Żona Sycylijczyka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Przynajmniej nie cierpieli.

– O tak, nie cierpieli – Catherine usłyszała gorycz w swoim głosie i zauważyła niepewność w spojrzeniu młodej pielęgniarki

– Moja siostra i jej mąż nie nawykli do cierpień. Po co sobie czymkolwiek obciążać głowę, gdy można się napić? Po co być odpowiedzialnym, gdy zawsze rodzina może pospieszyć z kaucją? Westchnęła i nacisnęła palcami oczy, aby powstrzymać łzy, które gotowe były popłynąć w każdej chwili.

Widziała, że biedna pielęgniarka nie całkiem chwyta jej myśl i próbuje tylko być uprzejma. Cóż, tak czy owak jest już po wszystkim: Janey jej Marco zginęli. Samochód, którym jechali, nagle wpadł w poślizg i w parę sekund zamienił się w pogięty złom.

– Naprawdę mi przykro – Pielęgniarka wyciągnęła rękę, wręczając Catherine małą, szarą kopertę, w której dawało się wyczuć jakieś twarde przedmioty.

– Mnie też przykro – Catherine pociągnęła nosem.

Obie chwilę milczały.

– Czy mogę coś jeszcze dla pani zrobić – odezwała się siostra.

Catherine pokręciła głową, nie mogąc się zdobyć na odpowiedź. Rozdarła kopertę i wysypała na dłoń jej zawartość, którą stanowiło kilka biżuteryjnych drobiazgów, w tym przełamana obrączka. I nagle doznała uczucia bólu, wydało jej się, że wytrząsa na dłoń nie obrączkę Janey, lecz obrączkę ich matki, bardzo podobną, też z diamencikami. Osiem lat temu otwierała już pewną szarą kopertę. Było to zaraz po wypadku, w którym zginęli jej rodzice.

Zwrócono jej wówczas to, co zostało przy nich znalezione, i zarazem wręczono jej niejako przedwczesną samodzielność. Nie miała jeszcze wtedy dwudziestu lat i nie miała też w nikim oparcia. To raczej ona musiała być oparciem dla młodszej, niesfornej siostry, z którą obie zostały wtedy same na Świecie.

Catherine, spoglądając na rzeczy Janey, przeniosła się myślami do tamtego wieczoru, gdy stała przed toaletką matki i studiowała swoją twarz, żałując, że jej czarne, wełniste włosy nie są proste i delikatne jak mamy albo Janey i że nie ma ich wesołych, błękitnych oczu, tylko te poważne, brązowe, odziedziczone po ojcu.

Całą osobowość odziedziczyła po ojcu. No może prawie całą. Była tak samo jak on odpowiedzialna i pilna, i podobnie skłonna do załamań. Przypadło jej też jednak coś z matczynej beztroski, co pomagało jej żyć i zjednywać sobie ludzi.

Za to Janey była samą beztroską. Jej wesołość dodana do urody blondynki sprawiała, że jak magnes przyciągała chłopców. Dość wcześnie też znalazła sobie narzeczonego.

– Marco jest wspaniały – zwierzyła się któregoś dnia -0, Cathy, powinnaś zobaczyć, gdzie on mieszka. To jest prawie przy samej plaży, tuż nad wodą. Ma wielki dom. Sam garaż jest większy od naszego całego mieszkania.

Catherine skinęła głową.

– Aha. A czym twój chłopak się zajmuje? Z czego żyje ten Marco?

Janey nieznacznie wzruszyła ramionami, odrzuciła włosy do tyłu i dolała sobie wina, które lubiła pijać do obiadu.

– Ma z czego żyć – powiedziała. – Jego matka umarła, kiedy był nastolatkiem. Tak jak nasza. Ale w odróżnieniu od naszej, Bella Mancini zostawiła coś swoim dzieciom.

– Masz na myśli pieniądze, oczywiście – zauważyła z przekąsem Catherine.

– A co jest złego w pieniądzach – skrzywiła się Janey – Wiem, że pieniądze to nie wszystko, ale po myśl, jak sama ciężko pracujesz na chleb i jak cale lata starałaś się zarobić na siebie i na mnie. A gdzie mieszkałyśmy? Gdzie ty teraz mieszkasz, w jakiej dziupli? A to, dlatego, że nasi rodzice zapomnieli ubezpieczyć się na życie.

– Janey!

– Już dobrze, dobrze. Naprawdę jednak nie widzę żadnej cnoty w klepaniu biedy. Marco Mancini jest może zabawowym facetem, ale przy nim czuję się bezpiecznie, możesz mi wierzyć. Nareszcie nie muszę liczyć każdego grosza i nie boję się o jutro.

– Mancini, Mancini…

– Catherine coś zaczęło świtać w głowie – Czy ci nie chodzi o tych Mancinich, którzy reklamują się wzdłuż całej zatoki Port Phillip?

– Tak, to jego rodzina – potwierdziła Janey – Bella Mancini zarządzała największą spółką budowlaną w Melbourne. Po jej śmierci synowie podzielili się udziałami, ale Marco sprzedał swoje bratu.

– Sprzedał – zdziwiła się Catherine – Dlaczego sprzedał?

– Ponieważ Rico, starszy brat, chciał narzucać jakieś restrykcje, ograniczać wydatki, wydłużając przy tym czas pracy załogi do sześćdziesięciu godzin w tygodniu i tak dalej. Marco nie chciał w tym brać udziału.

– Sześćdziesiąt godzin? To rzeczywiście dużo. No cóż, ale tylko tak się dochodzi do jakichś wyników.

– Tak myślisz – Janey popatrzyła ironicznie i znów się napiła wina – Marco nie chciał brać udziału w wyścigu szczurów i uważam, że miał rację.

Chwilę obie milczały.

– No cóż – Catherine wzruszyła ramionami – Jest, jak jest. A więc Marco sprzedał udziały i teraz żyje z odsetek, tak?

Janey skinęła głową.

– Właśnie tak. I jest wolnym człowiekiem.

– Wolnym, mówisz… Ale ważne jest, do czego człowiek używa swojej wolności.

– No nie… – skrzywiła się Janey, opróżniając kieliszek. – Będziesz mi tu teraz prawiła jakieś kazania? Oj, wyłazi z ciebie to twoje nauczycielstwo, wyłazi.

– Nazywaj to, jak chcesz. Ale ja się o ciebie po prostu martwię – Catherine też nalała sobie trochę wina – Z zabawowym facetem daleko nie zajdziesz. To masz jak w banku.

– Nie zajdę? A ja myślę, że zajdę, i to właśnie daleko – Bo on mnie już poprosił o rękę, wiesz?

– W oczach Janey błysnęła przekora.

Catherine tak gwałtownie odstawiła kieliszek, że trochę wina chlapnęło na stół.

– Popro… Co ty opowiadasz?! Przecież wy się znacie zaledwie kilka tygodni?

– Dokładnie dziewięć.

– No właśnie. To tyle, co nic.

– Ale ja się już zgodziłam.

– Zgodziłaś się? Dlaczego tak nagle? Co nagle, to po diable.

Janey odczekała chwilę.

– Zgodziłam się, ponieważ jestem w ciąży.

Słowa te wprawiły Catherine w nowe osłupienie. Spoglądała na Janey, mrugając powiekami. Z trudem udało jej się opanować.

– Jesteś w ciąży… No cóż, ale to chyba jeszcze nie wyrok? Nie musisz z tego powodu wychodzić za mąż. Nie w tych czasach!

Janey zmarszczyła się.

– Co chcesz przez to powiedzieć? Miałabym zostać panną z dzieckiem? I może zamieszkać tutaj, w tej ciasnocie?

Catherine wzruszyła ramionami.

– Lepsze to, niż związać się z niewłaściwym człowiekiem. Nie rób nic, czego miałabyś potem żałować.

Janey sięgnęła po butelkę.

– Żałowałabym, gdybym została sama! Cathy, ja naprawdę mam dość naszego ciągłego biedowania. Odkąd jestem z Markiem, mogę sobie kupić, co zechcę. W restauracjach nie muszę unikać lepszych dań. I jeszcze coś ci powiem: nie jestem naiwna, wiem, że mogła bym się Marcowi wkrótce znudzić. Właśnie, dlatego chcę tego dziecka i ślubu. Maleństwo, które tu noszę – poklepała się po brzuchu – jest dziś moją najlepszą polisą zabezpieczającą przyszłość.

Niewątpliwie były to cyniczne słowa.

Catherine do dziś je pamięta.

Stojąc w recepcji szpitalnej, spoglądała na przełamaną obrączkę Janey. I nagle przypomniała sobie ten dzień, w którym jej siostra wkładała ją na palec. Przypłynął też do niej wyraz twarzy Rica, brata Marca, który podawał obie obrączki pastorowi. Rico, podobnie jak ona, nie był zachwycony związkiem brata i Janey…

– Dobrze się pani czuje?

Popatrzyła na pielęgniarkę i spróbowała się uśmiechnąć. Sięgnęła po swój żakiet leżący na fotelu.

– Dziękuję, jako tako. Chciałabym pójść na oddział dziecięcy i posiedzieć trochę przy małej Lily.

Lily. Jej malutka siostrzenica cudem przeżyła wypadek. Ale cóż ją czeka – pomyślała Catherine. Sieroce życie. Poczuła przypływ goryczy, a potem prawie nienawiści do Janey, która okazała się tak lekkomyślną matką, i to nie tylko w dniu tragicznego zdarzenia, ale również wcześniej.

– Dzwoniliśmy już ze szpitala do rodziców państwa Mancinich – odezwała się pielęgniarka. – Niełatwo było ich odnaleźć, bo podróżują właśnie po Stanach.

– To nie rodzice, a tylko ojciec szwagra z macochą – sprostowała Catherine. – Matka Marca zmarła wiele lat temu.

– Ach tak. W każdym razie nawiązaliśmy już z nimi kontakt.

Catherine skinęła głową. Po całym dniu czuła się bardzo znużona i nawet było jej na rękę, że w najbliższym czasie nie zobaczy Mancinich.

– Dzwoniliśmy też – podjęła pielęgniarka – do pana Rica, który powiedział, że będzie tu najszybciej, jak się da. Prosił, żeby pani na niego poczekała. Co pani jest, panno Masters? Może podać wody?

Catherine rozejrzała się niewidzącym wzrokiem. Opadła na najbliższy fotel. Zaczęło jej pulsować w skroniach. Rico, Rico… A więc mieliby się znowu zobaczyć?

Dobrze pamiętała dzień wesela siostry, o którym myślała, że będzie najsmutniejszy w jej życiu. Tym czasem Rico sprawił, że śmiała się na tym weselu i dobrze bawiła, a nawet więcej, niż tylko bawiła.

Tak, to on był tym, który do niej podszedł, gdy siedziała spięta przy stoliku, prawie nie mając, do kogo zagadać, i obserwowała taneczne wyczyny młodzieży na parkiecie.

Usiadł na krześle obok i obrócił się wraz z nim w jej stronę.

– Mów coś do mnie – zażądał – Cokolwiek, byle zaraz.

Myślała, że się przesłysżała.

– Słucham? Nie rozumiem…

– Za chwilę wszystko ci wytłumaczę, ale teraz mów coś. I przyglądaj mi się z zainteresowaniem.

Nie było trudno przyglądać mu się z zainteresowaniem i to nie tylko z powodu tego dziwnego wstępu. Rico Mancini był bardzo przystojnym mężczyzną, w dodatku stanu wolnego, a to naprawdę mogło interesować kobiety.

Uśmiechnęła się.

– Ale powiedz w końcu, o co chodzi? Dlaczego mam coś odgrywać?

– No dobrze, powiem ci. Może nie uwierzysz, ale próbuję umknąć żonie pastora, która zastawiła na mnie sieci.

– Esterze – Otworzyła ze zdumienia usta i prawie automatycznie poszukała wzrokiem tej statecznej dziewczyny w kostiumie bordo i ze sztywno utapirowaną i polakierowaną fryzurą. Estera, wzór cnoty, miałaby mieć chęć na jakiś skok w bok – Rico, nie wiem, czy myślimy o tej samej osobie.