– Ojej. Co też pan opowiada! – wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami. – I pańskim zdaniem nie powinnam się tam wybierać?

– Z całą pewnością nie.

Odsunął się od stołu i po raz drugi omal się nie uśmiechnął.

– Mam nadzieję, że rozsądne argumenty panią przekonają.

– O, tak, potrafię wysłuchać rozsądnych argumentów. Niech mi pan powie, kapitanie…?

– Montgomery.

– Aha, kapitanie Montgomery, co pan zamierza później, po wypełnieniu swojej misji, jaką jest eskortowanie mnie po tych terenach?

Zmarszczył się nieco, wyraźnie nie podobały mu się wszelkie pytania na jego temat.

– Wrócę do Fort Breck i do swoich obowiązków.

– Ważnych obowiązków?

– Oczywiście! – odrzekł ostro- – Wszystkie żołnierskie obowiązki są ważne.

– W tym sprzątanie latryny – wtrącił jego towarzysz, podchodząc do stołu, w wyciągniętej ręce trzymając pusty talerzyk. – Tam zajmuje cały dzień bardzo ważne rąbanie drwa na opał, wyciąganie wody, budowanie kolejnych baraków i… – Toby! – warknął kapitan Montgomery.

Toby zamilkł, kiedy Maddie nałożyła mu kolejny kawałek ciasta.

– Przepraszam za mego podwładnego – powiedział kapitan Montgomery. – Czasem trudno mu przychodzi zrozumienie, o co naprawdę chodzi w wojsku.

– A pan to pojmuje bez trudu? – spytała dziewczyna słodko.

Ukroiła kawałek ciasta, położyła na delikatnym talerzyku i podała kapitanowi wraz z ciężkim srebrnym widelczykiem.

– Tak, proszę pani. Wojsko ma chronić. Bronimy białych osadników przed Indianami i…

– Indian przed białymi osadnikami?

Toby parsknął śmiechem, ale kapitan Montgomery uciszył go wzrokiem. Równocześnie z przerażeniem, jakby sobie uświadamiając, że właśnie sprzedał się wrogowi, spostrzegł swój na wpół opróżniony talerzyk z szarlotką. Odstawił go i wyprostował się.

– Chodzi mi o to, że nie może pani jechać na te tereny.

– Rozumiem. Bo jeśli nie pojadę, będzie pan wolny i nie musi pan dłużej eskortować tej… jak to pan określił, wędrownej śpiewaczki, tak?

– Czy będę wolny, czy nie, to nie ma nic do rzeczy. Ważne jest to, że pani nic będzie tam bezpieczna. Nawet mnie może się nie udać ustrzec pani przed niebezpieczeństwem.

– Nawet panu, kapitanie?

Zamilkł i przyjrzał się jej. Cała ta rozmowa układała się nie tak, jak chciał.

– Panno La Reina, dla pani to może wszystko żarty, ale zapewniam, że nie miejsce tu na nie. Tutaj jest pani samotną, bezbronną kobietą, która nie zdaje sobie sprawy, co ją może czekać. – Uniósł brew. – Może się mylę, przypuszczając, że chce pani wyłącznie śpiewać. Może panią także ogarnęła gorączka złota. Może chce pani za pomocą swego… Może chce pani wyciągnąć od jakiegoś naiwnego poszukiwacza zdobyte z trudem złoto. – Dość tego – przerwała Maddie, wstając i nachylając się ku niemu. – W jednym się pan nie mylił: mówiąc, że może pan się myli. Nie zna mnie pan, nic pan o mnie nie wie, ale mogę pana zapewnić o jednym: pojadę tam i ani pan, ani cała ta pańska armia mnie nie powstrzyma.

Słysząc to uniósł brew i błyskawicznym ruchem położy jej dłoń na ramieniu. Nie wiedział jeszcze, co zrobi, ale chciał ją zmusić, żeby go usłuchała.

W tej samej chwili jak spod ziemi wyrośli dwaj mężczyźni: jeden niski i krępy, o twarzy, która wyglądała, jakby od lat miała częsty i bliski kontakt z cudzą pięścią. Drugi był najpotężniejszym, najciemniejszym Murzynem, jakiego Ring kiedykolwiek widział. Rzadko się zdarzało, żeby Ring spotkał kogoś wyższego od siebie, jednak ten mężczyzna przerastał go o kilka dobrych centymetrów.

– Zechce mnie pan puścić? – spytała spokojnie Maddie.

– Frank i Sam nie lubią, kiedy dzieje mi się krzywda.

Ring niechętnie puścił jej ramię i cofnął się.

Maddie obeszła stół, obaj mężczyźni nie odstępowali jej na krok. Niższy, choć wzrostem niewiele ją przewyższał, mógł ważyć prawie sto kilo, ale na tę wagę składały się same mięśnie. Jeśli zaś chodzi o drugiego jej towarzysza, nikt – a przynajmniej nikt o zdrowych zmysłach – nie wdawałby się z nim w awantury.

– Kapitanie – odezwała się Maddie z lekkim uśmieszkiem

– Tak pana pochłaniało robienie uwag na temat rzeczy, z których, pańskim zdaniem, nie zdaję sobie sprawy, że nawet pan nie zapytał, jakie podjęłam środki bezpieczeństwa. Pozwoli pan, że mu przedstawię moich obrońców.

– Zwróciła się w stronę niższego mężczyzny. – To jest Frank. Jak pan widzi, ma za sobą sporo walk na pięści. Trafia do każdego celu. A poza tym gra na fortepianie i flecie.

To jest Sam – dodała, wskazując Murzyna. – Przypuszczam, że nie muszę panu tłumaczyć, co potrafi zrobić. Kiedyś gołymi rękami zadusił buhaja. Widzi pan tę bliznę na jego szyi? Próbowano go kiedyś powiesić, ale sznur pęki. Gd tamtej pory nikt już nie podejmował takich prób. Spojrzała na kapitana Montgomery'ego, którego ciemne oczy błyszczały.

– Za panem stoi Edith. Edith ma słabość do noży. – Uśmiechnęła się. – Z fletem poprzecznym też nieźle sobie radzi.

Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Co za rozkoszne uczucie, przytrzeć nosa temu zarozumiałemu, przemądrzałemu człowiekowi. Jej zdaniem nie wyglądał na kogoś przyzwyczajonego do porażek.

– Ma pan moje pozwolenie na powrót do fortu. Może pan tam powiedzieć, że nie potrzebuję eskorty i sam się pan przekonał, te jestem w dobrych rękach. Niech się pan nie trapi: napiszę do generała Yovingtona i wyjaśnię mu, że wiem o zgonie porucznika Surreya i choć doceniam jego, generała, troskę, nie potrzebuję żadnej dodatkowej eskorty.

Na tym chciała zakończyć, ale nie potrafiła sobie odmówić przyjemności ostatecznego pognębienia kapitana,

– A już na pewno nie potrzebuję nikogo równie niezdarnego jak pan. Frank już dwa dni temu wiedziała, że pan nas szuka. Nie można powiedzieć, żeby wykazał się pan szczególną dyskrecją i cały czas, kiedy pan obserwował nas ze wzgórza.

Sam obserwował pana. A kiedy pan zbliżał się do obozu… wielkie nieba, kapitanie, w porównaniu z panem, chór w Traviacie jest cichy jak myszka. Nie pojmuję, jak wojsko mogło komuś takiemu jak pan powierzyć zadanie ochrony.

Zdawała sobie sprawę, że powinna przestać, ale słowa same płynęły jej z ust. Sposób, w jaki określił ją mianem wędrownej śpiewaczki, sprawił, że zniknęły wszelkie hamulce.

– Można by sądzić, że gdyby wojsku zależało na ochronieniu mnie przed Indianami, wysialiby człowieka, który umiałby się poruszać nieco ciszej i z większą ostrożnością. Niech mi pan powie, kapitanie, czy ma pan, jakiekolwiek pojęcie o Dzikim Zachodzie? Czy w ogóle widział pan na oczy Indianina? Czy potrafiłby pan odróżnić Indianina z plemienia Utah od Kri albo od Czejena? A może rzeczą, którą pan najlepiej potrafi, jest zastraszanie kobiet? Albo jedyną, którą pan w ogóle potrafi?

Posłała mu słodki uśmiech. Wysłuchał jej przemowy stojąc nieruchomo z kamienną twarzą, w której jedynym znakiem życia byty płonące oczy.

– Może pan wrócić do swego fortu, kapitanie – oświadczyła. – Ja nie życzę sobie mieć już z panem do czynienia.

Ring popatrzył na jednego mężczyznę, potem na drugiego, wreszcie zatrzymał wzrok na Maddie i przytknął palce do kapelusza.

– Dobranoc pani – powiedział, po czym odwrócił się, minął Edith i podszedł do konia.

Za nim jak cień postąpił Toby, który z lekkim niepokojem przyjrzał się Samowi, potem, siadając na konia, mrugnął do Maddie.

Nie odjechali daleko, kiedy dobiegł ich śmiech Maddie. Frank też zachichotał, nawet Sam się uśmiechnął, jedynie Edith nie okazywała wesołości!.

– Nie spodobało mu się to, co powiedziałaś – odezwała się ostro.

– A mnie się nie spodobało to, co on powiedział!

– Taa, ale taki los kobiet, że muszą przyjmować, co mężczyzna powie. Oni nie są tego zwyczajni.

– W takim razie jako pierwsza wprowadzę zwyczaj, że kobiety nie będą przyjmować pokornie tego, co mówią mężczyźni – odparowała Maddie, potem się uspokoiła.

– A zresztą to nieważne, i tak widzieliśmy go po raz ostatni.

Sam ruchem głowy wskazał wzgórze, z którego wcześniej obserwowali ich Ring i Toby.

Tak – odparła Maddie. – Myślę, że dziś w nocy warto jeszcze ich popilnować.

Odwróciła się. Frank zapalał lampy. Pomyślała, że chyba powinna się wcześniej położyć, żeby jutro mogli wyruszyć z samego rana. Znowu się uśmiechnęła.

– I w ten sposób rozwiązaliśmy kwestię eskorty – pomyślała.

– Przestraszyć ją, co? – mówił Toby, kiedy siedzieli przy ognisku, jedząc suchy prowiant. – Zdaje się, że tej damy nic nie przestraszy! – Zachichotał z podziwem. – Nawet żem nie zauważył, kiedy ci dwaj wyrośli przy niej. Wcalem ich nie widział. Jak sądzisz, gdzie się kryli? Ten duży, czarny mógł wyskoczyć prosto z piekła, ale ten drugi…

– Nie możesz chwilę posiedzieć w milczeniu? – warknął

Ring. Toby nie zamierzał ani przez chwilę siedzieć- w milczeniu.

– Ale trzeba przyznać, ze było na co popatrzeć- Myślisz, że taka ślicznotka potrafi dobrze śpiewać!

Ring wyrzucił fusy z kawy.

– Nie. Jeśli ona jest śpiewaczką, to możesz mnie nazwać kłamcą.

– Którym wcale nie jesteś, co? – W oczach Tob’ego tańczyły iskierki rozbawienia. – Powiedziałeś jej samą prawdę: że na niczym się nie zna. Nawet nie spytałeś, czy ma jakichś drabów do obrony, tylko wygłosiłeś jej kazanie. Chyba jej się to nie spodobało, co? Powiedziała, że w porównaniu z tobą coś tam… Co to było?

– Opera – odezwał się głośno Ring. – To był tytuł opery, Słuchaj no, nie masz ciekawszych zajęć, tylko wiecznie kłapać jadaczką?

– Ojojoj! Bo się przestraszę. Oby nie aż tak jak tamtą dama w obozie. Gdzie się wybierasz?

Ring wsiadał na konia.

– Wrócę rano. Toby się zmarszczył.

– Mam nadzieje, że nie zrobisz nic głupiego. Ten duży mógłby cię zdławić jak muchę.

– Wbrew pozorom nie przyszłoby mu to tak łatwo.

Ring skierował wierzchowca w las. Kiedy już oddalił się nieco od Toby'ego i od obozowiska śpiewaczki, zeskoczył z konia, odczepił od siodła worki i wyciągnął ich zawartość. Na samym dnie znalazł skórę, w którą była zawinięta okrągła metalowa puszka. Już od paru miesięcy nie brał tych przedmiotów do ręki, ale teraz wiedział, że będą mu potrzebne.