– Obawiam się, że to niemożliwe. Poza naprawdę nagłymi przypadkami nie wolno nam podawać prywatnych numerów lekarzy. A pańska sprawa raczej nie należy do tej kategorii.

– O której doktor Helmer zaczyna pracę?

– O dziewiątej.

– Ale ciężarówka z ubojni ma zabrać konia o siódmej.

– Naprawdę nie umiem panu pomóc. Proszę spróbować porozmawiać z kimś stamtąd.


– Czy można u was wynająć przyczepę do przewozu koni? Wiem, że jest niedziela, ale to naprawdę pilna sprawa… Dobrze, zapłacę podwójnie. W porządku, nawet potrójnie. Nie, nie zamierzam się targować. To gdzie mam ją odebrać? Rozumiem. Dziękuję.


Koń stał dokładnie w tym samym miejscu, w którym wczoraj go zostawili. Sam zaparkował samochód i podszedł do bramy. Końska sylwetka rysowała się wyraźnie w świetle księżyca. Z nisko opuszczonym łbem i białym opatrunkiem przytwierdzonym niezdarnie do kasztanowego zada, zwierzę wyglądało ze wszech miar żałośnie. Zupełnie jakby wiedziało, że za kilka godzin ma dokonać żywota.

– Nie martw się – mruknął Sam. – Przyjechałem cię uratować i Bóg mi świadkiem, że nie wiem dlaczego. Podziękuj raczej tej dwójce małych dzieci i jednej nierozgarniętej gosposi.

Położył dłoń na zasuwie i zamarł w bezruchu. Tego się nie spodziewał! Brama była zamknięta na klucz. Rozejrzał się wokół. Zagroda przypominała kort tenisowy ogrodzony wysokim płotem, który Cathy kazała wznieść, kiedy do jej przychodni zaczęły trafiać jelenie i kangury. Domyślił się, że poprzedniej nocy brama stała otworem, ponieważ wybieg był pusty.

Całe szczęście, że kiedyś byłem tu stałym gościem, pomyślał, wyciągając z kieszeni pęk prawie czterdziestu kluczy, których przeznaczenia w dużej mierze już nie pamiętał. Tyle razy miał zrobić z nimi porządek, ale zawsze brakowało mu czasu. Gdzieś tu musi być klucz od zagrody, chyba że Cathy pozmieniała zamki.

Dwudziesty dziewiąty klucz był tym, którego szukał. Przekręcił go w zamku i szeroko otworzył bramę.

– W porządku, staruszko. Zabieram cię do domu – oznajmił, gładząc klacz po chrapach.

Niespodziewanie ciszę przeszył ryk syreny umieszczonej na płocie.


– Doktor Martin?

– Tak. – Jak na złość, gdy choć raz udało się jej zasnąć, musiał obudzić ją telefon.

– Tu sierżant Fraser z komisariatu miejskiego.

– Boże, co się stało?

– Nic takiego. Proszę się nie denerwować. Zatrzymaliśmy złodzieja, który usiłował się włamać do waszej kliniki.

Cathy odetchnęła z ulgą. To Steve zajmuje się zabezpieczeniem ośrodka przed kradzieżą. Zawsze myślała, że niepotrzebnie ma fioła na tym punkcie. Nawet założył alarm, który wielokrotnie już uruchomił się bez przyczyny. Widać dzisiaj wreszcie na coś się przydał.

– Proszę zadzwonić do Steve'a Helmera. To on jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo. Zaraz podam panu jego numer.

– Przepraszam, pani doktor, ale najpierw musimy porozmawiać z panią. – Policjant chyba szczerze żałował, że musiał ją obudzić. – Bo widzi pani, ten facet twierdzi, że jest pani mężem.

Rozdział 2

Czuł się naprawdę bardzo głupio. Zamiast spokojnie siedzieć w domu, dał się zamknąć w areszcie. Po cholerę Cathy założyła ten przeklęty alarm? Czyżby zamknięcie na klucz nie stanowiło wystarczającego zabezpieczenia? Kto chciałby ukraść jakąś starą chabetę albo przygarniętego z litości kangura?

Co prawda, musiał przyznać, że klinika znacznie się zmieniła. Dopiero teraz, siedząc w areszcie, uprzytomnił sobie, że przybył jej nowy budynek, a do rejestracji prowadzą szerokie, przeszklone drzwi. Pewnie Cathy w końcu skorzystała z rad byłego małżonka i podążyła z duchem czasu. Skoro tak, to co powie, jeśli go teraz zobaczy?

Na samo wspomnienie pobladłej twarzy Cathy podczas ich ostatniego spotkania Sam poczuł się ciężko chory. Wiele by dał, by nie musieć jej teraz oglądać. Nie tu i nie teraz…

Zwierzęta żony zawsze doprowadzały go do szału. Jak mógł pogodzić drogę, którą wybrała, z własną karierą? Od samego początku ich małżeństwo było nieporozumieniem. W końcu doszło do tego, że zdecydował się wyjechać, mimo że świetnie wiedział, jak bolesne będzie dla niej rozstanie. Poza krótką chwilą, kiedy bliźnięta straciły rodziców, po wielekroć powtarzał sobie, że raz na zawsze wykreślił ją z życia. A teraz, po latach, mają spotkać się znowu, i to w dość dziwnych okolicznościach.

Nie miał jednak wyboru. Jedynymi osobami, które mogły mu teraz pomóc, byli właśnie Cathy albo Doug, który zapewne zgodziłby się wpłacić za niego kaucję. Wolałby jednak nie widzieć miny dyrektora w momencie otrzymania wiadomości, że świeżo zatrudniony, rzekomo genialny chirurg ortopeda spędza noc w areszcie, oskarżony o kradzież kobyły.

A może powinien wezwać na pomoc Abby razem z bliźniętami albo tego Steve'a z kliniki, o którym wszyscy tyle tu mówią? Tylko jak ma wyjaśnić obcemu facetowi, dlaczego próbował ukraść mu chabetę? Nie, jeśli ma się stąd wydostać i wrócić do dzieci, musi prosić Cathy o pomoc. Przecież jest jego żoną, no, może byłą żoną, ale to zawsze coś znaczy.

Dlatego właśnie poprosił sierżanta, by się z nią skontaktował, a teraz pozostało mu tylko czekać z drżeniem serca, aż się pojawi.


– Mówi pan, że aresztowaliście Sama Craiga?

– Tak, proszę pani.

Cathy z niedowierzaniem pokręciła głową. Usłuchała policjanta i włożywszy dżinsy i koszulkę, najszybciej jak mogła zjawiła się w komisariacie, mimo że nie miała najmniejszego zamiaru oglądać złodzieja.

– Sam Craig jest, to znaczy był moim mężem, ale z tego, co wiem, przebywa obecnie w Stanach Zjednoczonych.

– Ten człowiek upiera się, że tak właśnie się nazywa. Poza tym, miał przy sobie klucz do zagrody.

– I chciał ukraść konia?

– Tak. Twierdzi, że o siódmej rano mają go zabrać na ubój. Podobno chciał zapłacić, nawet zostawił dwieście dolarów…

– Ktoś rzeczywiście zostawił taką sumę.

– To może naprawdę pani mąż?

– Mój były mąż nigdy w życiu nie zapłaciłby dwustu dolarów, żeby uchronić starą kobyłę od śmierci. To do niego niepodobne. Musieliście przymknąć kogoś innego.

– Cathy! – Odwróciła się i zobaczyła… Sama. – Coś ty do diabła ze sobą zrobiła? – spytał z przerażeniem.

Zaniemówiła Sam wyglądał dokładnie tak samo, jakim go zapamiętała. Wysoki, świetnie zbudowany i opalony. Jak zwykle. Wokół oczu siateczka zmarszczek od częstych uśmiechów, takie same niebieskie dżinsy i odpięta pod szyją koszula. Zawsze tak się ubierał po powrocie z pracy. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy w życiu, nie była w stanie opanować przyspieszonego bicia serce. Teraz czuła się podobnie.

To łajdak, powtarzała sobie w duchu. Zwyczajny łajdak. A jednak chyba, wbrew samej sobie, nadal go kochała.

– Cathy, co ci się stało? – Gdyby nie to, że policjant mocno trzymał go za ramię, nie zawahałby się wziąć jej w ramiona. Tymczasem tylko przyglądał się tej drobnej postaci, jakby właśnie zobaczył ducha. – Co ci jest?

– Nic – odparła tak chłodnym tonem, że poczuł się, jakby ktoś oblał go wiadrem zimnej wody.

Z trudem panowała nad wzruszeniem. Wiedziała, że musi udawać obojętność. W przeciwnym razie ten człowiek po raz wtóry zrujnuje jej życie.

– Cathy…

– Co ty wyprawiasz? Próbowałeś ukraść konia?

Jakby nie zrozumiał pytania. Co tam koń! W tej chwili tylko przemiana, jaką dostrzegł w jej wyglądzie, zaprzątała mu myśli. Widok Cathy kompletnie zwalił go z nóg. Kiedy ostatnio się widzieli, miała pełną, zaokrągloną sylwetkę. Była kobietą z krwi i kości. Teraz z trudem przychodziło mu uwierzyć, że ma przed sobą tę samą osobę. Wyglądała jak zjawa z innego świata.

Tylko ubrana była jak zwykle na sportowo, a wyraz zielonych oczu, w których błyszczały te same, niebezpieczne ogniki, mówił, że spodziewa się po nim wszystkiego, co najgorsze.

– Może wyjaśni pan tej pani, dlaczego próbował pan ukraść jej konia? – polecił policjant. – Czy rozpoznaje pani męża? – dodał, zwracając się tym razem do Cathy.

– Byłego męża.

– Skoro tak, to nie miał prawa wchodzić do zagrody?

– Nie, ale…

– Proszę mi wyjaśnić, czy to rodzinne nieporozumienie, czy też mamy do czynienia z przestępstwem – zażądał znużony sierżant. – Jeśli to nie jest prywatna sprzeczka, musimy przymknąć tego pana, bo koń należy do starego Bayneya. A jeśli pani pozwoliła panu wejść do zagrody, to tylko marnujemy czas.

– Chciałeś przyprowadzić konia do mnie, tak? – zapytała, nie spuszczając wzroku z twarzy Sama. – Wybij to sobie z głowy. Nie mogę się nim zająć.

– Ja wcale…

– W każdym razie to właśnie sugerowałeś w liście zostawionym w klinice. Chciałeś przerzucić na mnie odpowiedzialność?

– Wtedy tak, ale…

– Co zamierzałeś zrobić z koniem, Sam?

Zachowanie Cathy całkowicie zbiło go z tropu. Nie znał jej takiej. Skąd ten dystans, rezerwa? Co się stało z porywczą dziewczyną, która cztery lata temu oblała go wiadrem pomyj, kiedy kazał jej wybrać między życiem wśród zwierząt a wyjazdem u boku męża do Stanów?

– Chciałem go zabrać do domu, dla bliźniąt.

– Bliźniąt?

– Czyżbyś ich nie pamiętała? – Tym razem to Sam przybrał chłodny ton. Kiedyś wyobrażał sobie, że kochała te dzieci. – Na imię im Beth i Mickey.

– Bethany i Mickey? – Tym razem nie zdołała ukryć rozczulenia. – Wrócili tu? Sam, przywiozłeś dzieci do domu?

– Tak.

– I to dla nich chciałeś zabrać konia?

– Owszem, ale…

Cathy nie musiała dłużej słuchać.

– Proszę wypuścić tego pana – zwróciła się do policjanta.

– Sama wyjaśnię tę sprawę. Zapiszcie, że wszedł do zagrody za moim pozwoleniem.


– Możesz mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi?

– poprosiła, kiedy znaleźli się przed budynkiem komisariatu.

Przez te cztery lata Sam prawie się nie zmienił. Cathy chciała go dotknąć, jakby nie mogła uwierzyć, że to nie sen, ale na szczęście zdołała się powstrzymać.