Kiedy delikatnie pociągnął za uzdę, zwierzę bez oporu uczyniło krok do przodu. Świetnie. To znaczy, że może chodzić. Pamiętał, że obok przychodni znajduje się niewielka zagroda. Weźmie dzieci i wspólnie zaprowadzą tam konia. Sam założy mu prowizoryczny opatrunek, a rano Cathy zaszyje ranę. W ten sposób może jeszcze przed pierwszą uda mu się dotrzeć na farmę. Najchętniej po prostu zadzwoniłby na policję, przekazał informację o rannym zwierzęciu i ruszył w dalszą drogę. I zapewne tak właśnie by postąpił, gdyby nie dwie dziecięce twarze przylepione do szyby.

– Biedny konik – wzdychała Beth. – Stryjku, to chłopiec czy dziewczynka?

– To klacz.

– Super! – Mała odsłoniła w uśmiechu szczerbę po niedawno utraconych jedynkach. – Ja wolę dziewczynki. Myślę, że ona chce z nami zostać. Przecież i tak będziemy mieszkać na farmie, więc możemy ją zabrać, prawda?

– Nie, nie możemy. I tak mam już dość kłopotów.


Była dziewiąta rano i Cathy właśnie wykonywała serię zaleconych przez lekarza ćwiczeń. Leżała na podłodze ze wzrokiem utkwionym w niebie za szybą i lekko uniesionymi stopami. Niestety, zamiast okna był jedynie świetlik w suficie, co sprawiało, że nieraz czuła się tutaj jak w klatce. Nie miała jednak wyboru. I tak z trudem znalazła niedrogie lokum w pobliżu szpitala.

Z zamyślenia wyrwał ją dzwonek telefonu. Aparat stał na niskim stoliku przy łóżku, więc po prostu wyciągnęła rękę.

– Doktor Martin?

– Cześć, Rebeko. Coś się stało?

Rebeka pracowała jako rejestratorka w klinice.

– Wiem, że masz być w pracy dopiero we wtorek, ale ktoś zostawił konia w zagrodzie, a pod drzwi wsunął zaadresowaną do ciebie kopertę.

Cathy zmarszczyła brwi.

– Co to za koń?

– Leciwa kobyła – wyjaśniła Rebeka. – Zadzwoniłam na policję i udało się im ustalić właściciela. To stary pan Bayney. Jego konie musiały rozwalić ogrodzenie, bo wydostały się z pastwiska i przez kilka dni błąkały się luzem po okolicy. Tymczasem Bayneya zabrali do domu opieki i zwierzęta nie miały opieki. Dwa konie zostały wcześniej schwytane i zgodnie z zaleceniem policji, odwiezione do ubojni. Ten jest trzeci.

– Rozumiem – odrzekła Cathy ze ściśniętym sercem.

Jeszcze cztery lata temu natychmiast rzuciłaby się nieszczęsnemu zwierzęciu na ratunek, pojechała do domu opieki, by porozmawiać z właścicielem i gdyby nie znalazła innego wyjścia, pewnie zabrałaby klacz do siebie. Ale nie teraz.

– Tylko co to ma wspólnego ze mną?

– Właściwie nic – zmieszała się Rebeka. – Koń ma ranę na lewym zadzie. Wszystko wskazuje na to, że został uderzony przez samochód. Dzwonię, bo kierowca musi być twoim znajomym. Zostawił w kopercie dwieście dolarów i kartkę do ciebie.

– Niemożliwe – zdziwiła się Cathy.

– Mam przeczytać?

– Tak. – Opuściła stopy na podłogę. Musiała je trzymać w górze dobrze ponad minutę, bo bolały ją teraz, jakby przebiegła co najmniej pięć kilometrów. Mimo to próbowała skoncentrować się na rozmowie.

– „Cathy, zostawiam ci kolejne bezdomne stworzenie do kolekcji razem z pieniędzmi na utrzymanie. Trzymaj się".

– To wszystko? Nie ma podpisu?

– Nie. Więc chciałam cię zapytać, co mam zrobić. Policjanci mówią, że ten koń też powinien zostać odwieziony do ubojni.

– Ach, tak.

– Tylko niech ci się nie wydaje, że próbuję sugerować, żebyś go zatrzymała… – Rebeka pamiętała Cathy sprzed lat i dobrze znała jej słabe punkty.

– Trudno byłoby mi zmieścić konia w mieszkaniu – mruknęła Cathy z goryczą. Cały jej ogród stanowiło teraz dwadzieścia metrów kwadratowych wylanych betonem, które dzieliła z lokatorami pozostałych piętnastu mieszkań.

– Wiem. W takim razie zadzwonię do ubojni. Ale co mam zrobić z pieniędzmi?

– Nie możesz sprawdzić, kto je zostawił?

– Niestety nie.

– W takim razie włóż tę kopertę do sejfu. Kiedy nasz tajemniczy dobroczyńca się pojawi, oddamy mu całą sumę.

– Nie wiem, czy Steve nie będzie chciał odliczyć opłaty za przetrzymanie zwierzęcia.

To całkiem w jego stylu, pomyślała Cathy.

– Nie, Rebeko. Po prostu nic mu nie mów. W końcu koperta adresowana jest do mnie. Włóż ją zaraz do sejfu.

Odłożyła słuchawkę i wróciła do ćwiczeń. Jednak myśl o starej opuszczonej kobyle, czekającej na rychłą śmierć, nie przestała jej prześladować. Ktoś, kto pamiętał Cathy z dawnych czasów, obdarzył ją zaufaniem…


– Witaj z powrotem na pokładzie, Sam. Dobrze cię znowu widzieć, choć gdyby nie ta tragedia, pewnie nigdy byś do nas nie wrócił.

Sam uśmiechnął się. Była piąta po południu i spędził prawie całą niedzielę, zaznajamiając się z organizacją pracy w szpitalu i personelem. Kiedy poprzednio tu pracował, był jedynym chirurgiem w całym miasteczku. Teraz zrobił specjalizację z ortopedii. W międzyczasie Coabargo zmieniło się nie do poznania z zabitej deskami dziury w jedno z najszybciej rozwijających się miast w kraju. Szpital, który poprzednio był w stanie przyjąć najwyżej dwudziestu pacjentów, rozrósł się do rozmiarów dużej kliniki, z łóżkami dla dwustu chorych. Zatrudniał już czterech chirurgów, a następnych należało spodziewać się lada chwila.

Jeszcze kilka lat temu Doug Parker pracował zupełnie gdzie indziej, a szpitalne księgi prowadził w wolnych chwilach, by dorobić do pensji. Teraz pełnił funkcję dyrektora administracyjnego szpitala, a sądząc z jakości garnituru, który miał na sobie, powodziło mu się lepiej niż dobrze.

– Naprawdę cieszymy się z twojego powrotu – ciągnął Doug. – Wszyscy mówią, że jesteś świetny. Już cztery lata temu wiedzieliśmy, że mamy szczęście, kiedy do nas trafiłeś. Szkoda tylko, że na tak krótko, ale rozumiem, że chirurgia ogólna za bardzo cię nie pociągała. W każdym razie nikt tu się nie spodziewał, że rzucisz Nowy Jork i znowu do nas zawitasz. To musiała być trudna decyzja.

– Fakt. – Sam nie chciał wdawać się w szczegóły, zwłaszcza że myśl o tym, co zostawił za sobą, wciąż sprawiała mu przykrość. Ciężko pracował, by zdobyć etat w najlepszej klinice ortopedycznej w całych Stanach, zyskać możliwość pracy naukowej i klinicznej, dostęp do najnowszych osiągnięć techniki i szerokie perspektywy na przyszłość. Gdyby nie…

– Słyszałem, że zabrałeś dzieci do Nowego Jorku. – Doug zdążył poznać go na tyle dobrze, by wiedzieć, że niełatwo mu przyszło podjąć się opieki nad dwójką malców.

– Owszem.

– Ale coś nie wyszło, tak?

– One muszą mieszkać tutaj. – Sam bezradnie rozłożył ręce. Nadal trudno mu było rozmawiać na temat śmierci brata, ale z drugiej strony chciał raz na zawsze wyjaśnić sytuację. – Tęskniły za farmą.

– Przed wypadkiem mieszkali z pięć kilometrów na północ od miasta, prawda?

– Tak. Ale kiedy dwa lata temu brat i bratowa zginęli w wypadku, zabrałem bliźniaki do Nowego Jorku. Zatrudniłem jedną nianię, potem następne, ale dzieci nie były w Stanach szczęśliwe. Dobrze, że nie sprzedałem farmy, bo nie miałyby dokąd wrócić.

– Nie potrafiły się przyzwyczaić?

– Z Bethany jest łatwiej. Chce rozmawiać, umie wyrażać uczucia. Ale Mickey prawie przestał się odzywać, a w nocy męczą go koszmary. W końcu wziąłem oboje do psychologa, a ten stwierdził, że jeśli chcę im pomóc, to muszę przywieźć je tutaj, gdzie mieszkały z rodzicami. Może w ten sposób zdołają się odnaleźć i wreszcie pożegnać z przeszłością.

– Wywiozłeś je zaraz po wypadku?

– Nie miałem wyboru. Nie mogłem rzucić pracy, a tu dzieci pozbawione były opieki. Więc po prostu je spakowałem i wsadziłem do samolotu.

– Szkoda, że byliście już wtedy po rozwodzie – zaryzykował Doug, próbując wybadać uczucia kolegi.

Twarz Sama spochmurniała.

– Może. Ale moje małżeństwo już na długo wcześniej przestało właściwie istnieć, a Cathy w ogóle nie zainteresowała się dziećmi.

Bardzo go to wówczas zabolało. Chociaż uważał, że Cathy zawsze miała więcej serca dla zwierząt niż dla ludzi, wydawało mu się, że jest szczerze przywiązana do dzieci szwagra. W końcu była serdeczną przyjaciółką jego żony. To dzięki niej się kiedyś poznali. Wiedział, że srodze ją zawiódł i że miała prawo być rozżalona, ale kiedy bliźnięta straciły rodziców, przez chwilę myślał, że mogliby je zaadoptować i zacząć życie na nowo. W końcu osierocone dzieci to coś więcej niż porzucone zwierzęta. Jednak Cathy nie pojawiła się nawet na pogrzebie.

– Myślałem, że… – zaczął Doug, ale Sam mu przerwał.

– Przepraszam, ale nie chcę rozmawiać na temat mojej byłej żony. Mam za dużo bieżących problemów, żeby teraz roztrząsać stare sprawy.

– Rozumiem. To jakie masz plany?

– Sprowadziłem dzieci na farmę. Jeszcze w Stanach, za pośrednictwem agencji, przyjąłem gosposię, która ma zająć się gospodarstwem i maluchami. A co z tego wyjdzie, zobaczymy.

– Nam udało się zdobyć świetnego ortopedę, czyli, przynajmniej z punktu widzenia szpitala, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Już na jutro rano masz zapisaną kilometrową kolejkę pacjentów.

– Tak od razu?!

– Sam, jesteś tu naprawdę potrzebny. – Doug serdecznie uścisnął mu dłoń na pożegnanie.

– Dzięki. Skoro na dzisiaj to już wszystko, pojadę zobaczyć, co z dziećmi. Myślałem, że będę mieć kilka wolnych dni, zanim zacznę pracować, ale przed wyjazdem Mickey złapał ospę i musieliśmy przełożyć wylot. A to był dopiero początek nieszczęść. Potem okazało się, że ktoś poinformował lotnisko, że w samolocie podłożona jest bomba, i znowu musieliśmy czekać. Dotarliśmy na miejsce wczoraj w środku nocy, tak że nawet nie miałem czasu niczym się zająć przed wyjściem do pracy. Trochę się niepokoję, bo nie powinienem od razu zostawiać dzieci pod opieką obcej osoby.

– Niewiele mogę ci pomóc. Tutaj też jesteś potrzebny.

– Rozumiem.

– Ale teraz jedź już do domu. – Doug poklepał Sama po ramieniu. – Sądzę, że dzieciom będzie tu dobrze.

– Obyś się nie mylił.

Sam właśnie sięgał po kurtkę, kiedy za oknem rozległ się sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia.