Steve chwycił za ramię dziewczynę, kiedy potknęła się na śliskim poboczu. Spojrzała na niego. Twarz miał zaczerwienioną z zimna, choć wydawało się, że jest odporny na mróz. Puścił ją zaraz, ale ochronił przed upadkiem tak odruchowo, jak wilki, o których opowiadał. Przywiązanie do tych zwierząt nie było przypadkowe. Wydawał się być do nich podobny. Samotny wilk. Człowiek ceniący lojalność, który chętnie poświęcał się dla tych, na których mu zależało. Najwyraźniej świadomie wybrał taką pracę i styl życia.

– A więc? – spytała. – Ile czasu wymaga rozwiązanie tego problemu?

– Przynajmniej miesiąca może więcej, zanim szczeniaki będą na tyle silne, by je przewieźć. Wszystko to jest trochę ryzykowne. Ktoś mógłby powiedzieć, że nie warto trzymać ich razem. Mógłbym je oddać do jakiegoś zoo. Bez problemu znajdę ludzi, którzy się nimi zaopiekują. Ale jeśli teraz oddzielę je od stada, nigdy nie będą mogły wrócić na swobodę. Uczą się od dorosłych. Starsi pokazują im, jak przeżyć w lesie, a tego człowiek nie potrafi. Nie wiadomo, czy utrzymam je przy życiu tak długo. W czwartek odbędzie się w miasteczku wiec. Wiem, że chcą głosować, czy ogłosić otwarty sezon polowań na moich kumpli.

Znowu spojrzała na niego. Głos mu się nie zmienił, pozostał tak samo pogodny i spokojny. Mówił tak, jakby ten wiec był problemem nie większym niż niedzielny spacer. A jednak musiało mu być ciężko. Był niechcianym przybyszem i opiekunem niechcianych zwierząt. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jakiej siły woli wymaga wystąpienie przed całym miasteczkiem, które uważało go za wroga.

– Pewnie już miewałeś takie problemy?

Nie odpowiedział jej, choć kiedy nagle przestał mówić, nie była pewna, dlaczego. Stromy grzbiet był taki sam jak te, które niedawno minęli, dziki i porośnięty drzewami. Żadnych śladów na śniegu, żadnego znaku, że kiedykolwiek człowiek trafił w to dziewicze miejsce. Potem jednak dostrzegła oliwkową skrzynkę, podobną do tych, w jakie pakuje się kanapki i drinki na piknik.

Steve pochylił się i odsunął pokrywkę. Ta skrzynka stanowczo nie zawierała piknikowych zapasów. Dziwne z wyglądu butelki ze smoczkami były owinięte termoforami. Odpakował jedną i pokazał ją Mary Ellen.

– Dostałem te butelki ze szpitala w Houghton. Są prze znaczone dla dzieci z rozszczepieniem podniebienia, ale świetnie się nadają dla szczeniaków zbyt młodych, że by ssać.

Podeszła bliżej, krzyżując ręce na piersi. W jej nozdrza uderzył jakiś zapach – tak silny, że zmarszczyła nosek.

– Powinienem cię ostrzec. – Parsknął śmiechem. – Ta mieszanka nie jest szczególnie aromatyczna.

– Wielki Boże, co w niej jest?

– Masa obrzydliwych rzeczy, od surowych żółtek po witaminy. Najtrudniej było przekonać szczenięta, że to matczyne mleko. Ale mniejsza z tym. Czy jesteś gotowa się zakochać?

Spojrzała mu w oczy i, zaskoczona, spytała:

– O co ci chodzi?

Uważnie obserwował jej twarz, jakby rumieńce na policzkach były najbardziej fascynującym zjawiskiem, jakie w życiu zobaczył.

– Nie jesteś pewna własnych myśli, prawda? Nie wierzysz, że skusi cię opieka nad małymi. Wielu ludzi się do tego nie nadaje. Wilk to wilk, a te maluchy nie wyglądają jak na kreskówce Disneya. Są dzikie, czujne i nie chcą dać się oswoić. Ale mam dziwne wrażenie, Mary Ellen, że beznadziejnie się zakochasz.

Mówił naturalnie o małych wilkach. Nie o sobie. Ani przez chwilę nie myślała że chodzi mu o coś innego. To ten niski tembr głosu, gdy wymawiał jej imię… nie wiedziała nawet, że je zna… Spuściła oczy i rozejrzała się za jakimś śladem gniazda czy nory, gdzie mogły przebywać szczeniaki.

– Gdzie są? – spytała niecierpliwie.

– Tutaj. – Wsunął pod pachę dwie butelki, odchylił szerokie gałęzie świerku i położył się na śniegu.

Bardziej ostrożna niż zaciekawiona, także przykucnęła.

– Nie zobaczysz ich z tak daleka. Musisz podejść bliżej.

No, trudno. Dotarła tak daleko, że teraz nie wypadało się cofać. Śnieg zasypał jej głowę, gdy czołgała się w jego stronę. W przeciwieństwie do Steve'a, ją chroniły narciarskie spodnie i dwie kurtki. Usłyszała kichanie i odruchowo chciała powiedzieć „Na zdrowie”, kiedy dostrzegła jedwabisty blask małych oczu.

Gniazdo nie było właściwie jaskinią, raczej długą niską skalną półką sięgającą kilka metrów w głąb ziemi. Świerki i nagi zimą krzak całkowicie maskowały wejście. Wewnątrz jej źrenice musiały się rozszerzyć, by mogła coś widzieć po oślepiającym blasku odbitego w śniegu słońca. Ale zobaczyła małe oczka. Potem drugą parę i jeszcze… Niebieskie, jak u dzieci. Puszyste kulki leżały obok siebie z małymi błyszczącymi noskami i oklapniętymi uszkami. Jedna kulka miała wspaniałe, białe futro ojca.

Śnieżnobiały wilczek spróbował zawyć groźnie niczym ojciec, tylko że wyszło mu to, jakby miauczał. Uznała że jest naprawdę dzielny jak na kilogramową puszystą kuleczkę. Steve wsunął mu w pyszczek butelkę i maluch natychmiast się uspokoił. Steve znowu kichnął. Ten facet złapie zapalenie płuc na tej wycieczce, pomyślała lecz to nie współczucie dla niego było powodem pojawienia się w jej gardle miękkiej kuli. Niech to licho, miał rację.

Zakochała się od pierwszego wejrzenia. Nie w nim. Wielki Boże! Jeszcze nie zwariowała.

Ale zdecydowanie w tych maleństwach.

ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy tylko zgasły światła w samochodzie, Mary Ellen upuściła kluczyki. Pochylona, szperała po podłodze pod siedzeniem, aż je znalazła. Potem zabrała rękawiczki, torebkę i garnek. Trzymając to wszystko, odkryła oczywiście, że nie potrafi otworzyć drzwi. Odstawiła. W końcu udało jej się wysiąść z przeklętego wozu. Trzymając oburącz ciężki garnek, zatrzasnęła drzwi biodrem.

Masa kłopotu tylko po to, by przywieźć komuś gulasz. Szczerze mówiąc, było to jej najlepsze ragout, ale o to można by się spierać. Była mu winna tę kolację. W ostatnich latach nie spotykała Galahadów. Steve nie tylko dał jej wczoraj swoją kurtkę, lecz wybawił ją z opresji: w lesie i w barze. Musiała mu się jakoś odwdzięczyć.

Na propozycję kolacji Steve zgodził się natychmiast. Żadnych obiekcji. Żadnego „naprawdę nie trzeba”. Ta szybka zgoda trochę ją zmartwiła. Po raz pierwszy widziała, że Steve Rawlings robił coś szybko. Zastanawiała się, czy mógłby źle zrozumieć jej gest. Mężczyźni mieli zwyczaj błędnej interpretacji wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiła.

Ręce bolały ją od dźwigania garnka. Rozejrzała się. Był w domu. Widziała jego terenową półciężarówkę, zaparkowaną obok przyczepy. W oknach lśniło żółte światło, rzucając odblask na śnieg. Nawet dość wcześnie wieczorem, o szóstej, noc była czarna jak smoła. Steve ustawił swą przyczepę na zupełnym pustkowiu, w kępie czarnych drzew. Lodowaty, gwałtowny wiatr poruszał ich wierzchołkami. Poczuła dreszcz niepokoju.

W domu, w Georgii, w pierwszym tygodniu marca byłoby już ciepło. Tam żadna samotna kobieta nie odwiedzałaby po zmroku samotnego mężczyzny, chyba że sama prosiła się o kłopoty.

To śmieszne, pomyślała Mary Ellen. Przecież nie ma zamiaru u niego siedzieć. Zostawi tylko garnek. Już dwa razy jej pomógł i dobre maniery wymagały, by za to podziękowała. Jedyne, co jej groziło, to fakt, że sobie coś odmrozi, stojąc tak w mroku niczym jakaś głupia gęś.

Odetchnęła głęboko, podeszła do drzwi i zastukała łokciem. Rozległ się tylko głuchy dźwięk, ale drzwi otworzyły się natychmiast. Dmuchnęło ciepłym powietrzem. Spojrzała na olbrzyma, którego ramiona nie mieściły się w drzwiach przyczepy.

– Nareszcie przybywa Czerwony Kapturek. Martwiłem się już, że zgubiłaś drogę.

– Czerwony…?

To określenie ją zaskoczyło. Czyżby się domyślał, jaka była zalękniona zaglądając do wilczego legowiska? Ale dostrzegła przyjazny, kpiący uśmiech i od razu zrozumiała, skąd mu się wzięły te bajkowe skojarzenia. Oczywiście, miała na sobie czerwoną kurtkę z kapturem i niosła przez las jedzenie. Musiała się uśmiechnąć.

– Trafiłam bez kłopotu. Twoje wskazówki były bardzo pomocne.

Wyjął jej z rąk ciężki garnek.

– Pachnie wspaniale. Wejdź. Szybko pokręciła głową.

– Nie mogę zostać…

– Pracujesz dzisiaj?

– Nie. Jestem zajęta przez cztery noce w tygodniu. Ale chciałam ci tylko przynieść kolację i podziękować. Nie będę zabierać czasu.

– Chcesz, bym jadł sam? Kiedy już tu jesteś? I skoro wiesz, że przez cały dzień mogłem pogadać tylko ze zwierzakami?

Wzniosła oczy do nieba, słysząc ten płaczliwy ton. Nikt by mu nie uwierzył. Ale cóż, byłaby zakłopotana, gdyby odeszła, nie zamieniwszy przynajmniej ze Steve'em kilku słów. Ostrożnie weszła do środka.

– Zostanę tylko parę minut…

Chyba nie słyszał jej słów, bo powąchał garnek i uśmiechnął się.

– Domowego ragout nie jadłem od stu lat. Czy mogę cię zapewnić o mojej dozgonnej wdzięczności?

– To tylko gulasz – odparła oschle, ale niech to, ten facet zmuszał ją do śmiechu.

– Po prostu gulasz jest prawdziwym jedzeniem. Nie zrozumiesz tego. Od tygodni albo otwieram puszki, albo stołuję się u Samsona.

Odstawił garnek, zdjął z Mary Ellen czerwoną kurtkę, a potem szybko zmierzył wzrokiem długi biały sweter i dżinsy. Starannie dobierała rzeczy. Dżinsy były nie za obcisłe, a luźny sweter ukrywał jej figurę skuteczniej niż habit zakonnicy. Nie zobaczył niczego, absolutnie niczego, co mogłoby wywołać ten błysk w jego oczach.

– Dobrze, że jesteś taką kruszynką. Nie ma tu zbyt wiele miejsca.

Parsknęła śmiechem i poczuła, jak opada z niej napięcie. Czy mężczyzna nazwałby kobietę kruszynką, gdyby zamierzał ją uwieść? Po prostu był zabawny i naturalny.

– Ten pokoik wcale nie jest taki mały. Szczerze mówiąc, jest o wiele większy, niżby się to wydawało z zewnątrz – zauważyła, rozglądając się dookoła.

– Więc siadaj i rozgość się. Możesz zająć honorowe miejsce. Chcesz wina, piwa czy wody mineralnej?

– Niczego, dziękuję.