Jeff przestudiował kształt jej oczu oraz ust, po czym spojrzał na matkę, chcąc stwierdzić podobieństwo. Ashley miała delikatniejsze rysy i zupełnie inny kolor oczu. Maggie odziedziczyła niebieskie oczy prawdopodobnie po ojcu.

Ashley wsunęła pasmo włosów za ucho. Jeff już wcześniej zauważył, że nie nosi obrączki, ale teraz przyjrzał się uważnie, czy nie ma na palcu śladów wskazujących, że zdjęła ją niedawno. Nie dostrzegł nic szczególnego – ani nieopalonego paska.

ani odgniecenia. Ciekaw był, czy Ashley jest rozwiedziona. To, że miała dziecko, nie oznaczało, że była kiedyś mężatką. Wcale by go to nie zdziwiło, sądząc po tym, jakie robiła na nim wrażenie. Nie wyglądała na samotną matkę z wyboru.

– Chcesz, żebym do kogoś zadzwonił? – spytał. – Do rodziny, czy też przyjaciół?

Ashley przestała pić sok i odstawiła ostrożnie szklankę.

– Żeby powiadomić ich, gdzie jestem?

– Tak.

Jej twarz zachmurzyła się. Odwróciła od niego wzrok. Jeff potrafił czytać w jej myślach. Odkrył jej gorzką prawdę – Ashley była sama jak palec. Skoro nie miał się nią kto zająć w chorobie, nikt by się nie przejął, gdyby raptem obie z córką zniknęły.

Pochylił się w jej stronę.

– Nie zamierzam ci zrobić krzywdy, Ashley.

Uśmiechnęła się, unikając jego wzroku. Jeff nie mógł znieść tego, że w jej oczach znowu pojawił się strach.

– Wiem. Nawet mi to nie przeszło przez myśl. Okazałeś nam tyle dobroci.

– Nie masz kontaktu z rodzicami? – spytał, zdając sobie sprawę, że nie powinien się wtrącać.

– Babcia jest w niebie, razem z tatą – pisnęła Maggie. Skończyła jeść i wycierała starannie ręce serwetką.

A więc Ashley jest wdową? Jeff zmarszczył brwi. Przecież jest taka młoda – ma zaledwie dwadzieścia parę lat. Co się takiego wydarzyło? Wypadek samochodowy? Morderstwo? Czyżby znalazła się w trudnej sytuacji finansowej ze względu na śmierć męża?

Zanim zdecydował, czy powinien o to wszystko zapytać, zadzwonił telefon komórkowy. Jeff przeprosił i wyszedł na korytarz.

– Ritter – zgłosił się do telefonu.

– Mówi Brenda – odezwała się jego asystentka. – Stanęłam jak zwykle na wysokości zadania. Jesteś gotów?

– Poczekaj sekundę. – Wyciągnął z kieszeni garnituru notesik i długopis i zszedł do gabinetu na dole. – No to mów.

– Załatwiłam dla Maggie na jutro po południu opiekunkę. To jedna z jej przedszkolanek. A więc nie tylko kobieta zaufana i z kwalifikacjami, ale do tego jeszcze osoba, którą Maggie dobrze zna. Po drugie, mam tu przed sobą plan zajęć Ashley. Jutro ma dwa wykłady, których nie ma w internecie, dlatego skontaktowałam się ze specjalnym serwisem spoza campusu, który specjalizuje się w robieniu notatek. Ktoś od nich pójdzie na wykłady i przyniosą mi jutro o drugiej maszynopis z obu.

– Jestem pod wrażeniem – powiedział Jeff. Wsunął się za biurko i opadł na skórzany fotel. – Jak ci się udało zdobyć jej plan zajęć?

Brenda zachichotała.

– Zamierzałam właśnie skontaktować się z prywatnym detektywem, kiedy raptem uprzytomniłam sobie, że przecież Ashley pracuje u nas. Zajrzałam do jej danych osobowych i znalazłam numer ubezpieczenia. Reszta to już była dziecinna igraszka. W końcu pobierałam nauki u prawdziwych mistrzów.

– Masz na myśli mnie i Zane'a?

– Odmawiam udzielenia odpowiedzi na to pytanie – sądząc po głosie, Brenda się z nim drażniła. – Wpadnę jutro rano około siódmej, żeby pomóc ci wyszykować małą.

– Myślisz, że to konieczne? Maggie robi wrażenie samodzielnej.

Przecież udało jej się namówić go, aby kupił w supermarkecie wszystko, na co miała ochotę.

– Naprawdę uważasz, że poradzisz sobie z wyszykowaniem czteroletniej dziewczynki do przedszkola? Wybierzesz odpowiednie ubranka, uczeszesz ją?

Nie przyszło mu to do głowy.

– Nie sądzę. Może gdyby miała siedem lat – zażartował. – Jestem ci szalenie wdzięczny, Brenda.

– Wiem. Po prostu robię wszystko, żebyś pozwolił mi pojechać w teren. Byłabym w siódmym niebie.

– Twój mąż by mnie zamordował.

– Prawdopodobnie tak, ale ja bym sobie trochę użyła.

Jeff usiłował wyobrazić sobie pięćdziesięcioletnią z hakiem asystentkę przemykającą się brzegiem rzeki, gdzieś w Rosji, gotowej w każdej chwili sięgnąć po pistolet.

Brenda westchnęła.

– Wiem, wiem. Nie znam żadnych obcych języków i jestem gruba jak beczka, ale mogę sobie trochę pomarzyć, prawda?

– Oczywiście. Niech cię pociesza myśl, że nie poradziłbym sobie bez ciebie.

– Wiem o tym – zachichotała. – Do zobaczenia jutro rano, szefie.

– Do jutra.

Nacisnął przycisk „koniec rozmowy" i rozłączył się. Wspiął się schodami na górę, do sypialni Ashley, żeby zabrać tacę.

W dużym pokoju gościnnym nie zastał nikogo. Z łazienki dochodził szum lejącej się wody oraz śmiechy. Jeff zebrał puste naczynia i ustawił je na tacy. Chciał właśnie wyjść, gdy zjawiła się Ashley.

– Dziękuję za obiad. – powiedziała, opierając się o ścianę graniczącą z łazienką. – Zamierzam wykąpać Maggie, a potem zejdziemy na dół, żeby zjadła deser. Potem jej trochę poczytam i o ósmej położymy się obie do łóżka.

W jej oczach malował się niepokój. Zagryzła usta.

– Widać, że potrzebujesz snu – powiedział Jeff. Przyjrzała mu się badawczo.

– Sama nie wiem, czy powinnam zadać ci znowu pytanie, – dlaczego się tak nami przejmujesz, czy też po prostu być ci wdzięczna.

– Co powiesz na to, żeby najpierw wyzdrowieć?

Uniosła lekko głowę.

– Moja córka uważa, że jesteś bardzo uprzejmym człowiekiem.

– Twoja córka ma zaufanie do ludzi. Zbytnie zaufanie, dodał w duchu.

– Dotychczas jeszcze się na nikim nie zawiodła.

Jeff zastanawiał się, czy to wyznanie nie było jednocześnie przestrogą. Czyżby Ashley chciała powiedzieć: nie daj jej złego przykładu. Nie daj jej powodu, aby straciła zaufanie.

Jeff pragnął ją uspokoić, że nie zamierza zniszczyć wyobrażeń Maggie o świecie. Zadba o to czas, i to szybciej, niż Ashley sądzi. Było mu jednak miło na myśl o tym, że jakiejś małej, czteroletniej dziewczynce sprawiają radość owocowe ciasteczka oraz kotki.

– Kim właściwie jesteś, Jeffie Ritterze?

Lepiej, żebyś tego nie wiedziała, pomyślał. Nie powiedział jednak tego głośno, bo nie chciał jej przestraszyć.

– Przyjacielem.

– Mam nadzieję. Dobranoc.

Wróciła do łazienki. Jeff wyszedł z sypiali i poszedł na dół, do kuchni. Włożył brudne naczynia do zmywarki i zaczął się zastanawiać, co by tu sobie zrobić na obiad.

Zamiast jednak przygotować sobie jakiś posiłek, poszedł do salonu i wyjrzał przez okno. Deszcz przestał już kropić, lecz niebo było wciąż zachmurzone. Jeff zapatrzył się w ciemności, próbując nie zważać na dobrze mu znane ściskanie w dołku. Zrozumiał, że znalazł się w poważnych tarapatach. W przeciwieństwie do służbowych misji, nie bardzo wiedział, czego się może spodziewać. Miało to bowiem związek z kobietą. Z Ashley.

Nawet z takiej odległości czuł jej obecność w domu. Jej delikatny zapach unosił się w powietrzu, dokuczając mu, budząc w nim ciekawość. Zastanawiał się, jak by to było, gdyby był podobny do innych mężczyzn.


Jeff szedł ścieżką do centrum wsi. Coś chrzęściło mu pod stopami. Choć zapadła już noc, było jasno jak w dzień. Nic dziwnego, płomienie buchały wszędzie – lizały nędzne budynki, ścigały bezlitośnie zaskoczonych mieszkańców, czasami dopadały kogoś ze straży i trawiły go w ułamku sekundy.

Ogień szalał. Sprzyjała mu długotrwała susza i chemikalia, wymyślone w laboratorium, tysiące kilometrów stąd. Jeff przywykł do gryzącego zapachu spalenizny, koszmarnego gorąca oraz zniszczeń. Nienawidził jednak ognia, żywiołu nie znającego litości. Gotów był przysiąc, że chwilami słyszy upiorny śmiech, gdy płomienie dokonywały dzieła zniszczenia.

Dopiero na placu, dotarły do niego apokaliptyczne odgłosy. Trzask palących się drzew, strzelanina, pękające szkło, rozdzierające krzyki, cichy płacz zagubionego dziecka.

Znał dobrze tę wieś, każdy dom, każdego człowieka. Wiedział, że tuż za wzniesieniem, przez które wiodła ścieżka, znajduje się rzeka. Mógł przedzierać się przez ogień, raz po raz, bez obawy, że coś mu się stanie. Wieś była częścią jego samego, wytworem jego umysłu, a on zjawiał się tu noc w noc, mimo że ze wszystkich sił bronił się przed tym snem. Dopadał go jednak, zasysając nieuchronnie w piekielną otchłań, tak jak ogień nieuchronnie pełzł w kierunku ciężarówki stojącej na skraju placu, i chwytał ją w swoje szpony.

Jego uwagę przykuł przeraźliwy krzyk. Odwrócił się i zobaczył kilkunastoletnią dziewczynę wybiegającą z płonącego budynku. Belka stropowa pękła z trzaskiem i runęła w dół. Jeff widział to w zwolnionym tempie. Postąpił krok do przodu, potem dwa. Wyciągnął rękę do dziewczyny i ona wyciągnęła do niego ręce. Uniosła powoli, boleśnie powoli, głowę, aż ich wzrok się spotkał. Otworzyła usta – z jej piersi wyrwał się przeraźliwy, rozdzierający serce krzyk.

Rzuciła się jak opętana do ucieczki i zaczęła biec w kierunku rzeki. Belka stropowa zwaliła się na ziemię, o włos od uciekającej dziewczyny. Jeff ruszył w pogoń. I wtedy zorientował się, że wszyscy mieszkańcy wsi umykają przed nim. Machali rękami i krzyczeli, jakby groziło im z jego strony niebezpieczeństwo większe niż ogień.

Przeszył go lodowaty chłód. Nie mógł się powstrzymać i poszedł w stronę rzeki, w stronę małego jeziorka, napełnianego wodą z rwącej rzeki. Ogień szalał wokół, ale jego płomienie się nie imały.

Ludzie umykali przed nim z krzykiem. Raptem nadbiegła matka z małym dzieckiem na ręku. Dzieciak rozpłakał się, gdy zobaczył Jeffa i wtulił twarz w szyję matki.

Ludzie rozbiegli się we wszystkich kierunkach, aż w końcu Jeff został sam. Stał nad brzegiem jeziorka. Nie mógł się powstrzymać, by nie przejrzeć się w wodzie. Uklęknął i czekał, aż rozejdzie się dym, żeby spojrzeć na swoje odbicie.

I wtedy zrozumiał, dlaczego ludzie uciekali od niego, krzycząc z przerażenia. Nie był człowiekiem. Zamiast twarzy miał metalową maskę, jak robot. Był kupą martwego żelastwa. Buchające wszędzie płomienie lizały go, ale nie były mu w stanie zrobić żadnej krzywdy. Nawet ich nie czuł. Nie mógł się poparzyć, czy doznać jakichkolwiek innych obrażeń. Mógł tylko wzbudzać strach…