– Błękitna krew niech się łączy z krwią błękitną – mawiali arystokraci.

Bajecznie bogatemu Magnamusowi Maultonowi, choć niechętnie, wybaczono niewłaściwe pochodzenie i z oporami, lecz przyjęto do rodziny.

Ciągle jednak niektóre ciotki czy kuzynki zwierzały się cicho swoim przyjaciółkom:

– Moja droga, nie powinnam o tym mówić, ale wyobraź sobie, ten człowiek zrobił pieniądze na handlu!

Sam Magnamus nie przejmował się wcale.

– Potępiają mnie zawsze – mawiał do córki ze śmiechem – lecz i tak kiedy tylko się zjawiam, zaraz wyciągają ręce.

– Zauważyłam.

– Nietrudno to zrozumieć – tłumaczył dobrodusznie ojciec. – A ponieważ mam to, czego chcą, więc im daję, dlaczego nie?

Malvina była zdecydowana kierować się jego przykładem, nie miała jednak zamiaru ofiarowywać księciu – ani nikomu innemu – siebie samej.

Teraz uśmiechnęła się, słysząc słowa babki:

– Nie sądzisz, najdroższe dziecko, że mogłabyś raz jeszcze rozważyć swoją decyzję w kwestii księcia Wrexhama?

Dziewczyna wstała.

– Nie, babciu. Jestem zupełnie szczęśliwa z tobą. Nie muszę się chyba śpieszyć z wyjściem za mąż? – Ucałowała babkę serdecznie.

Wybiorę się teraz na przejażdżkę. Będę podziwiała piękno wiejskiego krajobrazu i postaram się całkiem zapomnieć o mężczyznach. – Wyszła z buduaru.

Hrabina westchnęła ciężko.

Kochała Malvinę. Chciałaby ją widzieć szczęśliwą pod opieką męża, który by zadbał zarówno o fortunę, jak i o przyszłych dziedziców.

Malvina tymczasem poszła do sypialni.

Pokojówka pomogła jej włożyć amazonkę, strój bardzo kosztowny i wyjątkowej urody.

Szyty był z ciemnoniebieskiego jedwabiu, pasującego kolorem do oczu dziewczyny, na brzegach lamowany białą wstążką. Pod spód zakładało się sutą halkę wykończoną koronką, do tego szalenie wygodne pantofelki ze skórki mięciutkiej jak na rękawiczki.

Malvina nigdy nie używała ostróg ani szpicruty.

Już jako mała dziewczynka nauczyła się od ojca panować nad najbardziej niesfornym koniem bez uciekania się do okrucieństwa.

Pięknie wystrojona zbiegła na dół.

Już zapomniała księcia, myślała tylko o swoim ulubionym koniu, który z pewnością niecierpliwie na nią czekał.

Przed wejściem jeden z lokajczyków, gotów pomóc dziewczynie wsiąść, trzymał za uzdę przepysznego rumaka. Drugi już siedział na grzbiecie konia niemal równie wspaniałego jak wierzchowiec Malviny – miał towarzyszyć swej pani.

Dziedziczka lekko i wdzięcznie dosiadła Lotnego Smoka.

– Nie będę cię dzisiaj potrzebowała, Harris – zwróciła się do służącego na koniu. – Chcę być sama.

Harris, człowiek w średnim wieku, popatrzył na chlebodawczynię cokolwiek skonsternowany.

Nie powinien jej puścić samej, lecz wiedział, że próba jakiejkolwiek dyskusji była z góry skazana na niepowodzenie.

Westchnął zrezygnowany i zawrócił do stajen.

Malvina w tym czasie ruszyła już podjazdem.

Spokojnie jechała przez cały park, aż do miejsca gdzie zaczynały się płaskie łąki. Tam dopiero pozwoliła Lotnemu Smokowi pokazać, co potrafi. Uszczęśliwiony koń gnał jak burza, frunął z wiatrem w zawody, kopytami ledwie muskał ziemię. Malvina jeszcze zachęcała go do wytężonego biegu.

Byli daleko od domu, kiedy pozwoliła koniowi zwolnić.

Nie zamierzała nigdy nikomu się przyznawać, ale jeśli miała być szczera wobec samej siebie, musiała powiedzieć sobie otwarcie: scena z księciem bardzo ją rozstroiła.

Przykra była dla niej świadomość, że dandysi przesiadujący u White'a, Boodlesa czy w innych klubach na ulicy Saint James tracili pieniądze, ponieważ ona powiedziała „nie”.

Czuła się również poniżana takim rodzajem zainteresowania jej osobą.

Wiedziała, że ojca doprowadziłoby to do furii.

Zastanowiła się mimochodem, czy Londyn aby na pewno wart jest takich doświadczeń.

Czy bale, w których brała udział co wieczór, naprawdę były tak zajmujące? Czy aprobata lub dezaprobata babki, patrzącej na wszystkich z góry i krytykującej każdego, miała aż takie znaczenie?

„Czego ja właściwie szukam? Czego chcę od życia?” – pytała siebie Malvina.

Spłoszony ptak zerwał się pośród gałęzi i pofrunął ku błękitnemu niebu.

„Oto czego chcę – pomyślała. – Chcę być wolna, chcę żyć bez żadnych więzów ani pęt”.

Każde małżeństwo byłoby dla niej więzieniem.

Bez względu na to jak rozkoszne, zawsze będzie straszną niewolą, od której nie ma ucieczki.

Ruszyła naprzód. Zbliżała się do granicy posiadłości, gdzie rósł Dziki Las. Stanowił on kość niezgody pomiędzy jej ojcem a lordem Flore, najbliższym sąsiadem.

Magnamus Maulton kupił dom wraz z otaczającymi go ziemiami -jedno i drugie w fatalnym stanie. Był święcie przekonany, że las, zaznaczony na mapie na granicy włości, należy do niego.

Lord Flore ze swej strony utrzymywał, że to on jest właścicielem lasu. Ciągle na nowo podkreślał stanowczo, że nigdy nie sprzedał ani piędzi ziemi z rodowego majątku i nie ma ochoty tego robić także teraz.

Obaj właściciele prowadzili zajadły spór za pośrednictwem radców prawnych. Sprawa ciągnęła się latami i nie znalazła rozwiązania aż do śmierci Magnamusa Maultona.

Malvina nie była tymi wydarzeniami specjalnie zainteresowana. Bez emocji przyjęła wiadomość, że po trzech miesiącach lord podążył śladem swojego oponenta, a historyczny klasztor – siedziba rodu Flore, budynek podobno niespotykanej urody – pozostał bezpański.

W ten oto sposób nikt już nie wysuwał roszczeń w stosunku do Dzikiego Lasu.

Swego czasu Magnamus Maulton nakazał gajowym, by trzymali się od tego skrawka ziemi z daleka i zakazał przeprowadzania tam jakichkolwiek prac.

Malvina była za to losowi nieskończenie wdzięczna, gdyż w ten sposób na obszarze tysiącdwustuhektarowego, doskonale utrzymanego majątku ojca Dziki Las ocalał jako jedyne miejsce, gdzie pozwolono naturze rządzić się własnymi prawami.

Pomiędzy drzewami zamieszkały licznie sójki, sroki i gronostaje, buszowały łasice oraz rude wiewiórki o puszystych ogonkach. Spod końskich kopyt smyrgały króliki – było ich tak wiele, że momentami całe poszycie nieustannie drżało i falowało, poruszane ukrytym życiem.

W czasie długich miesięcy żałoby Malvina bywała w lesie codziennie. Przytłoczona nieznośną pustką, zrozpaczona po stracie rodziców, tylko tam odzyskiwała siły. W gąszczu drzew mogła być sobą, nie musiała kryć swych uczuć; zwierzęta i ptaki rozumiały jej łzy.

W towarzystwie ludzi czuła się zupełnie inaczej. Krewni z rodu Daresburych często przybywali w gościnę, rzekomo by ją pocieszyć, lecz ona doskonale wiedziała, że w rzeczywistości są zainteresowani tym, jak wydaje pieniądze.

Jedyną osobą, która z pewnością kochała ją naprawdę, była teraz babka.

W Dzikim Lesie Malvina czuła obok siebie obecność ojca. Śmiał się z udawanego respektu rodziny, żartobliwie szydził z fałszywego szacunku oraz troski bliższych i dalszych krewnych.

„Tak mi ciebie brakuje, tatusiu… jak ja za tobą tęsknię!” – pomyślała teraz dziewczyna wjeżdżając pomiędzy drzewa.

Jechała w głąb lasu krętą ścieżką wytyczoną omszałymi kamieniami.

Ojciec na pewno by zrozumiał, dlaczego odmówiła księciu, podobnie jak wszystkim innym mężczyznom, którzy się jej oświadczali w ciągu ostatnich trzech miesięcy.

Pod wpływem nagłego impulsu powzięła postanowienie, że bez względu na opinię babki w ogóle nie wyjdzie za mąż.

– Po co mi mąż? – zapytała wyzywająco.

– Żeby rządził moimi pieniędzmi, rozkazywał mi i próbował mnie sobie podporządkować?

Jechała naprzód, a towarzyszył jej nieustanny szelest i trzask łamanych gałązek, kiedy króliki umykały spod końskich kopyt. Wiewiórki krzykiem straszyły ją spośród gałęzi, na wypadek gdyby się tu zjawiła podbierać im orzechy.

W samym środku lasu znajdował się niewielki błękitny staw, zasilany przez jakieś tajemnicze źródło. Żółte jaskry i kaczeńce, pierwiosnki i liliowe fiołki oraz pierwsze, ledwie zazielenione trawy wyrosłe na twardej jeszcze ziemi kłaniały mu się z wiatrem. Drzewa podziwiały swoje odbicia w błyszczącym zwierciadle czystej wody.

Malvina zsunęła się z siodła. Wodze przywiązała do łęku, by Lotny Smok mógł swobodnie chodzić w poszukiwaniu soczystych kępek trawy. Zawsze wracał na pierwsze zawołanie.

Zdjęła kapelusik i usiadła na zwalonym pniu nad samym brzegiem stawu. Dzięki magicznemu i balsamicznie kojącemu wpływowi lasu zapominała o wszystkich kłopotach. Myślała tylko o pięknie natury. Z oddali dobiegło ją wołanie kukułki, potem śpiew jakiegoś małego ptaszka. Wolno pogrążała się w cudownej beztrosce zespolenia z przyrodą.

Nagle gwałtowny ruch pomiędzy sosnami wyrwał ją z zamyślenia. To Lotny Smok szarpnął się raptownie i stanął dęba. Zapewne użądlił go jakiś owad. Dziewczyna zerwała się z miejsca. Trzeba było konia ugłaskać i uspokoić.

Kiedy podbiegła do niego, ciągle wspinał się na zadnie nogi i rżał nerwowo. Wodze, niedokładnie widać zawiązane, przy którymś gwałtownym ruchu konia przeleciały mu nad głową i teraz krępowały przednie nogi.

– Juuuż… już dooobrze… – przemawiała do zwierzęcia łagodnym głosem. – Zaraz przestanie boleć. No juuuż…

Lotny Smok jednak nie dawał się uspokoić.

Bił przednimi kopytami powietrze, coraz bardziej plątał się w wodze, aż Malvina zaczęła tracić głowę. Nic nie pomagało.

Niespodziewanie usłyszała koło siebie męski głos:

– Pozwoli pani, że jej pomogę.

– Coś go chyba użądliło – rzekła dziewczyna nie odwracając głowy.

Mężczyzna zdecydowanym, silnym gestem chwycił Lotnego Smoka za uzdę i wyprowadził z ciernistych krzewów, w których się szamotał.

– Proszę go przytrzymać krótko przy pysku – nakazał władczo – ja rozplączę wodze.

Zanim się puści konia wolno, trzeba porządnie zawiązać wodze na łęku. Najgłupszy parobek wie o tym, a pani nie?

Malvina, niebotycznie zdumiona tonem tej nieprawdopodobnej przemowy, podniosła wzrok na przybysza.