Wybierając się dziś do Birrini, Lizzie postanowiła zostawić Phoebe w pensjonacie. Ale gdy tylko zamknęła za sobą furtkę i chciała wsiąść do samochodu, nieszczęsna suka zaczęła rozpaczliwie skomleć i rzucać się na ogrodzenie.

– Przestań, bo stracisz szczeniaki – upomniała ją. Ale Pheobe tak długo skomlała i nie przestawała się szamotać, że Lizzie musiała ją w końcu wziąć. Na swoje nieszczęście, bo przez nieznośną Phoebe znalazła się teraz w beznadziejnym położeniu.

Co powiedziała May? Że jestem dobra?

Nie jestem dobra. Po prostu nie mam wyjścia.

Phoebe była ukochanym psem babci, która bardzo kochała Lizzie i była w jej trudnym dzieciństwie i młodości jedynym oparciem. Na myśl o babci w oczach Lizzie zakręciły się łzy. Nie, nie będzie płakać. To z powodu babci nie mogła uśpić nieszczęsnej Pheobe.

– Jak mogłaś pozwolić, żeby zaszła w ciążę? – jęknęła na głos pod adresem zmarłej babki. – Jednego basseta jakoś bym zniosła, ale cały miot szczeniaków? W dodatku nie wiadomo, jakiej rasy. A jak przyplątał się jakiś kundel? Może zresztą to i dobrze, bo szczeniaki odziedziczyłyby rozum po ojcu.

– Hej, kochanie, masz towarzystwo pod prysznicem? – rozległ się głos May. – Bo jeśli tak, to nie przeszkadzam.

– Nic ważnego, po prostu rozmawiałam z sitkiem od prysznica – odparła Lizzie, wystawiając głowę.

Miła kobieta z tej May, pomyślała. Chyba się zaprzyjaźnimy. Jeszcze bardziej się ucieszyła, widząc, co May trzyma w rękach.

– Moje ubrania!

– Ano. Joe przywiózł je z pensjonatu.

– Przywiózł moje bagaże?

– Tak, wszystkie rzeczy. Razem z legowiskiem dla psa.

– To bardzo miło z jego strony. – W rzeczywistości wiadomość ta niezbyt ją ucieszyła. – Możesz mi podać ręcznik? – Wycofała się dla zyskania na czasie za zasłonę, chcąc się zastanowić. – Ale ja nie mogę zostać – rzekła po chwili.

– Musi pani.

– Niby dlaczego?

– Bo potrzebujemy lekarza, który byłby na zawołanie przez całą dobę siedem dni w tygodniu.

– Jak to? – spytała Lizzie, z trudem przełykając ślinę. – Przecież doktor McKay nie był pod telefonem, kiedy wpadł mi pod samochód na leśnej drodze.

– Tylko dlatego, że Emily ciosała mu kołki na głowie. Nic dziwnego, że miał dosyć. Ja też uciekłabym gdzie pieprz rośnie, gdybym musiała bez przerwy podziwiać przygotowania do ceremonii ślubnej.

– To miał być ślub z wielką pompą?

– Jeszcze jaką! – May wsunęła za zasłonę rękę, podając Lizzie bieliznę.

– Lubisz grać rolę garderobianej?

– Tylko jak mam ochotę pogadać. Wyśle pani doktora McKaya do innego szpitala?

– Jak tylko dostanę się do telefonu.

– Emily nigdy tego pani nie daruje.

– Nic na to nie poradzę.

– To pani go potrąciła.

– Więc co mam teraz zrobić? Uzdrowić go cudownym sposobem, żeby mógł dojść o własnych nogach do ołtarza? Jeżeli Emily chce koniecznie zostać jutro jego żoną, musi pojechać razem z nim i zgodzić się na ślub przy szpitalnym łóżku.

– Mam podać dżinsy i koszulkę? – zapytała May.

– Doskonale. – Naciągnąwszy na siebie ubranie, Lizzie wyszła zza prysznicowej zasłony.

– Pani im powie, czy ja mam to zrobić?

– Co?

– Że ślub się nie odbędzie.

– A gdzie jest Phoebe? – zapytała Lizzie, na wszelki wypadek zmieniając temat.

– Pod dobrą opieką. Phoebe może na razie poczekać. Teraz musimy przede wszystkim uporać się z Emily.

Czysta i przebrana w suche rzeczy Lizzie ruszyła w kierunki sali, w której odpoczywał Harry. Kiedy zbliżyła się do drzwi, z wnętrza dobiegł ją zdenerwowany kobiecy głos.

– Z nogą w gipsie dojdziesz o kulach do ołtarza. A potem będę cię podtrzymywać. Nie możemy sprawić zawodu dwustu zaproszonym gościom.

Lizzie zatrzymała się z ręką na klamce, czekając na reakcję Harry’ego. On jednak milczał. W obecnym stanie biedak gotów jest zgodzić się na wszystko, pomyślała i otworzyła drzwi. Emily popatrzyła na nią jak na intruza, natomiast na twarzy Harry’ego odmalowała się widoczna ulga.

– Nie wyglądasz na lekarza – zauważył z lekkim uśmiechem.

Faktycznie. Lekarski kitel dodałby jej powagi, ale w szpitalnych zasobach były tylko kitle w jego rozmiarze.

– Ty też nie przypominasz lekarza.

– Bo też czuję się raczej jak pacjent. Co mnie czeka?

Lizzie nie od razu zdobyła się na odpowiedź.

– Podróż do Melbourne. Za pół godziny – odparła w końcu.

– Co pani opowiada! – obruszyła się Emily, puszczając rękę Harry’ego.

– Mówię, że Harry musi być jak najszybciej przewieziony do Melbourne do szpitala. Pogotowie lotnicze zjawi się za jakieś trzydzieści minut. Ja nie potrafię złożyć twojej nogi.

– Dlaczego? – spytał Harry.

Widać nie pamiętał, co mu wcześniej mówiła o rozmiarach złamania i jego możliwych konsekwencjach.

– Chcesz zobaczyć zdjęcia? Ale uprzedzam, że to nie będzie przyjemny widok – ostrzegła go.

Harry bez słowa wyciągnął rękę.

– O cholera! – rzekł po chwili. – Mogło nastąpić zatamowanie krążenia.

– I nastąpiło, ale jakimś cudem udało mi sieje przywrócić. Co nie znaczy, że niebezpieczeństwo minęło. Widzisz te odłamki? Nadal mogą się przemieścić.

Harry zagwizdał pod nosem.

– Kiedy wyprostowałaś kości? Nic nie pamiętam.

– Zanim odzyskałeś przytomność.

– Powinienem być ci wdzięczny.

– Za to, że stratowałam cię samochodem?

– Sam jestem sobie winien. Do głowy mi nie przyszło, że tamtą drogą może ktoś jechać. Dlaczego właściwie zatrzymałaś się w tym okropnym pensjonacie?

– Bo nigdzie nie przyjmują psów. Bardzo cię boli?

– Nie bardzo.

– Przecież widzę. Przed podróżą dam ci coś na znieczulenie.

– Ależ Harry, to szaleństwo – wtrąciła się Emily. – Powiedz coś, przecież wiesz, że nigdzie nie możesz lecieć.

– Niestety, to konieczne – oświadczyła Lizzie. – Harry musi się znaleźć w rękach chirurga ortopedy.

– Tak jest, pani doktor. Ma pani świętą rację – ochoczo przytaknął chory.

Czy tylko jej się przywidziało, czy rzeczywiście mrugnął do niej okiem?

– A dlaczego pani nie może tego zrobić? – nie ustępowała Emily. – Ostatecznie mógłby być na wózku.

– Posłuchaj mnie, Emily – z westchnieniem podjęła Lizzie. – Harry’ego czeka poważna operacja. To, że zdołałam jakimś cudem przywrócić krążenie w złamanej nodze, nie znaczy, że zagrożenie minęło. Bardzo mi przykro, ale Harry musi się znaleźć w szpitalu z prawdziwego zdarzenia. Nie ma wyjścia.

– Musi być jakiś sposób.

– Niestety, nie ma.

– Harry, zrób coś, przemów jej do rozumu – chlipnęła Emily.

Dziewczyna zaraz wpadnie w histerię, pomyślała Lizzie. A wszystko z powodu jakiegoś głupiego wesela. Nie wiedziała, co powiedzieć. Na szczęście inicjatywę przejął Harry.

– To ty musisz zacząć rozsądnie myśleć – zwrócił się do Emily. – Nie ma rady, musimy odłożyć ślub. A teraz bardzo cię przepraszam, ale muszę omówić z Lizzie karty pacjentów.

To ciekawe, pomyślała. Bardziej mu zależy na pacjentach niż na własnym weselu.

– Już je widziałam. May mi pokazała.

– A co będzie, jak Phoebe zacznie rodzić? – zagadnął Harry z przekornym uśmiechem.

Jaki on ma ujmujący uśmiech!

– Postarałam się z góry o adres i telefon tutejszego weterynarza.

– Ale nie sprawdziłaś, ilu mamy lekarzy? Ciekawe. Znów ten przekorny, czarujący uśmiech!

– Czy mogę coś dla ciebie zrobić, zanim zjawi się samolot? – spytała, odpychając od siebie niepotrzebne myśli. – A ty? – dodała, zwracając się do Emily. – Czy chcesz z nim polecieć? Bo jeśli tak, to musisz spakować najpotrzebniejsze rzeczy. Chcesz coś na uspokojenie?

– Oczywiście, że z nim polecę. I nie muszę się pakować ani brać niczego na uspokojenie. – Wbrew tym zapewnieniom, dziewczyna była bliska histerii.

– Chcesz, żebym zawiadomiła twoich rodziców? – zaproponowała Lizzie.

– Sama do nich zadzwonię – burknęła Emily. – Mama musi ustalić nową datę ślubu.

– Z tym radziłabym poczekać – powiedziała Lizzie, kładąc kobiecie rękę na ramieniu. Nic z tego nie rozumiała. Zachowanie obojga narzeczonych było doprawdy zastanawiające. – Może jednak dam ci coś na uspokojenie i skontaktuję się z twoją matką?

– Niczego od ciebie nie potrzebuję – parsknęła Emily. – Sama sobie poradzę. Idę się spakować.

– Przepraszam za wszystko – rzekła Lizzie po jej wyjściu, zabierając się do wypisywania Harry’emu karty choroby.

– Nie musisz za nic przepraszać. – Jak na człowieka cierpiącego, który o mało nie stracił nogi i musiał odwołać wesele, Harry był w zadziwiająco dobrym humorze. – To Emily bardziej zależało na uroczystości ślubnej niż mnie. Zostaniesz do mojego powrotu?

– Właściwie nie powinnam. Zostałam oszukana.

– Nie przeze mnie. A za to złamałaś mi nogę.

– To nie trzeba było biegać środkiem drogi.

– Musiałem się zrelaksować. Miałem dosyć przygotowań do ceremonii ślubnej. Ale pomówmy lepiej o pacjentach.

– Już wszystko wiem. Przestudiowałam karty.

– Zwróć uwagę na małą Lillian. Powinno się ją skierować na specjalne leczenie do szpitala psychiatrycznego, ale rodzice nie wyrażają zgody. Dziewczynka ma skłonności samobójcze.

– Dopilnuję, żeby nic się nie stało. Miałam już do czynienia z przypadkami młodzieńczej anoreksji. Ale dziękuję za ostrzeżenie. Będę ją miała na oku.

– Jeszcze jedno. Ponieważ zostajesz sama, a musisz być na każde zawołanie, nie możesz mieszkać w pensjonacie.

– Ty sam pobiegłeś do lasu bez telefonu.

– Tylko na pół godziny. Miałem dosyć telefonów w sprawie wesela.

– Wychodzi na to, że to ja uratowałam cię od tych okropności – zażartowała.

– Co się odwlecze, to nie uciecze – westchnął Harry.

– Jakoś to przeżyjesz – odparła, zaczepnie przekrzywiając głowę. – Muszę na chwilę wyjść. May szuka mi kwatery u kogoś, kto zgodzi się przyjąć psa.

– Możesz się wprowadzić do służbowego mieszkania w szpitalu.