W jej myślach pojawiła się wizja niebieskookiego olbrzyma.

Myślała o nim, po prostu dlatego, że niczym to nie groziło, nie budziło żadnych pragnień. Zapamiętała niezwykły wzrost obcego, spojrzenie jego zadziwiających oczu. Pamiętała, że uznała go za niesamowitego faceta i z tego samego powodu nie czuła się zaniepokojona. Tacy faceci nigdy się nią nie interesowali. Wyglądała zbyt zwyczajnie.

Przez cały czas, gdy go obsługiwała był uprzejmy, spokojny, nie posuwał się do żadnych kpin i przekomarzań. Obserwowanie go, to jak oglądanie wystawy zamkniętego sklepu ze słodyczami. Nie groziło jej, że skuszą ją niebezpieczne kalorie. Lecz na pewno go nie zapomni.

Nie zapomni tego, jak nagle się zerwał i wyrzucił Freda Claire'a. Poruszał się jak łowca, szybko i pewnie. Wyciągnął Freda z baru, nim ktokolwiek zauważył, co się dzieje. Nie powiedział ani słowa, nawet nie wrócił do środka. Mary Ellen nie wiedziała, co zrobił, ale kiedy pan Zaczepialski usiadł z powrotem przy stoliku, był grzeczny jak uczeń szkółki niedzielnej.

Miała dług wobec tego olbrzyma. Podziękuje mu – jeśli znów go zobaczy. Świeży śnieg skrzypiał pod nartami. Nie jeździła jeszcze zbyt dobrze. Złapała rytm, a rześkie powietrze zaróżowiło jej policzki.

Każdego dnia wyruszała w innym kierunku. Była załamana, kiedy się tu zjawiła. Od czasu do czasu myślała jeszcze o Johnnym. Niekiedy budziła się zlana potem, na nowo przeżywając koszmar panny młodej, czekającej w białej sukni w kościele w wigilię Bożego Narodzenia. Całe miasto czekało na pana młodego, który się nie pokazał.

To poniżające wspomnienie wciąż budziło dreszcz… Lecz z wolna uświadamiała sobie, że nie to sprawiało jej największy ból. Rzecz w tym, że znów się pomyliła. O jeden raz za dużo. Znów zrozumiała, że jest nie kochana. Johnny okazał się nic niewart, ale nie w tym tkwił problem. Jej godność była w stanie gorszym niż pokruszone ciasteczko.

Weszła na wzgórek, potem ugięła kolana i zjechała w małą kotlinkę. Na dole zatrzymała się i zdjęła rękawiczkę, by sięgnąć do kieszeni po kompas. Północny wschód. Jeśli dalej podąży w tym kierunku, w końcu dotrze do Jeziora Górnego. Chociaż krajobraz był całkiem nieznany, wiedziała gdzie jest, i nie obawiała się, że zgubi drogę. Wsunęła kompas do kieszeni i właśnie wciągała rękawiczkę, gdy zobaczyła zwierzę.

W pierwszej chwili nie poczuła strachu. Zwierzak wyglądał jak pies. Syberyjski husky. Miał długi pysk, szpiczaste uszy i lśniące czarne oczy. Przepiękne gęste futro było niemal równie białe jak śnieg. Uśmiechnęła się. Wielki Boże, był wspaniały, stojąc tak na wzgórku dziesięć metrów od niej; królewski i nieruchomy jak posąg. – No co, mały – powiedziała cicho. – Zgubiłeś się?

Głos miała delikatny jak szept. Zakochała się w tym psie od pierwszego wejrzenia lecz on zareagował całkiem inaczej. Na pierwszy dźwięk jej głosu obnażył wielkie ostre kły i warknął tak groźnie, że coś ścisnęło ją w gardle.

To nie był pies. Zrozumiała to od razu. Żaden husky nie byłby taki wielki, żadne oswojone zwierzę nie wydawało takich dzikich odgłosów. To z pewnością wilk.

Każdy mięsień jej ciała napiął się i znieruchomiał. Nie mogła przełknąć śliny. Adrenalina popłynęła w żyłach lodowato zimną falą.

Wilk przeszedł jeszcze dwa metry, cały czas groźnie warcząc. Trudno go było nie zrozumieć. Napotkana istota nie podobała mu się. Miała ochotę odwrócić się i uciekać, ale była zbyt przerażona, by się ruszyć. Usłyszała kolejne warknięcie i odwróciła głowę.

Jeszcze jeden. Boże. Jeszcze dwa – nie, co najmniej trzy. Tamte były kolorowe, z futrami barwy od przypominającej kolor drzewnego węgla, aż do jasnoszarej. Żaden z nich nie był tak wielki jak biały wilk, ale te parę kilogramów różnicy nie dodawało jej odwagi. Nie tylko widziała ale czuła, że jest okrążana. Skulone drapieżniki kryły się za drzewami, ale nie spuszczały jej z oka.

Gdyby miała czas, zmoczyłaby majtki ze strachu.

Panika chwyciła ją za gardło. W nagłym błysku nadeszło wspomnienie tego popołudnia kiedy jak idiotka myślała o samobójstwie. Wtedy była na siebie zła. Ale przecież nawet w najgorszej chwili nie chciała tak naprawdę umierać. A już z pewnością nie chciała ginąć samotnie w północnej puszczy, rozerwana na strzępy przez stado wilków.

Boże, staram się, lecz potrzebuję czasu. Może się dogadamy. Wyciągnij mnie z tego, a ja nigdy już niczego nie popsuję, aż do śmierci. Sam się zdziwisz, jak sobie poradzę, modliła się. Biały wilk uniósł głowę i zawył.

Głos zabrzmiał w pustym lesie jak krzyk jej własnego serca. Przełknęła ślinę i odetchnęła niepewnie. Łzy stanęły jej w oczach; niechciane, przesłaniające wzrok, kiedy koniecznie musiała wszystko widzieć.

Wilki krążyły coraz bliżej. Przez głowę przemknęło jej słowo „uciekaj”, ale łatwiej to pomyśleć niż wykonać. Dookoła było pełno rozłożystych sosen, ale w nartach nie mogła się na nie wspiąć. Przecież jest jakieś wyjście. Musi tylko pomyśleć.

– Stój spokojnie. Nie uciekaj. Nie ruszaj się. Po prostu stój spokojnie.

Usłyszała ludzki głos. Męski, ale w tej chwili to nie miało znaczenia. Odwróciła się szybko. Nic, nawet śmierć, bomby i podatki nie mogłyby ją powstrzymać od spojrzenia w stronę, skąd ów głos dobiegał.

– O Boże, tak się cieszę, że pan tu jest…

– Na miłość boską posłuchaj mnie! Nie ruszaj się!

ROZDZIAŁ DRUGI

Mary Ellen zamarła w bezruchu. Serce znów zaczęło jej bić. Rozpoznała olbrzyma z baru, chociaż prawie na niego nie patrzyła. Jej wzrok przylgnął do strzelby, którą trzymał w dłoniach. Ładna, długa, wielka strzelba. Nie umrze tutaj. Wilki jej nie dostaną. On ma strzelbę.

– Strzelaj, na miłość boską!

– Spokojnie. Jestem pewien, że nie musimy posuwać się aż tak daleko. Ten powolny, leniwy baryton zirytował ją.

– Na wypadek, gdybyś nie zauważył – osobiście uważała że musiałby być ślepy i głuchy – sądzę, że te wilki chcą mnie zjeść na lunch.

– Tak, widzę, że nie są z ciebie zadowolone. – Zerknął na wilki, potem znowu na nią. – Spróbuj spojrzeć na to z ich punktu widzenia. Człowiek jest ich najgorszym wrogiem. A ty nie tylko weszłaś na ich terytorium. Jesteś o dwadzieścia metrów od gniazda szczeniaków. Starają się po prostu chronić młode.

Jedno z nich miało chyba złudzenia że mają czas na swobodną rozmowę. I to nie była ona.

– Przykro mi, że je zdenerwowałam. Nie uwierzysz, jak mi przykro. Gdybym mogła rozwiać się w powietrzu, to naprawdę chętnie bym to zrobiła. Ale że nie mam takiej możliwości, byłabym wdzięczna, gdybyś przynajmniej wymierzył tę strzelbę…

– Obawiam się, że to nie jest taka broń, jak ci się wydaje. To karabin na naboje usypiające. Uspokój się, dobrze? Na razie nic nie robią tylko na ciebie warczą. Mają prawo udzielić ci lekcji. Popełniłaś błąd.

– Nic nowego. Tak zazwyczaj bywa w moim życiu – mruknęła.

– Słucham?

– Nic, nie mogę myśleć. O rany, one wciąż krążą!

– Wiem. I widzę, że jesteś przestraszona, ale trzymasz się dzielnie. Większość ludzi już by wpadła w panikę, ale nie ty. Będziemy mówić dalej, dobrze? A dopóki rozmawiamy, chcę, żebyś spróbowała butem odpiąć wiązania nart. Powoli i ostrożnie. Nie myśl o wilkach. Patrz na mnie, tylko na mnie.

To nieprawda. Wcale nie była spokojna, lecz o krok od paniki. Ale patrzyła prosto na niego, gdyż ją o to prosił. Zdołała dość niezgrabnie zrzucić narty, ponieważ o to też ją prosił. Ten człowiek miał gardłowy, szorstki i hipnotyzujący głos. Ale to nie wyjaśniało, dlaczego Mary Ellen go słucha. Był tylko jeden możliwy powód. Straciła rozum.

Nie powinno się sądzić człowieka po pozorach, lecz trudno nie dostrzec pewnych faktów, świadczących, że ten mężczyzna niekoniecznie był świadomy tego, co się dzieje. Wilki warczały, biegały w koło, okrążały ich. A on był spokojny jak wiosenny zefirek. Mary Ellen pomyślała że przydałby mu się psychiatra. Przód kurtki i dżinsy miał całe w śniegu. Zrzucił kaptur, odsłaniając rozczochraną grzywę czarnych włosów. Miała wrażenie, że w tych włosach tkwią suche liście, co przecież zupełnie nie miało sensu. A jeszcze mniej to, że rozpinał kurtkę, idąc wolno w jej stronę.

Zaufała mu w barze. Instynktownie wyczuła, że nie jest to mężczyzna, który wykorzysta słabą kobietę. I wtedy, i teraz powinna pamiętać, że jej znajomość mężczyzn nie była warta złamanego dolara. Z pewnością pomyliła się co do inteligencji lśniącej w błękitnych oczach. Nie może być za sprytny, kiedy nie zauważył, że jej życiu zagraża niebezpieczeństwo. Wilki były wyraźnie niespokojne, głodne, dzikie i rozdrażnione. A ten olbrzym ściągał kurtkę na tym przenikliwym mrozie, jakby nie miał nic lepszego do roboty.

– A teraz chcę – powiedział łagodnie – byś włożyła moją kurtkę.

– Mam włożyć twoją kurtkę?

– I mój szalik, i rękawiczki.

Zastanawiała się przez moment, co właściwie się tutaj dzieje. Miała doświadczenie, wyjątkowe doświadczenie w kłopotliwych sytuacjach, które nie przytrafiały się żadnej rozsądnej kobiecie. A jednak była zaskoczona tą idiotyczną rozmową z szaleńcem w obecności wilków.

– Znają mój zapach – wyjaśnił.

– Byczo.

Ta krótka uwaga nie miała na celu pobudzenia jego poczucia humoru, a jednak rozciągnął wargi w uśmiechu.

– Uważam, że powinniśmy cofnąć się kawałek. Na imię mam Steve. Steve Rawlings. Uznałem, że chyba wiesz, kim jestem. Moja obecność wywołała w mieście sporo plotek.

– Od niedawna mieszkam w Eagle Falls. I nie włączyłam się w plotkarski krąg. Skinął głową.

– A więc nie wiedziałaś… Te wilki to moja sprawa. Moja praca. Z zawodu jestem etologiem. Badam i obserwuję takie zwierzęta a konkretnie to stado. Byłbym odpowiedzialny, gdyby komuś zrobiły krzywdę, i z pewnością nie pozwolę, by spotkało cię coś złego. Jasne? – Odczekał chwilę, aż Mary Ellen przetrawi tę informację, po czym mówił dalej: – Chcę, byś włożyła tę kurtkę z powodu zapachu. One mnie znają. Prawdę mówiąc, znam Białego Wilka od szczeniaka. Nie chcę cię oszukiwać. Stoimy na niepewnym gruncie. Wilki to nie psy, to dzikie zwierzęta. Niebezpiecznie jest im ufać, lecz myślę, że mamy duże szanse.