Nic mnie to nie obchodzi. Są ważniejsze sprawy. Dobrze, że Harry już nie marznie i można go dokładniej zbadać, myślała, wycierając go z pomocą Emily i ubierając w szpitalną koszulę.

– Nie chcę tej koszuli! – wymamrotał.

– Nie bądź niemądry – mruknęła Emily, ocierając z policzków łzy.

Lizzie rzuciła jej ostre spojrzenie. Pielęgniarka powinna umieć się opanować. Co prawda nie mogła być pewna, jak sama by się zachowywała, gdyby ktoś przywiózł jej narzeczonego w podobnym stanie, w dodatku w przeddzień ślubu. Pomyślała o Edwardzie, ale jakoś nie poczuła wzruszenia.

– Przynieście mi piżamę – nie ustępował Harry.

– W piżamie trudniej mi będzie dobrać się do ciebie.

– Tego się właśnie obawiam.

Harry, o dziwo, uśmiechnął się szeroko. Był półprzytomny, chwilami zasypiał, ale nie tracił humoru.

W końcu zapadł w sen, toteż mogły razem z Emily przygotować go do prześwietlenia. Lizzie odetchnęła z ulgą, ponieważ trzeba było ponownie naprostować złamaną nogę. Emily pomagała jej, nic nie mówiąc. Przestała płakać, ale miała ponurą minę.

– Wszystko będzie dobrze, proszę się nie martwić – pocieszyła ją Lizzie.

– Pani nic nie rozumie.

Pewnie nie. Mam ważniejsze sprawy na głowie.

Wreszcie, po podaniu analgetyku, Lizzie mogła przystąpić do prześwietlenia nogi, choć w tej chwili bardziej niepokoiła się o uraz głowy.

– Ból głowy wyraźnie osłabł – usłyszała nagle szept. Ze zdumienia wytrzeszczyła oczy. Nie do wiary, Harry nie tylko nie zapadł w sen, ale zgaduje jej myśli!

– Co mówisz?

– Czaszkę mam całą.

– Pozwolisz jednak, że ją zbadam – odparła surowo, a Harry ponownie zapadł w drzemkę.

Na szczęście. Czuła się nieswojo, kiedy na nią patrzył. Sama jego obecność wytrącała ją z równowagi. A jeszcze bardziej irytowała ją obecność nadąsanej Emily. Czy w tym szpitalu nie ma nikogo prócz jednej pielęgniarki?

Zresztą ma ich wszystkich w nosie. Musi po prostu robić swoje. Chociaż byłoby miło, gdyby ktoś zatroszczył się o nią, zauważył, że jest nadal w brudnym, przemoczonym ubraniu i trzęsie się z zimna.

Ktoś jednak w końcu o niej pomyślał, a tym kimś był Harry. Gdy po wykonaniu zdjęć Lizzie podeszła do łóżka na kółkach, zamierzając przewieźć chorego z powrotem do ambulatorium, Harry obudził się i chwycił ją za rękę.

– Przecież ty cała ociekasz wodą – powiedział. – Musisz się wreszcie ogrzać i wysuszyć – dodał zadziwiająco mocnym głosem. – Emily, zajmij się nią!

– Najpierw musimy zająć się tobą – odparła Emily. Z nich trojga wyglądała na najbardziej wytrąconą z równowagi.

– Czy mogę się na coś przydać? – Pytanie to zadała nieco starsza piegowata pielęgniarka, która ni stąd, ni zowąd pojawiła się w drzwiach i stała teraz, mierząc Emily, Harry’ego i Lizzie pełnym zdziwienia wzrokiem. – Joe powiedział mi o wypadku. Panie doktorze, co się stało?

– Doktor McKay złamał nogę – burknęła Emily.

– Toć widzę. A to dopiero kram. Przyszłam właśnie na dyżur. Co mam robić?

– Niech Emily zostanie przy mnie – zakomenderował Harry. – A ty, May, bądź łaskawa zająć się panią doktor.

– Panią doktor?

– To znaczy mną – zmęczonym głosem wyjaśniła Lizzie. – Jestem lekarzem. Nazywam się Lizzie Darling. Mam zastępować doktora McKaya – dodała bez przekonania.

Była u kresu sił. Miała wrażenie, że za chwilę padnie z nóg. Nowo przybyła miała na szczęście dosyć rozumu, by to zauważyć. W jej oczach pojawił się wyraz szczerej troski.

– To pani jest naszym nowym lekarzem i ma basseta? Bardzo się cieszę – rzekła, wyciągając do Lizzie rękę.

– Uhm – niewyraźnie mruknęła Lizzie, z trudem opanowując drżenie na całym ciele. May zerknęła niepewnie na Emily.

– Pani doktor ocieka wodą. Jak tak dalej pójdzie, zamoczy nam nasze czyste podłogi – odezwała się. – Pozwolisz, że pomogę jej się wysuszyć?

– Rób, co chcesz – obojętnie odparła Emily.

– Pokażę pani prysznic, a sama pójdę poszukać suchych rzeczy – oznajmiła May, zwracając się do Lizzie.

– A może ma pani własne rzeczy w samochodzie? Joe, nasz sanitariusz, zajął się pani psem. Wypuścił biedaczkę z samochodu, bo inaczej poszarpałaby obicia na strzępy. Powiem mu, żeby przyniósł pani walizkę.

– Wszystkie moje rzeczy zostały w pensjonacie kilka kilometrów stąd. Ale wystarczy mi szpitalny szlafrok – wybąkała Lizzie, wdzięczna za pierwszy objaw ludzkiej serdeczności. Nie jest już sama. Ktoś o nią dba. Nie zapomniała jednak o swoich zawodowych obowiązkach. – Muszę najpierw obejrzeć zdjęcia.

– Zdjęcia mogą poczekać – odezwał się Harry.

– Oczywiście, a noga sama się zrośnie.

– Wystarczy włożyć ją w gips.

Łatwo mu mówić, pomyślała. Czy już zapomniał, co mu mówiła o skomplikowanym złamaniu i zatamowaniu krążenia? Ze o mały włos nie stracił nogi?

– Dziwnie będziesz jutro wyglądał, idąc do ołtarza z nogą w gipsie – wyszeptała Emily, pochylając się nad chorym.

Dziewczyna była kompletnie rozbita. Podczas prześwietlania nogi Lizzie nie miała z niej praktycznie żadnego pożytku. Teraz popatrzyła na nią z niedowierzaniem. Czy ona sobie naprawdę wyobraża, że Harry jutro weźmie ślub? Chciała coś powiedzieć, ale uznała, że szkoda czasu. Harry musi odpocząć, a ona powinna doprowadzić się do porządku.

– Czy możesz odwieźć pana doktora na oddział i zapewnić mu spokój? – poprosiła znużonym głosem.

– Prześpij się, Harry, a potem zdecydujemy, co dalej robić. Zgoda?

– Dobrze, ale pod warunkiem, że zajmiesz się sobą.

– Obiecuję. Zajmowanie się sobą to moja specjalność. A teraz śpij.


Nie ma uszkodzeń czaszki, stwierdziła Lizzie po obejrzeniu zdjęć. Utrata przytomności musiała być spowodowana bardzo silnym uderzeniem w głowę przy upadku.

Z nogą sprawa wyglądała nieporównanie gorzej. May aż gwizdnęła na widok prześwietlenia. Chwilę i wcześniej licząca około czterdziestu lat May wyjaśniła Lizzie:

– Jestem tu za podaj, przynieś, pozamiataj. Dwadzieścia lat temu przeszłam podstawowy kurs pielęgniarski. Robię wszystko, co mi każą, i za nic nie odpowiadam. Emily jest naszą główną fachową siłą, ale tak się rozkleiła, że chyba nie na wiele się przyda. Musi pani polegać na mnie.

I bardzo dobrze, pomyślała Lizzie. Życzliwość starszej pielęgniarki działała na nią kojąco. Upewniwszy I się, że głowie Harry’ego nic nie zagraża, mogła teraz wziąć prysznic i przebrać się w suche rzeczy.

– On chyba nie stanie jutro przed ołtarzem, prawda?

– bystro zauważyła May.

– Oczywiście, że nie – odparła Lizzie.

– Trzeba będzie spiąć kości gwoździami?

– Chyba tak, bo w przeciwnym razie musiałby spędzić sześć tygodni z nogą na wyciągu, a wynik i tak byłby niepewny. No i są odłamki, które trzeba unieruchomić albo usunąć.

– Czy złoży mu pani nogę na miejscu?

– O nie. Do tego potrzebny jest chirurg ortopeda, no i oczywiście anestezjolog. Ja ostatecznie mogłabym podjąć się anestezji, gdybyś ty potrafiła dopasować złamane kości.

– Pięknie dziękuję – roześmiała się May. – Nigdy nie miałam drygu do stolarki.

– W takim razie wyślemy go w lepsze ręce.

– To znaczy, że o jutrzejszym weselu nie ma mowy?

– Najmniejszej. Trzeba go jak najszybciej odtransportować do porządnego miejskiego szpitala, gdzie złożą mu nogę jak trzeba, i zapewnią opiekę neurologa. A jak minie kryzys, Harry wróci do domu na rekonwalescencję.

– Czyli pod pani opiekę?

– Chyba tak – z westchnieniem odparła Lizzie. Nie tak wyobrażała sobie pracę w Birrini. Kiedyś, dawno temu, zaraz po studiach, pracowała jako lekarz rodzinny. Zaledwie przez dwa lata. Ale po tamtym feralnym dniu, o którym wolałaby zapomnieć, przeszła na oddział nagłych wypadków wielkiego miejskiego szpitala i pracowała od dziewiątej rano do piątej po południu. W godzinach pracy oddawała się bez reszty pacjentom, ale po powrocie do domu była wolnym człowiekiem.

A teraz utknęła w jakiejś zapadłej rybackiej mieścinie, w której jedyny lekarz został obezwładniony chorobą. Zostanie wessana w miejscowe problemy. Na dobrą sprawę powinna stąd natychmiast wyjechać. I zadzwonić z awanturą do agencji, która ją okłamała.

Znaleźliby jej pracę w innym miejscu. Na zastępstwa jest zawsze duże zapotrzebowanie. Tak, ale…

– Bez pani nie damy sobie rady – odezwała się May. Lizzie aż drgnęła.

– Kiedy ze mną jest podobnie jak z tobą – odparła. – Potrafię ciężko pracować, ale nie lubię ponosić odpowiedzialności.

– Czasami człowiek nie ma wyboru – sprytnie zauważyła May. – Tak jak pani teraz. Jeśli Harry’ego zabiorą do innego szpitala, a pani wyjedzie, trzeba będzie zamknąć interes do jego powrotu. I wszyscy pacjenci…

– A ilu ich macie? – przerwała Lizzie.

– Pięcioro. To znaczy w samym szpitalu. Bo jest jeszcze dom opieki.

– Jego nie trzeba by zamykać.

– Domu nie, ale szpital tak. Lizzie zmarszczyła brwi.

– Czegoś tu nie rozumiem. Zastępstwo w waszym szpitalu przyjęłam dopiero w ostatni wtorek, a termin wesela musiał być znany przynajmniej od paru miesięcy.

– Wcześniej był umówiony inny lekarz, ale dowiedział się, jaka to zapadła dziura, i w ostatniej chwili zrezygnował.

To dlatego w agencji ukryli przed nią prawdę. Ogarnęła ją złość.

– W takim razie i ja mam prawo…

– Nie – gwałtownie zaoponowała May. – Pani jest dobra.

– Wcale nie jestem dobra.

– Już ja się znam na ludziach. Ktoś, kto włóczy ze sobą takiego psa jak ta pani suka, zamiast go dawno uśpić, musi mieć serce ze szczerego złota.

– Uważasz, że mam źle w głowie?

– Ja tego nie powiedziałam.


Był to najrozkoszniejszy prysznic w jej życiu. Lizzie stała i stała pod strumieniem gorącej wody, która zmywała z niej brud, uspokajała napięte nerwy i pozwalała zapomnieć o kłopotach i zobowiązaniach.

Phoebe zaopiekował się jakiś człowiek imieniem Joe. Już samo to sprawiło Lizzie nie wysłowioną ulgę. Od śmierci babki suka nie odstępowała jej na krok, co było męczące dla osoby nawykłej do samotności, która nie lubi się wiązać.