Pod wspólnym dachem

Rozdział 1

Na domiar złego jeszcze ten koń!

Jaguar prowadzony przez doktora Samuela Craiga rąbnął zwierzę w sam zad. Koń zakołysał się, ale nie ruszył z miejsca, chociaż uderzenie było tak silne, że zderzak samochodu nadawał się tylko do wymiany.

– Szlag by to trafił!

Sam przymknął powieki, jakby miał nadzieję, że kiedy otworzy je ponownie, znajdzie się w całkiem innym świecie. Boże, pomyślał, przenieś mnie o dwa lata wstecz, błagam.

Niestety, Pan Bóg pozostał głuchy na jego prośby. Koń wciąż tkwił na środku drogi, blokując przejazd, a bliźnięta wierciły się niecierpliwie na tylnym siedzeniu, mimo że wybiła już północ. Wylot z Nowego Jorku opóźnił się o całą dobę, przez co Sam od trzydziestu sześciu godzin nie zdołał zmrużyć oka, a cała podróż zamieniła się w jeden wielki koszmar.

– Stryjku! Najechaliśmy na konia. Patrz, Mickey! Mieliśmy wypadek! Biedny konik.

Bethany! Ta rozkrzyczana, nader żywa dziewczynka o wielkim sercu miała sześć lat i już niedługo zamierzała zapanować nad całym światem. Na razie zdobywała doświadczenie, komenderując swoim stryjem.

– Jest ranny?

– W każdym razie nie przewrócił się. – Mimo iż z medycznego punktu widzenia diagnoza pozostawiała wiele do życzenia, Sam zamierzał na niej chwilowo poprzestać. Odwrócił głowę i przyjrzał się dzieciom z uwagą. Na szczęście nic nie wskazywało, żeby doznały jakichkolwiek obrażeń.

– Koń? – Mały Mickey stanowił przeciwieństwo swej jasnowłosej siostrzyczki. Miał śniadą cerę, ciemną czuprynę i niezmiernie skryte usposobienie. Tym razem jednak sytuacja przedstawiała się na tyle niezwykle, że i jemu udzieliło się podniecenie.

– Zraniliśmy biednego konika? – zatrwożył się.

– Nie wiem jeszcze, czy jest ranny.

– To wysiądź i zobacz – poleciła Beth tonem nie znoszącym sprzeciwu. – Na szczęście jesteś lekarzem.

– No dobrze. – Chociaż leczenie urazów u geriatrycznych chabet nie należało do jego specjalności, Sam nie miał wyjścia. Po pierwsze koń całkowicie zagradzał drogę, a po drugie sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście ledwie się trzymał na nogach. – Ale wy macie zostać w samochodzie.

– Chcemy zobaczyć.

– To patrzcie przez szybę. Zabraniam wam wysiadać. – Co prawda o tej porze na głównej drodze do Coabargo nie było ruchu, lecz Sam wolał nie ryzykować. – Zrozumiano?

– Ale…

– Powiedziałem… – Tęsknie pomyślał o czasach, kiedy dzieci nie ważyły się kwestionować poleceń dorosłych.

– Ale jeśli okaże się, że jest ranny, to zabierzemy go do domu, prawda?

– Chyba żartujesz? – Sam otworzył drzwi i wysiadł. Zabrać konia do domu! Też coś! Jakby miał mało kłopotów.


Cathy Martin przewróciła się na bok, wtuliła głowę w poduszkę i mocno zacisnęła powieki, lecz sen i tak nie nadchodził. Nie przeszkadzały jej żadne hałasy. Wprost przeciwnie, w mieszkaniu panowała grobowa wręcz cisza. Nie szczekał żaden pies, żaden kot nie włóczył się mrucząc po sypialni, pod oknem nie muczały krowy, a koguty nie obwieszczały rychłego nadejścia świtu. Cathy nie miała tu nawet akwarium, w którym pluskałyby się złote rybki.

Powtórzyła sobie, że nie potrzebuje żadnych zwierząt. W ogóle nie potrzebuje kochać niczego i nikogo. Przynajmniej tego Sam zdołał ją nauczyć.

To właśnie było najgorsze. Nie słyszała oddechu Sama na sąsiedniej poduszce, nie mogła się do niego przytulić. A przecież Sam jest ostatnią osobą, do której powinna tęsknić. Cztery lata to chyba dostatecznie długo, żeby przeboleć rozpad małżeństwa, któremu zawsze daleko było do doskonałości.

Może przynajmniej kupi sobie papużkę?

Na Boga, Cathy, co też ci chodzi po głowie, skarciła się w duchu. Jeszcze ci mało? Jeszcze nie wierzysz, że wszelkie przywiązanie nieuchronnie sprowadza cierpienie?

Przewracała się z boku na bok, aż w końcu z westchnieniem zapaliła nocną lampkę, wstała z łóżka i podreptała na bosaka do kuchni. I choć filiżanka gorącej herbaty nie rozwiąże jej problemów, skróci długie godziny oczekiwania na nadejście dnia.

Odkąd zachorowała, przynajmniej połowę wszystkich nocy spędzała na piciu herbaty. A może odkąd Sam ją zostawił?

Bzdura, odparł głos rozsądku. Po prostu masz kiepską noc. Dobrze wiesz, że nigdy nie pasowaliście do siebie.

Zapewne teraz by ją zaakceptował. Teraz, kiedy pozbyła się wszelkich zobowiązań. Jakże nienawidził bezpańskich kotów, psów, zabłąkanych wombatów i kogutów z połamanymi skrzydłami, które znosiła do domu! Obecność zwierząt nie pozwalała im na wspólne dalekie podróże, uniemożliwiła wysoko aspirującemu lekarzowi prowadzenie wymarzonego stylu życia pośród puszystych dywanów i kryształowych kieliszków.

Westchnęła i podeszła do dużego lustra w holu, w którym od początku choroby obserwowała zmiany zachodzące w swoim wyglądzie. Mimo że nigdy nie była gruba, jeszcze tak niedawno miała całkiem krągłą sylwetkę. Na początku Sam nawet gustował w jej kobiecych kształtach, choć z czasem uznał, że powinna jednak zrzucić parę kilogramów. Tak żeby, mając metr siedemdziesiąt wzrostu, mogła włożyć małą czarną sukienkę i wyglądać tak, jak – jego zdaniem – żona lekarza wyglądać powinna.

Teraz rzeczywiście bez problemu zmieściłaby się w taką kieckę, a nawet dwukrotnie owinęła ją wokół bioder. Cathy przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Chociaż czuła się już lepiej, nadal była chuda jak szczapa.

Choroba sprawiła, że pozostał z niej cień dawnej Cathy. Niegdyś pyzata twarz stała się blada i pociągła, piegi zblakły, a długie kasztanowe loki zastąpiła krótko przycięta fryzurka, o którą łatwiej było dbać w szpitalnych warunkach.

Przypominam teraz jedną z tych przeraźliwie chudych modelek, które żywią się zapachem sałaty, pomyślała.

Jak by nie było, na szczęście odzyskiwała zdrowie, o które stoczyła długą, ciężką walkę. Gdyby dwa lata temu lekarze zapowiedzieli Cathy, co ją czeka, pewnie od razu umarłaby ze strachu. Choroba odebrała jej siły, zniszczyła karierę, spowodowała, że wręcz otarła się o śmierć. A może śmierć była już blisko w chwili, gdy Sam ją opuścił?

Co się z nią dzieje? Dlaczego nie przestaje dziś myśleć o Samie? Przecież już dawno wyrzuciła go z pamięci.

Nieprawda! Zdawała sobie sprawę, że sama siebie próbuje oszukać. W każdym razie zdołała pokonać chorobę i może wrócić do pracy. Musiała przyznać, że przynajmniej pod rym względem miała sporo szczęścia. Przychodnia weterynaryjna, którą prowadziła jeszcze cztery lata temu na obrzeżach miasta, nie przynosiła wielkich zysków, a utrzymanie licznych podopiecznych pociągało za sobą poważne koszty. W istocie wydatki zawsze przekraczały dochody i przez te kilka lat, gdy byli małżeństwem, Sam dokładał się znacząco do utrzymania chyba wszelkiego bezdomnego stworzenia w okolicach Coabargo.

W końcu nie wytrzymał. Cathy przyniosła do domu o jednego wombata za dużo i młody pan doktor, o zapewne wygórowanych ambicjach, powiedział: „Dość"! Przez kolejne dwa lata ledwie wiązała koniec z końcem, starając się utrzymać lecznicę, aż wreszcie znalazła się w szpitalu i nieszczęsne zwierzaki musiały zacząć sobie radzić same.

W czasie choroby trafił się jednak moment, kiedy do Cathy uśmiechnęło się szczęście. Miejscowa mleczarnia została wykupiona przez międzynarodowe konsorcjum, co pociągnęło za sobą błyskawiczny rozwój miasteczka. Steve Helmer, którego poznała jeszcze w czasie studiów, zwęszył tu świetny interes i pojawił się w Coabargo z zamiarem otwarcia własnej praktyki weterynaryjnej. Kiedy zobaczył przychodnię Cathy, nie miał wątpliwości, że to żyła złota. Samo jej położenie przy głównej drodze do miasta gwarantowało połowę sukcesu.

Na szczęście Steve nie posiadał dostatecznie dużego kapitału, by z miejsca wykupić przychodnię, więc tylko przystąpił do spółki. Cathy nie wątpiła, że gdyby miał dość pieniędzy, musiałaby teraz żyć z zasiłku dla bezrobotnych. Ale jako wspólnik zobowiązał się wypłacać jej część należności za użytkowanie budynków i przywrócić do pracy, gdy tylko poczuje się lepiej.

Ta chwila właśnie nadeszła. Na razie Cathy pojawiała się w przychodni tylko dwa razy w tygodniu, ale zawsze to lepsze niż nic. Pod rządami Steve'a przychodnia zmieniła się nie do poznania. Zatrudnił dodatkowo dwóch weterynarzy i wszyscy pracowali według precyzyjnie ustalonych reguł, oczywiście z nastawieniem na jak najwyższe zyski. W nowej lecznicy chore, zabłąkane wombaty na próżno mogłyby błagać o ratunek.

I bardzo dobrze, powtarzała sobie w duchu. Sam miał rację. Kto w dzisiejszych czasach przejmowałby się byle kaczką ze złamaną nogą? W końcu zrozumiała, że opieka nad bezdomnymi zwierzętami to nie najlepszy sposób na życie. Pieniądze, niezależność, podróże – to wszystko dopiero ma sens. A skoro udało jej się wyzdrowieć, świat stanął przed nią otworem.


– Ma rozciętą nogę! Stryjku, zobacz, leci mu krew! – wołała Bethany, wychylając się przez okno samochodu.

– Widzę.

– Zaszyjesz to, prawda?

– Nie.

Rana była poszarpana i rzeczywiście mocno krwawiła. Z całą pewnością wymagała założenia szwów, ale Sam był lekarzem medycyny, a nie weterynarii. Przyjrzał się uważnie zwierzęciu. Leciwa kasztanka przedstawiała iście żałosny widok – jakby przytłoczona ciężarem rozlicznych nieszczęść, ledwie trzymała się na nogach. Kiedy Sam pogłaskał ją delikatnie po nozdrzach, przytuliła mu łeb do ramienia, domagając się większej dawki czułości.

Na asfalt kapały krople krwi, jednak poza skaleczeniem na zadzie klacz w zasadzie wyszła z kolizji bez szwanku, co bynajmniej nie oznaczało, że można ją teraz zostawić. Sam próbował zebrać myśli. Czyżby ten koszmar miał się nigdy nie skończyć? Musi jak najszybciej dowieźć dzieci na farmę, poznać gosposię, którą zatrudnił za pośrednictwem agencji i przynajmniej z godzinę się przespać, zanim o ósmej rano stawi się w szpitalu. A do tego wszystkiego musi coś postanowić względem tej nieszczęsnej chabety. Przecież nie zabierze jej do domu. Musi ją odprowadzić do… Oczywiście! Do Cathy. Że też dopiero teraz przyszło mu to do głowy. Jej lecznica znajduje się zaledwie dwie przecznice dalej. Mimo że miasteczko bardzo się zmieniło, Sam nadal nieźle się w tej okolicy orientował.