Miłosne podchody

Tytuł oryginału: „ROMANCING MISTER BRIDGERTON" 2002 by Julie Cotler Pottinger

Wszystkim wiernym czytelniczkom, kolegom i przyjaciołom w podzięce za rozmowy bez końca.

Wasze wsparcie i przyjaźń znaczą dla mnie więcej, niż można wyrazić słowami.

I dla Paula, choć wśród jego lektur najbliższy romansowi tytuł to "Pocałunek śmierci"


Z gorącymi podziękowaniami dla

Lisy Kleypas i Stephanie Laurens za ich wspaniałomyślność

Prolog

Szóstego kwietnia roku 1812 – dokładnie na dwa dni przed swymi szesnastymi urodzinami – Penelope Featherington straciła głowę z miłości.

Cudowne uczucie. Ziemia zatrzęsła się jej pod stopami. Serce wywinęło koziołka. Z wrażenia aż zaparło jej dech w piersi. A jak nie bez drobnej satysfakcji zdołała zauważyć, sprawca całego zamieszania – niejaki Colin Bridgerton – poczuł się dokładnie tak samo.

O, nie, nie w sensie zakochania. Nie zakochał się w niej wtedy, w 1812, ani w 1813,1814,1815, ani… do licha, nie w latach 1816-1822, i bez wątpienia również nie w 1823, gdyż przez cały czas przebywał poza granicami kraju. Jednak tamtego dnia i jego świat zadrżał w posadach, serce wywinęło koziołka, a on sam – o czym Penelope mogła zaświadczyć – stracił oddech i to na dobre dziesięć sekund.

Zwykle tak się dzieje, kiedy człowiek spadnie z konia.

A było to tak.

Wybrała się z matką i dwoma starszymi siostrami na spacer do Hyde Parku, kiedy pod stopami poczuła drżenie (patrz wyżej, fragment na temat trzęsienia ziemi). Matka nie zwracała na nią większej uwagi (rzadko bywało inaczej), bez przeszkód więc Penelope oddaliła się, aby sprawdzić, co się dzieje. Pozostałe trzy panie Featherington kontynuowały rozmowę z wicehrabiną Bridgerton i jej córką Daphne, rozpoczynającą właśnie drugi sezon w Londynie, i udawały, że nie słyszą grzmotu. Bridgertonowie byli zbyt ważnymi osobistościami, żeby byle co mogło zakłócić konwersację z nimi.

Penelope wychyliła się zza grubego pnia i ujrzała dwóch jeźdźców pędzących na złamanie karku – właściwie pasowało tu dowolne określenie, jakiego używają ludzie, opisując mężczyzn galopujących bez troski o własne zdrowie i życie. Poczuła, jak jej serce zaczyna szybciej bić (trudno byłoby mu utrzymać miarowy rytm na taki widok, a poza tym zawsze mogła twierdzić, że serce zabiło jej mocniej z miłości). I wówczas, jakimś niewytłumaczalnym zrządzeniem losu, nagły podmuch wiatru zerwał jej z głowy czepek (którego, ku wielkiej irytacji matki, nie zawiązała rano dość starannie, gdyż wstążka uwierała ją w szyję), uniósł w powietrze i rzucił wprost w twarz jednego z jeźdźców.

Panna Featherington krzyknęła cicho (zaparło jej dech w piersi!), zaś mężczyzna spadł z konia, lądując bardzo nieelegancko w najbliższej błotnistej kałuży.

Bez chwili namysłu Penelope rzuciła się ku jeźdźcowi, wydając piskliwe okrzyki, które miały wyrażać troskę o jego zdrowie i dobre samopoczucie, ostatecznie jednak brzmiały jak zdławiony skrzek. Oczywiście, miał pełne prawo być wściekły – przecież to właściwie ona zrzuciła go z konia i do tego wprost w błoto, a były to dwie rzeczy, które wyprowadziłyby z równowagi każdego dżentelmena. Jednak kiedy mężczyzna stanął na nogi, otrzepując się z błota, z dość marnym skutkiem zresztą, nie rzucił się ku niej z krzykiem. Nie cisnął jej w twarz kąśliwej uwagi, nie spiorunował nawet wzrokiem.

Śmiał się.

Śmiał się.

Penelope nie miała zbyt wiele okazji słuchać męskiego śmiechu, a to, co o nim wiedziała, nie było przyjemne. Tymczasem oczy tego mężczyzny – o dość intensywnym odcieniu zieleni – błyszczały wesołością. Nieznajomy starł z policzka plamę błota i rzeki:

– Chyba się nie popisałem, co?

W tym momencie Penelope zakochała się w nim.

Kiedy była już w stanie przemówić – ze wstydem musiała przyznać, iż nastąpiło to w całe trzy sekundy później niż u osoby obdarzonej przeciętną inteligencją – odparła:

– O, nie, to ja powinnam przeprosić! Wiatr zerwał mi czepek i… – Urwała, kiedy zorientowała się, że on przecież wcale nie przepraszał, wobec czego nie ma sensu protestować.

– Nic się nie stało – odparł mężczyzna rozbawionym głosem, obdarzając ją uśmiechem. – Nie… Och, witaj, Daphne, nie wiedziałem, że jesteś w parku!

Penelope odwróciła się na pięcie i ujrzała Daphne Bridgerton, stojącą obok jej matki, która syknęła:

– I cóżeś najlepszego narobiła, Penelope Featherington?

Penelope nie mogła nawet odpowiedzieć "nic", gdyż w istocie ponosiła całkowitą winę za wypadek. W ten oto sposób skompromitowała się przed dżentelmenem, który wedle wszelkich oznak był doprawdy znakomitą partią.

Oczywiście, matka nigdy by nie pomyślała, że Penelope może mieć u niego jakiekolwiek szanse, gdyż wszelkie matrymonialne nadzieje pokładała raczej w starszych córkach. Poza tym Penelope nie została jeszcze nawet "wprowadzona na salony".

Pani Featherington nie mogła jednak dłużej łajać córki, gdyż tym samym zaniedbałaby najważniejszych na świecie Bridgertonów. Jak się wkrótce miała przekonać, ubłocony mężczyzna również się do nich zaliczał.

– Mam nadzieję, że pani syn nie doznał szwanku – zwróciła się do lady Bridgerton.

– Nic mi nie jest – wtrącił Colin, zgrabnie odstępując na bok, zanim lady Bridgerton zdążyła dotknąć go z macierzyńską troską.

Dokonano wzajemnej prezentacji, lecz rozmowa stała się błaha, głównie dlatego, że Colin szybko i celnie rozpoznał w pani Featherington matkę polującą na męża dla swych córek. Penelope nie zdziwiło, kiedy się pospiesznie wycofał.

Później, wieczorem, kiedy po raz tysięczny wspominała spotkanie i analizowała je w myśli, przyszło jej do głowy, że właściwie miło by było, gdyby mogła powiedzieć, że zakochała się w Colinie w chwili, kiedy poprosił ją do tańca, szatańsko błyskając zielonymi oczami i ściskając jej paluszki nieco mocniej, niż wypada… A może powinno to było się stać, kiedy jechał przez smagane wiatrem wrzosowiska, nie dbając o (wyżej wspomniany) wiatr i śmiało galopując (a raczej jego koń), marząc jedynie (Colin, a nie koń), by znaleźć się u jej boku.

Nie, ona musiała zakochać się w Colinie Bridgertonie, kiedy spadł z konia i wylądował na siedzeniu pośrodku błotnistej kałuży. Bardzo niewłaściwe i wysoce nieromantyczne, acz niepozbawione pewnej dozy sprawiedliwości, jako że nigdy nic z tego nie wyniknie.

Po co marnować czas na nieodwzajemnioną miłość? Czy nie lepiej zachować wiatr na wrzosowisku dla łudzi, którzy istotnie mają przed sobą wspólną przyszłość?

Na dwa dni przed swymi szesnastymi urodzinami Penelope wiedziała, że przyszłość nie przewiduje Colina Bridgertona w roli jej męża. Nie była dziewczyną, która mogłaby przyciągnąć jego uwagę, i wiedziała, że to się nigdy nie zmieni.

Dziesiątego kwietnia roku 1813 – dokładnie w dwa dni po swych siedemnastych urodzinach – Penelope Featherington została wprowadzona na londyńskie salony. Nie chciała tego. Błagała matkę, aby pozwoliła jej zaczekać jeszcze rok. Była o co najmniej trzynaście kilogramów cięższa, niż powinna, a jej twarz w chwilach zdenerwowania pokrywała się czerwonymi plamami, co oznaczało, że widniały one tam zawsze, ponieważ nic nie wprawiało jej w równą konsternację, jak londyńskie bale.

Daremnie wmawiała sobie, że uroda to jedynie powierzchowność. Nie znajdowała również żadnego usprawiedliwienia wobec ludzi, przed którymi kompromitowała się, nieustannie zapominając języka w ustach. Nie ma chyba nic bardziej przygnębiającego niż brzydka dziewczyna bez osobowości. A taka właśnie czuła się Penelope na salonach: brzydka i całkowicie – no nie, nie można się przecież zupełnie pognębić – prawie pozbawiona osobowości.

W głębi ducha wiedziała, że potrafi być wesołą, dowcipną i miłą, jednak przymioty te zawsze gdzieś się zapodziewały, gdy ich potrzebowała.

Co gorsza, matka nie pozwalała jej ubierać się zgodnie z upodobaniami. Jeśli nie odziewała dziewczyny w obowiązkową dla wszystkich młodych panien biel (która wcale nie pasowała do jej karnacji), nakazywała jej nosić szpecącą żółć, czerwień i oranż. Tylko raz Penelope odważyła się zasugerować zieleń, na co rodzicielka wsparła dłonie na rozłożystych biodrach i oświadczyła, że zielony jest zbyt melancholijny.

Pani Featherington uważała, że żółty jest kolorem radości, a radosna dziewczyna bez trudu znajdzie sobie męża.

Ostatecznie Penelope uznała, że najlepiej nie zastanawiać się nad sposobem rozumowania matki. Pokornie pozwalała odziewać się w żółć, oranż, a czasem czerwień, choć barwy te w połączeniu z jej brązowymi oczami i rudawymi włosami sprawiały, że wyglądała wręcz smutno, żeby nie powiedzieć żałośnie. Ponieważ nie mogła nic na to poradzić, postanowiła, że przyjmie to brzemię z uśmiechem, a jeśli nie zdoła wygiąć ust w uśmiechu, przynajmniej nie będzie publicznie ronić łez.

Z dumą konstatowała, że nigdy jeszcze jej się to nie zdarzyło.

Jakby nie dość było tego wszystkiego, w tym samym roku 1813 pewna tajemnicza (i fikcyjna) lady Whistledown zaczęła publikować trzy razy w tygodniu "Kroniki Towarzyskie". Jednostronicowe gazetki błyskawicznie stały się sensacją. Nikt nie wiedział, kim naprawdę jest lady Whistledown, lecz każdy zdawał się mieć swoją teorię. Przez wiele tygodni – a właściwie miesięcy – w Londynie nie mówiło się o niczym innym. Przez pierwsze trzy tygodnie gazetkę rozdawano za darmo – akurat tyle czasu, aby "towarzystwo" się do niej przyzwyczaiło, po czym nagle dostawy się urwały, a gazeciarze zaczęli sprzedawać pisemko po niebotycznej cenie pięciu centów za egzemplarz. Wtedy jednak nikt już nie umiał żyć bez codziennej dawki ploteczek i każdy chętnie za nie płacił. A pewna kobieta (choć niektórzy sądzili, że raczej mężczyzna) z dnia na dzień stawała się coraz bogatsza.

Główną cechą różniącą "Kroniki Towarzyskie Lady Whistledown" od innych czasopism było to, że autorka – w przeciwieństwie do plotkarskiej konkurencji – nigdy nie używała skrótów, takich jak lord P. czy lady B., lecz wymieniała bohaterów z nazwiska.