– No to na razie.

– Poczekaj, zobaczmy, kogo nam przywieźli.

– Ale naprawdę muszę już iść.

– Wiem, ale odkąd Mick wyjechał, brakuje nam lekarzy. Tylko zobaczymy…

Zanim Samowi udało się w końcu opuścić szpital, minęły kolejne dwie godziny.


Farma należała do najwspanialszych miejsc w całej okolicy. Pobliskie wzgórza pokrywało ponad dwieście hektarów doskonałych pastwisk, a między nimi leniwie wiła się połyskliwa wstęga rzeki. Od północy posiadłość graniczyła z parkiem narodowym. Było tu tak pięknie, że każdemu przybyszowi zachwyt zapierał dech w piersiach. Jednak dzisiaj Sam nie zwracał najmniejszej uwagi na uroki okolicy. Chciał jak najszybciej zobaczyć się z dziećmi.

Jedno spojrzenie powiedziało mu, że nie jest dobrze. Bliźnięta siedziały za stołem ze smutnymi minami i wzrokiem utkwionym w ziarnkach zielonego groszku, które Abigail Harrod właśnie wyłuskiwała do miski.

– Cześć, dzieciaki.

– Cześć, stryjku. – Bethany przynajmniej podniosła na niego oczy, ale Mickey pozostał nieruchomy.

– Jak wam minął dzień?

Wychodził z domu, kiedy dzieci jeszcze spały. Co prawda, w nocy zdążył im przedstawić gosposię, ale zaraz potem maluchy powędrowały do łóżek.

– Zwiedziliście już okolicę?

– Gdzie jest Blackie? – Beth utkwiła w twarzy stryja oskarżycielskie spojrzenie.

Blackie, młody owczarek collie, który należał do jego brata, zwykł towarzyszyć dzieciom wszędzie i zapewne stanowił dla nich równie ważny fragment wspomnień jak mama i tata.

– Pamiętacie przecież, że Blackie był razem z wami w samochodzie, kiedy wydarzył się wypadek. – Sam mówił najłagodniej, jak potrafił. – Też wtedy zginął.

Razem z jego bratem i bratową. Tylko maluchy, chronione przez dziecięce foteliki przytwierdzone do tylnego siedzenia, wyszły z katastrofy prawie bez szwanku.

– To znaczy, że wszystkie nasze zwierzęta nie żyją? – zapytała Beth przez łzy. – Nie widziałam dziś ani jednego.

– Są krowy. – Sam oddał pastwiska w dzierżawę sąsiadowi, którego bydło wypasało się spokojnie na okolicznych łąkach.

– Ale nie ma naszych kurek ani kaczek. I pamiętam, że miałam małą owieczkę. Na pewno miałam owieczkę!

– Jak chcecie, to kupimy kury, a może nawet jagnię. Zna się pani na hodowaniu owiec? – zwrócił się do Abigail.

– Mama nie pozwalała mi trzymać zwierząt.

Świetnie! Sam był bliski rozpaczy.

– To kiedy jedziemy po kury? – dociekała Beth.

– Niedługo. – Nic nie wskazywało na to, by mógł zlecić podobny zakup Abigail. Sam będzie musiał pojechać na targ, a tymczasem rozkład dnia ma już napięty do granic możliwości. Doug przygotował mu długą listę zabiegów, tak że Sam nie miał pojęcia, jak zdoła się z nimi wszystkimi uporać. Spodziewał się, że czeka go dużo pracy, ale żeby aż tyle?

Nawet dzisiaj, kiedy właściwie miał przyjść jedynie po to, by poznać szpital i współpracowników, wylądował w sali operacyjnej ze skalpelem w ręku. Gdyby nie jego obecność, kobieta przywieziona z wypadku ze skomplikowanym złamaniem nogi musiałaby odbyć długi lot do Sydney. Mimo potwornego zmęczenia wykonał prawie dwugodzinny zabieg. Miał nadzieję, że przynajmniej w domu zdoła odpocząć, a tymczasem bliźnięta zachowują się tak, jakby je oszukał.

– Oboje byli bardzo grzeczni – wtrąciła znienacka gosposia, nie przerywając łuskania.

Nie zważając na późną porę, Sam zdołał jeszcze wczoraj porozmawiać z Abigail i odniósł raczej dobre wrażenie. Teraz jednak zaczęły ogarniać go wątpliwości. Kobieta miała około czterdziestu lat, włosy nosiła upięte w węzeł na karku, a okulary w ciężkich oprawkach zdecydowanie nie pasowały do jej kościstej, wiecznie czymś strapionej twarzy.

– Ma pani jakieś ulubione gry? – zapytał.

Najwyraźniej pomyślała, że jest niespełna rozumu.

– Powiedział pan „gry", doktorze? Gry?!

Może przynajmniej zna się na prowadzeniu gospodarstwa, pocieszył się w duchu. Na razie i tak nie ma czasu na szukanie nowej gospodyni. Tymczasem dzieci nie zwracały najmniejszej uwagi na nową opiekunkę.

– Mówiłam Mickeyowi, że na farmie są zwierzęta. – Głos Beth nadal brzmiał wojowniczo.

Tymczasem brat nie przestawał wpatrywać się w miskę z groszkiem. Na Boga, ile grochu potrzeba na jeden obiad?

– Przecież są.

– Tak, krowy! – westchnęła lekceważąco. – A jak się czuje nasz konik?

– Słucham?

– Obiecałeś się dowiedzieć – rzekła tonem dorosłej kobiety. – Miałeś zadzwonić i zapytać, jak się czuje. I czy mama i tata po niego przyszli.

Musieliby mieć ze sto lat, pomyślał Sam.

– Na pewno nic mu nie jest. Znam tę panią weterynarz i mogę się założyć, że otoczyła go czułą opieką – oznajmił Sam z przekonaniem, tym bardziej że zdawał sobie sprawę, że dwieście dolarów to dla Cathy suma nie do pogardzenia.

Poczuł bolesne ukłucie w sercu. Chyba naprawdę jest zmęczony. Nigdy dotąd nie myślał o Cathy i jej cholernych zwierzakach w ten sposób.

– Obiecałeś, że zadzwonisz – powtórzyła Beth.

– No dobrze. Za chwilę.

– Teraz – rozkazała dziewczynka i zeskoczyła z krzesła. – Masz się dowiedzieć, jak się czuje nasz konik.

– To nie jest żaden nasz konik.

– Więc tylko zapytaj się, czy nic mu nie jest. – Beth pociągnęła go za rękę.

– Klinika weterynaryjna w Coabargo. Czym mogę służyć? – odezwał się głos w słuchawce, kiedy wykręcił numer przychodni.

Sam odetchnął z ulgą. Głos na szczęście nie należał do Cathy. Domyślił się, że ma do czynienia z rejestratorką albo sekretarką. Jak one wszystkie, mówiła z wyuczoną uprzejmością, głośno i wyraźnie. I w tym właśnie był problem, bo Beth stała tuż obok, z twarzą wtuloną w udo Sama, i uważnie przysłuchiwała się rozmowie.

– Dzwonię w sprawie konia. Wczoraj w nocy najechałem na niego na drodze. Zostawiłem go w waszej zagrodzie.

– Ach, to pan zostawił nam te dwieście dolarów. Jeśli poda mi pan swój adres, niezwłocznie odeślemy panu pieniądze. Dziękujemy za dobre chęci, ale skoro to nie pański koń, nie musi pan płacić. Policja już odszukała właściciela.

Bogu dzięki, pomyślał Sam. Właściciel na pewno już zabrał kobyłę do domu. Jego radość okazała się jednak przedwczesna.

– Koń należy do staruszka, który polecił odesłać zwierzę do ubojni. Jest teraz w domu opieki i nie może się nim zająć.

Sam spojrzał na Beth. Wpatrywała się w niego w skupieniu. Może nie słyszała? Może nie wie, co to ubój?

– Myślałem – podjął obojętnym tonem – że doktor Martin się nim zajmie.

– Doktor Martin nie prowadzi przytułku dla niechcianych stworzeń. A już na pewno niepotrzebny jej koń.

Sam nie wierzył własnym uszom. Czyżby Cathy odmówiła schronienia starej kobyle? Na samo wspomnienie smutnego końskiego pyska tulącego się z ufnością do jego ramienia poczuł dławienie w gardle. W dodatku Beth nie przestawała szarpać go niecierpliwie za nogawkę.

– Przecież załączyłem pieniądze.

– Jak już powiedziałam, proszę podać mi adres, to je niezwłocznie odeślę.

– Ale ten koń…

– Przecież zwierzę nie należy do pana. – Kobieta zaczynała się wyraźnie niecierpliwić. – Bardzo pana przepraszam, ale właśnie zamykamy. Jest niedziela i już dawno powinnam być w domu.

– Czy mógłbym porozmawiać z doktor Martin?

– Będzie dopiero we wtorek.

– To co zamierzacie uczynić z koniem?

– Wszystko zostało przygotowane. Ciężarówka z ubojni zabierze go stąd o siódmej rano. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego tak to pana interesuje. Pieniądze może pan w każdej chwili odebrać w rejestracji – oznajmiła i z trzaskiem odłożyła słuchawkę.

Sam z lękiem popatrzył na bratanicę. Nie wiedział, ile zdołała zrozumieć z podsłuchanej rozmowy.

– Ona powiedziała, że zabiorą naszego konia do ubojni – odezwała się Beth po namyśle.

Teraz już nie tylko dziewczynka, ale i Mickey, a także Abigail utkwili w nim natarczywe spojrzenia.

– Co to znaczy, stryjku?

Sam odetchnął i popatrzył błagalnie na gosposię. Może w rzeczywistości nie jest aż tak nieczuła, na jaką wygląda.

– Sądzę, że to takie sanatorium dla starych koni.

Właśnie wtedy, po raz pierwszy od dawna, odezwał się Mickey.

– Nie – powiedział głosem pozbawionym wyrazu. – Widziałem „Czarnego Księcia" i dobrze wiem, co to znaczy. To miejsce, gdzie zabija się konie. Nasz konik umrze, tak jak mamusia, tatuś i Blackie.

Zasiedli do kolacji. Trzy pary oczu śledziły każdy ruch Sama, gdy nakładał na talerz kurczaka, ziemniaki, marchewkę i groszek z wypełnionej po brzegi salaterki.

Poza nim nikt nie tknął ani kęsa.

– Miała mi pani pomagać – Sam skarcił Abigail, która przez cały posiłek nie odezwała się słowem. I pomyśleć, że miał ją za nieczułą, zgryźliwą osobę!

– Biedny konik. – Gdy gosposia otarła oczy koronkową chusteczką, Sam poczuł nieprzepartą ochotę, by wysypać cały ten wstrętny groszek na jej durną głowę.

– Niepotrzebna nam tu żadna kobyła – wybuchnął.

– Ale to ona nas potrzebuje – wyjaśniła cierpliwie Beth, jakby miała stryja za idiotę. – Mamy przecież farmę.

– Oczywiście.

– Ona jest stara, stryjku.

– Właśnie.

– Pojedziesz po nią?

Też pytanie! Oczywiście, że nie. Przecież można to załatwić w inny sposób.


– Klinika weterynaryjna w Coabargo?

– Tak, słucham. Uprzedzam, że o tej porze przyjmujemy tylko nagłe zgłoszenia.

– Chciałbym zostawić wiadomość. Jutro rano ma być od was zabrany koń do ubojni. Chciałbym prosić, żebyście to odwołali.

– To pański koń?

– Nie, ale…

– W takim razie bardzo mi przykro…

– Chciałbym go kupić. Zapłacę więcej niż rzeźnia.

– W takim razie musi pan porozmawiać z doktorem Helmerem.

Nie przypominał sobie, by Cathy wymieniała kiedykolwiek to nazwisko. Czyżby ponownie wyszła za mąż?

– Kim jest doktor Helmer?

– To kierownik.

– Czy mogłaby pani podyktować mi numer jego telefonu?