerknął na zegarek i wstał.

- Najwyższy czas, bym pozwolił panom odpocząć. Wyjeżdżacie jutro rano?

- Tak. Jutro wieczorem będziemy już we Francji, w drodze do Wenecji.

- Planujecie powrót do Anglii? - zapytał Warren po chwili wahania.

- Dlaczego nie? - stwierdził Adalbert. - Bardzo lubię ten dom i jestem ciekaw, co się wkrótce będzie działo w British Museum. Wcześniej wybiorę się może do Egiptu, ale zdziwiłbym się, gdyby mnie pan tu nie zobaczył za jakiś czas. A tam, gdzie jestem ja, pojawia się również Morosini!

Surowe rysy pterodaktyla rozjaśnił szeroki uśmiech.

- Wracajcie szybko! - powiedział. - Będzie mi miło znowu was zobaczyć.

I wyszedł, wymieniwszy wcześniej mocny uścisk dłoni z tymi, którym udało się zostać jego przyjaciółmi.

- Czy trochę się nie zagalopowałem, mówiąc mu o Solmańskim? - zapytał Aldo, który rozchylił zasłony i patrzył za odchodzącym komisarzem.

- Nie, postąpiłeś słusznie, bo wyeliminowanie tak niebezpiecznego wroga będzie dobre dla Szymona i dla misji, którą mamy do spełnienia. Podoba mi się pomysł zainteresowania tym typkiem osoby tak nieugiętej i upartej, jak Warren... To może nam bardzo ułatwić życie w przyszłości.

- Niewątpliwie, ale co pomyślałaby o tym Anielka?

- Jeśli o nią chodzi, to im szybciej o niej zapomnisz, tym lepiej będzie dla nas wszystkich!

Po tych mocnych słowach Adalbert nalał sobie nową porcyjkę wyśmienitego Napoleona, uzupełniwszy wcześniej szklaneczkę przyjaciela.

- Napijmy się za sukces! Jak tylko znajdziemy się we Francji, wyślemy ten przeklęty diament do szwajcarskiego banku Aronowa.





































R óża Yorku


Kankiem dwudziestego czwartego grudnia Morosini i Vidal-Pellicorne przybyli na dworzec Santa Lucia po podróży, która przebiegła bez przeszkód. Tym razem kanał La Manche okazał się przyjazny, a komfort międzynarodowej Kompanii Wagonów Sypialnych jak zwykle bez zarzutu.

Adalbertowi dopisywał wyśmienity humor. Perspektywa spędzenia świąt w Wenecji, której nie widział od dłuższego czasu, zachwycała go, ale być może jeszcze bardziej zachwycała go możliwość zamieszkania w jednym z tych starych pałaców, których splendor go pociągał, gdy był młokosem. Myśl, że jeden z nich należy do jego przyjaciela, napełniała go szczęściem.

- Jak długo się znamy? - zapytał, kiedy po postoju w Mestre pociąg jechał wolno po grobli łączącej Wenecję ze stałym lądem.

- Od ostatniej wiosny. Chyba od kwietnia.

- To ciekawe! A mnie się wydaje, że znamy się o wiele dłużej, że razem się wychowywaliśmy lub studiowaliśmy, a nawet, że należymy do tej samej rodziny. Minęło dopiero kilka miesięcy, a jesteś dla mnie jak brat!

Wiedząc, że wzruszenie przyjaciela nie trwa zbyt długo i że czasem nawet żałuje swych uniesień, Aldo położył dłoń na jego ramieniu.

- I ja odczuwam to samo! - mruknął, ale szybko zmienił temat. - Popatrz, kopuły San Marco przypominają bańki mydlane leżące na wodzie! Będziemy mieć piękny dzień.

Po opuszczeniu wagonu sypialnego przyjaciele.skierowali się szybko ku wyjściu.

- Poprosiłem, żeby przypłynęła po nas gondola - powiedział Morosini. - Myślę, że spodoba ci się to bardziej niż przejazd motorówką.

- Z pewnością! Bardzo ci dziękuję!

Na nabrzeżu Canale Grandę, podobnie jak i na dworcu, kłębił się tłum. O tej godzinie tłoczyli się tutaj podróżni przyjeżdżający z Paryża, a także ci, którzy udawali się ekspresem do Wiednia. Powodowało to lekki zamęt i obaj mężczyźni z trudem przecisnęli się na brzeg, gdzie Zachariasz, wierny tradycjom gościnności, czekał na nich przy gondoli ozdobionej dwoma skrzydlatymi lwami z brązu, przycumowanej w pobliżu przystani vaporetta*.

*Yaporetto (wł.) - tramwaj wodny.

Ale zamiast obserwować tłum, by wypatrywać tych, których oczekiwał, majordomus był odwrócony plecami, więc pierwszy dostrzegł ich Zian wystrojony w piękny kapelusz ze wstążkami.

- No, Zachariaszu? - zapytał Morosini. - Nie interesujesz się nami?

Małżonek Ceciny odwrócił się, ale tylko po to, by wskazać na zbliżającą się łódź, która należała do hotelu Danieli.

- Proszę popatrzeć! - powiedział.

Na pokładzie była tylko jedna pasażerka: młoda, wiotka jak lilia dziewczyna, rudowłosa jak płomień, w kostiumie z zielonego aksamitu obszytym lisem. Morosini natychmiast ją rozpoznał. Tylko jedna głowa mogła nosić z taką zuchwałą elegancją zabawną, trójrożną czapeczkę, która zsuwała się na jedną brew.

Nie zajmując się dłużej otaczającymi go osobami, Aldo rzucił się w stronę pasażerki i wyciągnął dłoń, pomagając młodej kobiecie wysiąść z łodzi. Uśmiechnęła się bez najmniejszego zaskoczenia.

- Dowiedziałam się, że wraca pan dzisiaj, ale nie wiedziałam, o której godzinie.

- Gdyby pani wiedziała, zrobiłaby wszystko, żeby się ze mną nie spotkać?

- Nie ma powodu, żebym musiała tak postąpić... Wczoraj byłam w pałacu, żeby zabrać parę rzeczy i pożegnać się z Ceciną. Z przyjemnością zobaczyłam, że jest tam pani de Sommieres i Maria Andżelina, która, jak się wydaje, radzi sobie bardzo dobrze...

- Jest pani tutaj od dawna?

- Nie. Od dwóch dni. Jak pan widzi, nie mam wielu bagaży - dodała MinaLiza, wskazując na płaską walizkę i torbę ze skóry krokodyla, które pracownik hotelu Danieli wyciągnął z łodzi.

- Już pani wyjeżdża? Wraca pani do Zurychu?

- Och, nie! Jadę do Wiednia, aby spędzić święta Bożego Narodzenia z babcią... Chyba muszę się pospieszyć, aby nie wsiadać do pociągu w ostatniej chwili - dodała, patrząc na zegarek.

- Odprowadzę panią! - zdecydował Aldo, biorąc jej bagaże, ale zaprotestowała.

- Nigdy w życiu! To bardzo miło z pana strony, książę, ale przecież musi się pan zająć swoim towarzyszem i nie kazać czekać tym, którzy z niecierpliwością wyglądają pana w domu! Mam nadzieję, że spędzi pan miłe święta, a rok 1923 będzie spokojniejszy niż obecny.

Podała mu drobną dłoń w rękawiczce.

- Czy... zobaczymy panią jeszcze w Wenecji? - Aldo zapytał głosem, który wydał mu się ochrypły.

- Nie wiem... och, z pewnością! Nie zapomina się tak łatwo dawnej miłości... Czy może pan puścić moją rękę? Trudno byłoby mi się bez niej obejść - dodała z uśmiechem, który łagodził trochę poważny ton. - Do widzenia... - powiedziała, biorąc torbę podróżną, podczas gdy bagażowy zabrał jej walizkę. Potem ruszyła w kierunku dworca.

- Lizo!

Zatrzymała się, odwróciła i pomachała wolną ręką.

- Nie mam już czasu! Wesołych Świąt!

Chwilę później zniknęła w tłumie. Aldo stał nieruchomo, nieco zamyślony. Głos Adalberta sprowadził go na ziemię.

- Co powiedziała?

- Nie słyszałeś? Wesołych Świąt.

- To dobre życzenia! Trzeba spróbować je spełnić. Nie wiedząc właściwie dlaczego, Aldo pomyślał, że to może być trudne do wykonania.

Saint-Mande, marzec 1995