– Macie chronić ją przed niebezpieczeństwami, dopilnować, żeby nic jej nie zagroziło ze strony Indian, powstrzymywać osadników przed niewczesnymi awansami, dbać o jej wygody, co, jak przypuszczam, oznacza, że macie doglądać, żeby nie zabrakło jej jedzenia, a woda do kąpieli nie była zbyt gorąca…

– Z całym szacunkiem, nie mogę przyjąć tej misji, panie pułkowniku – odezwał się kapitan Montgomery. Stał wyprostowany, wpatrzony prosto przed siebie, co oznaczało, że jego wzrok był utkwiony w jakiś punkt kilkanaście centymetrów nad głową pułkownika.

Serce pułkownika zalała błogość.

– To nie jest prośba, kapitanie, to rozkaz. Nikt was nie prosi, rozkazuję wam, więc nic możecie odmówić, odrzucić, jak jakiegoś zaproszenia.

Ku zdumieniu pułkownika, Montgomery porzucił postawę służbisty i nie pytając o pozwolenie usiadł na krześle, wyciągając z kieszeni cienkie cygaro.

– Śpiewaczka operowa? A co ja, u licha, mam do śpiewaczek operowych?

Pułkownik wiedział, że powinien upomnieć kapitana, ale przez ten rok zdążył się nauczyć jednej rzeczy: że armia na zachodzie w niczym nie przypomina armii na wschodzie, gdzie ściśle przestrzega się regulaminu. A poza tym zbyt wielką rozkosz sprawiało mu obserwowanie konsternacji kapitana.

– Ależ kapitanie, powinniście się domyślić. Któż by się lepiej nadawał niż wy? Przez dwadzieścia lat służby nie spotkałem nikogo, kto mógłby się poszczycić równie wspaniałym przebiegiem służby, Zasłużony na placu boju, prawa ręka każdego oficera. Walczyliście z białymi i Indianami. Ścigaliście przestępców i rabusiów. Prawdziwy mężczyzna, który równocześnie potrafi doradzić damom, jak nakryć do stołu. A z tego, co słyszałem, również zawołany z was tancerz.

Uśmiechnął się, kiedy kapitan Montgomery posiał mu mściwe spojrzenie. Nie udało mu się zniszczyć tej maski nawet owego pamiętnego dnia, gdy kapitanowi wymierzono dwadzieścia batogów.

– A co Yovingtonowi do niej?

– Pan generał Yovintgon mi się nie zwierzał, jedynie przysłał rozkaz. Macie wyjechać rano. Z tego, co wiem, kobieta sama dotarła w góry, Rozpoznacie ją… – Wziął list, za wszelką cenę starając się ukryć uśmiech. – Podróżuje ulepszonym zaprzęgiem Concorda. Wóz jest czerwony i ma… zaraz niech sprawdzę, duży napis, „La Reina". La Reina to imię tej kobiety. Z tego, co słyszałem, jest bardzo dobra. Oczywiście w śpiewaniu. O reszcie nic mi nie wiadomo, generał o tym nie wspominał.

– Podróżuje dyliżansem?

– Czerwonym. – Pułkownik pozwolił sobie na lekki uśmieszek. – No, kapitanie, przecież to nie jest zła misja. Pomyślcie, jak to będzie wspaniale wyglądać w raportach. Dokąd was może doprowadzić. Jeśli dobrze się wywiążecie z zadania, może będziecie eskortować generalskie córki. Jestem przekonany, że moja własna córka dałaby wam świetne rekomendacje.

Kapitan Montgomery gwałtownie wstał z krzesła.

– Z należnym szacunkiem, ale nie mogę tego zrobić panie pułkowniku. Zbyt dużo tu się ostatnio dzieje, jestem potrzebny na miejscu. Trzeba chronić białych osadników a biorąc pod uwagę wzburzenie i poruszenie w związku z kwestią zniesienia niewolnictwa i niebezpieczeństwa wybuchu wojny domowej, nie wydaje mi się, żebym mógł porzucić służbę…

Pułkownika Harrisona opuściło poczucie humoru.

– Kapitanie, to nie jest prośba. To rozkaz. Czy się wam to podoba czy nie zostaliście wyznaczeni do tej misji, I to na czas nieokreślony. Macie przebywać z tą kobietą tak długo, jak będzie sobie tego życzyła, jechać, gdzie ona zechce, wykonywać wszelkie jej polecenia, nawet gdyby miały one polegać na wyciąganiu jej powozu z błota. Jeśli nie usłuchacie, wsadzę was do wiezienia, postawię przed sąd polowy i skażę za niewykonanie rozkazu. I jeśli będzie trzeba, sam pociągnę za spust zrozumiano? Czy jasno się wyraziłem?

– Bardzo jasno, panie pułkowniku – odparł z trudem kapitan Montgomery:

– A więc idźcie się pakować. Macie wyjechać jutro o świcie.

Pułkownik widział, że kapitan usiłuje coś powiedzieć.

– O co jeszcze chodzi? – warknął.

– Toby.

Tylko tyle udało się wydusić kapitanowi przez zaciśnięte z wściekłości zęby.

Okazuje się, że kapitan jednak ma coś w rodzaju duszy – pomyślał pułkownik. Przez chwilę kusiło go, żeby jeszcze bardziej rozdrażnić kapitana i stwierdzić, że jego rozkazy nie obejmują gadatliwego, zasuszonego szeregowca, który praktycznie na krok nie odstępował Montgomery'ego. Zbyt dobrze jednak pamiętał gniew żołnierzy w dniu, kiedy kapitan przyjął chłostę za jednego z niech.

– Weźcie go – odparł. – Tutaj i tak się na nic nie przyda.

Kapitan podziękował skinieniem głowy, bez słowa obrócił się na pięcie i wyszedł z gabinetu. Po jego odejściu pułkownik opadł na krzesło i z ulgą odetchnął, choć równocześnie ogarnął go lekki niepokój Czy poradzi sobie z fortem, gdzie większość „żołnierzy" rekrutowała się spośród farmerów, którzy zapisali się do armii jedynie po to, żeby napełnić żołądki? Połowa niemal cały czas chodziła pijana, a dezercja była na porządku dziennym. Przez ten rok radził sobie świetnie, zdawał sobie jednak sprawę, że to w głównej mierze zasługa kapitana Montgomery'ego. Czy będzie umiał sam pokierować fortem?

– Niech go licho porwie! – powiedział głośno i gniewnie zatrzasnął szufladę. Oczywiście, że będzie umiał pokierować swoim własnym fortem!

Ring Montgomery dłuższą chwilę przyglądał się kobiecie przez lunetę, po czym zamknął przyrząd ze złością.

– To ona? – spytał Toby zza jego pleców. – Jesteś pewien, że to ta?

Był o głowę niższy od Ringa, żylasty, z twarzą koloru orzecha.

– A słyszałeś o innej idiotce, która sama by się wybrała do miasta, zamieszkanego przez czterdzieści tysięcy mężczyzn?

Toby zabrał Ringowi lunetę i spojrzał w dół. Stali na szczycie wzgórza nad dolinką, w której zatrzymał się nowy, jaskrawoczerwony dyliżans, lśniący w promieniach zachodzącego słońca. Niedaleko od niego rozbito namiot. Przed wozem rozstawiono stół, przy którym siedziała kobieta. Jadła kolację, do której usługiwała jej szczupła blondynka.

Toby opuścił lunetę.

– Jak myślisz, co ona je? Ma coś zielonego na talerzu. Może to groszek? Albo fasola? A może po prostu zielone mięso, jak to w wojsku?

A co mnie to obchodzi? Niech sobie je, co chce. Żeby licho porwało Harrisona! Niech go piekło pochłonie! Głupi ciemięga! Tylko dlatego, że nie potrafi sam sobie poradzić z fortem wielkości Breck, wysyła mnie, żebym za niego odwalił tę brudną robotę.

Tony ziewnął. Słyszał to już tysiąc razy. Towarzyszył Ringowi od jego dzieciństwa. Inni mogli uważać go za stoika, ale Tony wiedział swoje.

– Powinieneś być mu wdzięczny. Dzięki niemu wyrwaliśmy się z tego przeklętego fortu i jedziemy do krainy pełnej złota.

– Mam misję i muszę ją wypełnić.

– Owszem, ty masz misję. Ja nie przynależę do armii.

Ring chciał przypomnieć Toby'emu o noszonym przez niego mundurze, ale wiedział, że szkoda wysiłku. Toby wstąpił do armii wyłącznie, dlatego, że zrobił to Ring. Wojsko jako takie, jego cele i zadania nic dla Toby'ego nie znaczyły.

Znaczyły jednak wiele dla Ringa. Wstąpił do armii jako młody chłopak i zawsze starał się robić wszystko jak należy, postępować uczciwie, szukać zadań i wypełniać je. Aż do ubiegłego roku to mu się udawało i niczego mu nie brakowało do szczęścia. Wtedy jednak jego bezpośrednim przełożonym został pułkownik Harrison. Harrison – niedoświadczony głupiec, który całe życie spędził za biurkiem i nie miał pojęcia, jak wygląda życie na zachodzie. Gniew za własną nieudolność wyładowywał na kapitanie, zrzucając na niego winę za wszystko, czego nie umiał zrobić.

– I jeszcze coś tam ma – ciągnął Toby, patrząc przez lunetę. – Może to sałata, jak uważasz? A może marchewka? Myślisz, że to coś innego niż suchy prowiant?

– A co mnie, u licha, obchodzi, co ona je?

Cofnął się znad krawędzi.

– Musimy wymyślić jakiś plan. Po pierwsze albo jest dobrą kobietą albo złą. Jeśli dobrą, to nie ma powodów, żeby zapuszczać się tu samotnie. A jeśli złą, nie potrzebuje eskorty. Ani w pierwszym, ani w drugim wypadku nie jestem jej potrzebny.

– Co tam stoi wypisane na drzwiach?

Ring przystanął i uśmiechnął się krzywo. – La Reina, Śpiewająca Księżniczka,

Znowu spojrzał na czerwony wóz.

– Toby, musimy coś zrobić. Nie możemy pozwolić, żeby la młoda kobieta zapuściła się w te okolice. Jestem przekonany, że nie zdaje sobie sprawy, na co się porywa. Gdyby nasza primadonna wiedziała, ile niebezpieczeństw ją czeka, z pewnością wróciłaby do domu.

– Nasza, kto?…

– Primadonna, śpiewaczka operowa.

– Wiesz, zastanawiałem się, jak jej się udało dojechać samej aż tak daleko. Jak myślisz, sama kieruje tym wozem?

– Skąd! Concorda trudno prowadzić.

– W takim razie, gdzie się podziali jej woźnice?

– Nie wiem – machnął lekceważąco ręką Ring. – Może ją porzucili, żeby szukać złota. Może będzie mi wdzięczna, jeśli jej wyjaśnię, jakie niebezpieczeństwa czyhają na nią w tej podróży.

– Phi! – prychnąl Toby. – Nie słyszałem jeszcze o kobiecie, która byłaby za coś wdzięczna.

Ring zabrał mu lunetę i znowu przyjrzał się kobiecie.

– Widziałeś ją, jak sobie spokojniej je? I o ile mnie wzrok nie myli, to je z wytwornej porcelanowej zastawy. Nie wygląda na kogoś przyzwyczajonego do twardych warunków życia w osadach poszukiwaczy złota.

– Jak dla mnie to wygłąda całkiem nieźle. Ma czym oddychać. Lubię kobiety, które mają to i owo na górze. Niżej zresztą też. Nie widać stąd jej twarzy.

– To śpiewaczka operową – burknął Ring – a nie jakaś tancerka.

– Rozumiem, tanecznice śpią z prostymi chłopami, a śpiewaczki operowe z generałami.

Ring popatrzył na niego srogo, ale Toby nie odwrócił wzroku. W końcu Ring oznajmił:

– Dobra, oto nasz płatu pokażemy jej, jak naprawdę wygląda życie na zachodzie, damy przedsmak tego, co ją może spotkać w obozach poszukiwaczy złota Chyba nie chcesz na niej potrenować?