Spojrzała na swoje dłonie, skrywając twarz pod rondem kapelusza.

– Zawsze będę surowym i powściągliwym arystokratą, którym tak gardzisz – rzucił. – Nie mogę być inny. Ja…

– Wiem – wtrąciła i spojrzała na niego. – Nie oczekuję, że się zmienisz. I nawet tego nie chcę. Kocham księcia Bewcastle'a takiego, jaki jest. Jest potężny, wspaniały i groźny. Zwłaszcza gdy jedną ręką chwyta łotra za gardło i napełnia go lękiem, wypowiadając zaledwie kilka słów.

W jej oczach czaił się dobrze mu znany śmiech.

– Ale zawsze będę też Wulfrikiem Bedwynem – dodał. – Który potrafi odkryć, jak wspaniale jest nurkować w jeziorze, skacząc z drzew.

Uśmiechnęła się do niego promiennie.

– Kocham Wulfrica Bedwyna – oznajmiła z rozkoszną radością w głosie.

– Naprawdę? – Podszedł do niej, ujął jej dłonie i podniósł po kolei do ust. – Naprawdę, kochanie? Na tyle, by zaryzykować? Muszę cię ostrzec. Zgodnie z tradycją Bedwynowie często dosyć późno zakładają rodziny, jednak gdy już biorą ślub, to są bezgranicznie oddani i wierni swym współmałżonkom. Jeśli wyjdziesz za mnie, musisz się przygotować na to, że będę cię uwielbiał do końca życia.

Westchnęła.

– Chyba jakoś to zniosę, jeśli bardzo się postaram – odparła. – Pod warunkiem że mogę ci się odwzajemnić tym samym.

Roześmiała się czarująco. Odpowiedział uśmiechem.

– Dobrze. – Mocniej ścisnął jej ręce. – Dobrze. Ukląkł przed nią na trawie i znów pocałował jej dłonie.

– Christine, wyjdziesz za mnie? Pochyliła się nad nim.

– Tak – odparła. – Och, tak, tak, Wulfricu, z radością. Uniósł głowę i pocałował ją w usta.

Kościół Świętego Jerzego przy Hanover Square był tylko w połowie zapełniony, gdy pod koniec lutego odbywał się w nim ślub Audrey i sir Lewisa Wisemana. Już wtedy siedzącą w ławce Christine przepełniał lęk.

Teraz, w środku lipca, patrzyła na kościół wypełniony po brzegi niemal wszystkimi członkami arystokracji. To był jej własny ślub.

Czuła straszną tremę. Obawiała się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa i padnie na posadzkę w żałosnej pozie, gdy tylko zabrzmią organy. Basil musiałby ją wtedy zaciągnąć po podłodze do ołtarza, żeby nie straciła szansy zostania księżną.

Charles asystował pastorowi, który miał udzielić ślubu. Obyło się więc bez dyskusji, który szwagier poprowadzi ją do ołtarza.

– O Boże! – westchnęła.

– Spokojnie. – Basil poklepał jej dłoń. – Wszyscy na ciebie czekają, Christine.

Właśnie, pomyślała.

Wulfric pozostawił jej wybór, gdzie ma się odbyć ich ślub. Christine wolałaby kościół w swojej wsi z Charlesem u ołtarza albo kaplicę w Lindsey Hall. Wulfric nie miał nic przeciwko temu. Tak powiedział. Ale nie, musiała w tej kwestii zachować się wspaniałomyślnie. Był przecież księciem Bewcastle'em, jednym z najpotężniejszych i najbogatszych ludzi w kraju. Na pewno miało dla niego ogromne znaczenie, by wziąć ślub z całą pompą należną jego pozycji. Zdecydowała się więc na kościół Świętego Jerzego, gdzie w sezonie odbywały się wszystkie śluby arystokracji.

Mogła zatem mieć pretensje o te przerażające chwile tylko do siebie.

Basil jeszcze raz poklepał jej dłoń i ruszyli do ołtarza. Mogła jednak poruszać nogami.

Popatrzyła wzdłuż głównej nawy aż do ołtarza.

Stał tam, ubrany w złocisto – beżowy strój i wyglądał wprost cudownie. Przez chwilę czuła się oderwana od rzeczywistości, nie dowierzając, że to dzieje się naprawdę. To niemożliwe, by on czekał na nią. Chyba tylko śni i lada moment obudzi się w szkolnej sali albo w Hyacinth Cottage.

Potem zobaczyła jego twarz. Surową, przystojną, z mocną szczęką, wąskimi wargami, wyraźnymi kośćmi policzkowymi i wydatnym, arystokratycznym nosem. Twarz księcia Bewcastle'a.

Twarz mężczyzny, którego kochała całym sercem.

Wulfrica.

Uśmiechnęła się do niego przez welon okrywający jej zielony kapturek.

Gdy podeszła bliżej, widziała już tylko jego oczy. Srebrzyste, pełne światła. Wpatrywał się w nią, nie zwracając uwagi na stojącego obok lorda Aidana i wszystkich obecnych w kościele.

Uśmiechnął się ciepło i w tym momencie przeobraził się w najpiękniejszego mężczyznę na ziemi.

Wreszcie znalazła się u jego boku i całe zdenerwowanie pierzchło. Istniał już tylko Wulfric i ona. I kapłan, który miał ich połączyć węzłem małżeńskim na resztę życia.

– Drodzy bracia i siostry – odezwał się pastor uroczystym, donośnym głosem.

Ceremonia dobiegła końca. Oboje złożyli podpisy w księdze parafialnej. Organy zagrały uroczystą pieśń, stosowną na procesję. Ruszyli do wyjścia środkową nawą, pośród rzeszy gości siedzących w ławkach.

Christine kurczowo trzymała się ramienia męża. Spojrzał na nią z miłością i współczuciem. Wiedział, że wybrała kościół Świętego Jerzego i ślub z wielką pompą ze względu na niego. Wyczuwał, że bardzo się denerwuje, po raz pierwszy stając twarzą w twarz z całym eleganckim towarzystwem.

Nie musiał się jednak o nią bać. Szła u jego boku i uśmiechała się radośnie na prawo i lewo, do swojej i jego rodziny, do znajomych, których rozpoznała w tłumie.

Gdy znaleźli się w połowie nawy, a organy zagrały szczególnie podniosłe crescendo, Christine wyciągnęła rękę i wskazała najbardziej odległy kąt kościoła. Dopiero wtedy Wulfric poczuł, na co musi być przygotowany w ich małżeństwie.

– Och, Wulfricu, popatrz – powiedziała. – Dzieci też tu są.

Rzeczywiście. Wszystkie, nawet maluchy, stały pod czujnym okiem niań, gotowych wyprowadzić je z kościoła, gdyby zaczęły hałasować.

– To ciocia Christine! – zawołał William.

– I wujek Wulf – dodał Jacques.

Christine uniosła rękę i pomachała do nich radośnie.

Wulfric zatrzymał się i czekał, aż jego żona będzie gotowa ruszyć dostojnym krokiem dalej. A ponieważ nie miał innego zajęcia, sam również pomachał do dzieci. I uśmiechnął się od ucha do ucha.

Pomyślał, że dopiero teraz, gdy skończył trzydzieści sześć lat, życie stanie się wielką przygodą. To był dzień jego urodzin.

– Chyba powinienem cię ostrzec – szepnął, gdy dotarli do drzwi. – Nie wiem, czy zauważyłaś puste pierwsze ławki. Ci, którzy tam siedzieli, czekają na nas na zewnątrz.

I rzeczywiście, stali tam wszyscy Bedwynowie wraz z małżonkami i starszymi dziećmi, uzbrojeni w płatki róż.

Dalej kłębił się tłum ciekawskich, którzy przyszli się pogapić na ślub w wyższych sferach. Rozległy się wiwaty.

– Och, Wulfricu, jakie to ekscytujące – zawołała Christine.

Roześmiał się, chwycił ją za rękę i pobiegł do powozu. Spadł na nich deszcz różanych płatków. Christine zatrzymała się, schyliła, by zgarnąć z ziemi garść płatków, i z radosnym śmiechem rzuciła je w stronę Rannulfa, Rachel i Gervase'a.

Wsiedli do odkrytego powozu. Wulfric sięgnął po leżące na siedzeniu sakiewki z monetami i rozrzucił ich zawartość nad głowami zebranego tłumu. Lokaj w liberii wskoczył na kozioł obok stangreta, dwóch forysiów stanęło z tyłu i powóz ruszył wśród furkotu dekorujących go kolorowych wstążek i łoskotu przyczepionych doń dziurawych garnków i starych butów.

Wulfric spojrzał na żonę i ujął jej dłoń.

– Nareszcie – westchnął. – Aż do tej chwili nie wierzyłem, że czeka nas długie i szczęśliwe życie razem.

– Och, Wulfricu, nie myśl o długim i szczęśliwym życiu – powiedziała. – To takie nudne. Nie chcę, byśmy żyli jak w bajce. Chcę szczęścia, życia, kłótni i pojednań, przygody i…

Pochylił się i pocałował ją.

– Tak, tego też – dodała ze śmiechem.

Tłum przy kościele wzniósł kolejny okrzyk na cześć młodej pary.

EPILOG

Był dzień trzydziestych siódmych urodzin księcia Bewcastle'a i zarazem pierwsza rocznica jego ślubu.

Wulfric nie zwykł uroczyście świętować swoich urodzin, a pierwszą rocznicę spędziliby pewnie tylko we dwoje w gołębniku.

Dom jednak był pełen gości. Przybyło ich nawet więcej niż na Wielkanoc zeszłego roku. Kolejni pojawią się po uroczystości w kościele, która wkrótce się rozpocznie.

Uroczystości bynajmniej nie z okazji urodzin księcia czy rocznicy ślubu. Christine i Wulfric wcale nie oczekiwali, że znajdą się w centrum uwagi.

Ten honor miał przypaść Jamesowi Christianowi Anthony'emu Bedwynowi, markizowi Lindsey.

Lecz w godzinę po tym, jak książę z idealnie zawiązanym halsztukiem przywdział resztę odświętnego stroju, a księżna włożyła nową błękitną suknię i kapturek pasujące kolorem do jej oczu, markiz nie kwapił się, by zwracać na siebie uwagę.

Spał.

Obudził się na chwilę, gdy lodowata woda kapnęła mu na czoło, i przez dwie czy trzy minuty dawał ujście furii.

Wodę wytarto, a markiz znalazł się w silnych ramionach kogoś, kto szepnął mu, że wprawdzie jest bezgranicznie kochany, ale musi się nauczyć panować nad sobą i nie wrzeszczeć z byle powodu.

Zamiast wdać się w dyskusję, James Christian Anthony Bedwyn znów zasnął.

Właśnie został ochrzczony. Miał na sobie wspaniałą sukienkę, w której od pokoleń chrzczono dzieci książąt Bewcastle'ów.

Tłoczyli się wokół niego zachwycone ciotki i wujowie, babka i cioteczna babka, której lorgnon na chwilę zaplątało się w koronki jego sukienki. Ku zdumieniu i przerażeniu niani ojciec zaniósł go w ramionach do domu. Mali kuzyni domagali się, by pozwolono im potrzymać niemowlę. Wszyscy z wyjątkiem najstarszego Davy'ego, który uważał, że takie rzeczy są poniżej jego męskiej godności. I najmłodszego Roberta, syna wuja Alleyne'a i ciotki Rachel, który spał w kołysce w pokoju dziecinnym. Tylko Becky i Mariannę dostąpiły tego zaszczytu, każda po minucie.

Podchodzili sąsiedzi i zachwycali się nim.

W końcu matka pocałowała malca w pulchny policzek, ojciec w drugi i zanieśli go na piętro do pokoju dziecinnego, żeby tłum gości go nie obudził.

Nie obudził się. Owinięty w kocyk spał obojętny na wszystko.

Słyszał jednak dwa głosy nad swoją kołyską. Pewnie uznałby je za najdroższe mu głosy na świecie, gdyby w wieku sześciu tygodni był w stanie formułować takie myśli.