– U nas! – odparł za swą panią Bérenger. – W Roquemaurel! A ja sam wygarnę moim braciom, że pozwolili panu Arnoldowi zachować się w taki sposób!

Gauberta z niejakim wysiłkiem ruszyła swoje sto osiemdziesiąt funtów wagi z pachnącego siana, poprawiła na sobie giezło i odczepiła zza pasa pękaty worek.

– Pomyślałam, że będziecie głodni, i przyniosłam wam trochę koziego sera i chleba, a teraz na mnie już czas... muszę wracać.

Katarzyna ucałowała dzielną kobietę w oba tłuste policzki.

– Zawsze wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć, Gauberto, lecz tego, coś tym razem dla mnie uczyniła, wierzaj mi, nigdy ci nie zapomnę! Powiedz tam wszystkim, że nigdy o nich nie zapomniałam i że... nigdy nie zawiodłam ich zaufania ani ich przyjaźni...

– Ależ oni dobrze o tym wiedzą, moje biedactwo! Gdyby twój małżonek nie przywlókł bandy łapiduchów, niedługo by było jego panowania w Montsalvy, a my wygarnęlibyśmy mu całą prawdę. A co do tej ladacznicy, to tak wygarbowalibyśmy jej tyłek pokrzywami, że przez miesiąc by na nim nie usiadła. Ale wszystko się ułoży, na pewno! Dobrej nocy, pani!... do zobaczenia!

– Do zobaczenia, Gauberto!... Lecz powiedz, jak udało ci się wyjść z Montsalvy i jak wejdziesz z powrotem? Czy nie zamyka się bram na noc?

– Jakżeby nie! Ale gdyby tylko jakiś strażnik zabronił mi czegoś, mógłby gorzko pożałować, że go matka zrodziła!

Co rzekłszy zniknęła zwinnie i lekko, o co nikt by jej nie podejrzewał. Walter zamknął za nią starannie wrota stodoły.

Zwinąwszy się w kłębek na sianie, Katarzyna czekała, aż jej zmęczonymi członkami zawładnie zbawienny sen. Bolesne drgnienia jej serca powoli się uspokoiły. Skoro dzieci znajdowały się poza zasięgiem człowieka, który nią tak okrutnie publicznie poniewierał, rana nie była śmiertelna. Gniew nie pozwalał dojść do głosu rozpaczy i wiedziała, że gdy nastanie świt i minie zmęczenie, będzie musiała walczyć z przemożną żądzą zwołania okolicznej szlachty, by przypuścić natarcie na swój własny zamek... Lecz właściwie... po co walczyć? Czy nie nadszedł wreszcie czas, by zrezygnować z roli zbyt czułej żony i kazać zapłacić diabelskiemu mężowi za wszystkie krzywdy doznane od niego przez sześć lat małżeństwa?

I z tą pocieszającą myślą zasnęła...


Zanim wstał piękny, letni świt nad Lasem Kasztanowym i ozłocił mury Montsalvy, Katarzyna i jej towarzysze opuścili dawno pachnące schronienie i po pobieżnej ablucji w zimnej wodzie stawu ruszyli przez pola, by dotrzeć do drogi prowadzącej w głęboką dolinę rzeki Lot, nad którą wznosiły się antyczne wieże Roquemaurel.

Stąpając powoli stromą i wąską ścieżką, wędrowcy uhonorowali serki i chleb Gauberty, a kiedy zza gór słońce wyłoniło się w pełni jak wielka, ognista kula, kawał drogi był już za nimi. Wokół różowiły się kępy wrzosów, złociły żarnowce. W licznych strumieniach skrzyły się pstrągi. Katarzyna przeszukiwała wzrokiem horyzont, zatrzymując się na każdym dymie z komina rzadkich tutaj domów z łupku i grysu, starając się odgadnąć, pod którym z tych dachów Josse Rallard ukrył jej dzieci... Pokusa była wielka, by zatrzymać się tu i tam i rozpytać o nie, lecz Bérenger odwiódł ją od tego zamiaru.

– Moja matka zapewne o wszystkim wie... Bracia ruszą na ich poszukiwanie... a zresztą, może są właśnie u nas!

Właściwie dlaczego nie? Roquemarelowie: matka, Matylda i dwaj chłopcy, Renaud i Amaury, mieli jeszcze gorsze charaktery niż sam Arnold. Ani władza, ani talenty wojenne pana de Montsalvy nie robiły na nich żadnego wrażenia. Zgarnąć mu jego własne dzieci sprzed nosa – to była nie lada gratka...

Stara forteca, której rudawe mury widziały wyjazdy pierwszych krzyżowców do Ziemi Świętej, ukazała się oczom wędrowców w skwarze południa. Pod błękitnym niebem zamczysko przywodziło na myśl pięknego starca, drzemiącego na słońcu z przymkniętymi powiekami, spokojnego i pewnego siebie, lecz gdy otrząśnie się z drzemki i wstanie, ukaże pokaźną posturę i groźne jeszcze muskuły, stwardniałe w bojach z dobrego, starego drewna.

Forteca uśmiechała się spuszczonym mostem zwodzonym. Dwóch strażników grało w kości w chłodzie sklepienia. Na ścieżce, z pustym koszem na głowie, podparta pod boki, stała wysoka, smagła kobieta w białej koszuli i niebieskiej spódnicy, poganiając praczki rozwieszające świeże pranie na łące poniżej mostu.

– Żeby trzy godziny rozwieszać dwa prześcieradła i dwanaście ścierek! Ruszajcie się, a żwawo! Nicole, więcej życia!

Na dźwięk toczących się na ścieżce pod kopytami kamieni odwróciła się w kierunku, skąd dochodził hałas, zasłaniając oczy dłonią.

– Kto idzie?...

Ale już wiedziała. Z jej gardła dobył się okrzyk na zduszone „Sara” rzucone przez oszalałą z radości Katarzynę, która zeskoczywszy z konia pędziła potykając się o bruzdy, tak jej było spieszno rzucić się w objęcia tej, którą zawsze traktowała jak drugą matkę.

Walter i Bérenger stanęli oniemiali przy koniach, patrząc na ściskające się kobiety, które nie miały zamiaru się rozdzielić.

Wtedy Bérenger przypomniał sobie nagle o roli gospodarza, zatoczył ręką szeroki krąg i głosem pełnym dumy spytał przyjaciela:

– No i jak ci się podoba Roquemaurel? Nieźle, czyż nie?

Rozdział trzynasty


RĘKA PANA

„Mama wróciła! Mama wróciła!...”

Siedząc na łóżku dzielonym z małą siostrą, Michał kołysał się przyśpiewując sobie i przyglądając się z zachwytem Sarze, która uzbrojona w szczotkę i grzebień rozczesywała Katarzynie włosy. Chłopiec uwielbiał matkę, która była dla niego kimś bajkowym, kimś pośrednim między tajemniczymi postaciami, jakie zaludniały bajania starej Donatki, a aniołami, o których opowiadał mu przeor.

Od kiedy zniknęła z jego dziecięcego świata, chłopiec, pomimo czułości okazywanej mu przez wszystkie otaczające go kobiety, czuł się opuszczony. W jego „środku", jak próbował wyjaśnić Sarze, była pustka, której nie wypełnił powrót ojca.

Na widok Arnolda syn nie odniósł wcale wrażenia, że to naprawdę jego ojciec. Ten mężczyzna w czerni, z okropną szramą na twarzy, który dziko przycisnął go do piersi, nie był tym samym wesołym towarzyszem sprzed roku, który tarzał się wraz nim po łące usianej różowymi stokrotkami.

Lecz kiedy przed chwilą Katarzyna ukazała się na zamkowym dziedzińcu, gdzie bawił się w piasku, serce zabiło mu z radości, gdyż w promieniach słonecznych jego matka była taka, jakiej zawsze oczekiwał. Jedno było pewne: tego wieczora Michał był cudownie szczęśliwy, tym bardziej że mama obiecała uroczyście już nigdy go nie opuścić.

Co do Izabeli, to Katarzyna opuściła dziesięciomiesięczne dziecko, a odnalazła dwuletnią, najładniejszą na świecie dziewczynkę. Ubrana w krótką koszulkę nie zasłaniającą wiele jej pulchnego ciałka, siedziała na kolanach matki, bawiąc się kosmykiem jej włosów.

– Są cudowne... – szeptała Katarzyna przyciskając córkę, by ucałować ją po raz tysięczny.

– Takich rzeczy nie wolno mówić przy dzieciach! – skarciła ją Sara. – No, panienko, pora spać! Jeśli nadal będziesz się bawić włosami matki, to ja nigdy nie skończę!

– Już? – zaprotestowała Katarzyna widząc, że Sara zdejmuje małą z jej kolan i kładzie ją obok brata. – Jeszcze nie zdążyłam się nimi nacieszyć...

– Teraz będziesz miała na to wiele czasu!

I by mieć pewność, że dzieci pójdą spać, zabrała Katarzynę i swoje narzędzia tortur do przyległego pokoju, w którym zresztą przygotowano łóżko dla kasztelanki z Montsalvy.

– Teraz lepiej! – rzuciła sadzając Katarzynę na taborecie. – Kończmy z tym czesaniem, by wreszcie spokojnie porozmawiać. Co zamierzasz?

Po opuszczeniu dziecięcego raju i powrocie do gorzkiej rzeczywistości Katarzynę znowu opadły czarne myśli.

– Szczerze mówiąc, nie wiem... Wszystko to jest takie straszne, takie nieoczekiwane. Nie pojmuję, jak Arnold mógł przywieźć tę Azalię do Montsalvy, do domu... Myślałam do tej pory, że on kocha mnie tak jak ja jego...

– Jestem przekonana, że cię kocha i nigdy nikogo bardziej nie kochał... lecz raczej dałby się pokrajać na kawałki, niż przyznać się do tego!

– Piękny dał tego dowód: przyprowadzając do domu latawicę! Chciałabym wiedzieć, jak on się z nią spiknął, z tą...

– Ja mogę odpowiedzieć na to pytanie! – dał się słyszeć w progu wesoły i świeży głos.

Do środka weszła młoda żona Josse Rallarda, Maria, garderobiana Katarzyny, niosąc na wyciągniętych ramionach wyprasowaną, lekką suknię z jedwabiu w ziełono-białe paski, która wydawała się świeża jak poranek. Maria była jeszcze ładniejsza i zaróżowiona niż w czasach, kiedy stanowiła ozdobę haremu sułtana Grenady, lecz będąc w zaawansowanej ciąży, była dwa razy grubsza niż wtedy. Przed ucieczką z Montsalvy udało się jej zabrać trochę klejnotów i strojów swej pani. Przyniosła właśnie jedną z uratowanych sukien i ostrożnie rozłożyła ją na łóżku.

– A skąd o tym wiesz? – spytała Katarzyna.

– Od Jossego, oczywiście! Kiedy przyjechał pan Arnold z tymi podejrzanymi typami, mój drogi mąż rozpoznał jednego z nich: był to człowiek z bandy Bérauda d’Apchiera, która napadła na Montsalvy. Josse postanowił pociągnąć go za język; najpierw więc spił go, jak się patrzy, po czym już bez trudu dowiedział się wszystkiego: otóż pan Arnold przed powrotem do domu postanowił wyrównać rachunki z Béraudem za napaść na Montsalvy i donieść mu z rozkoszą, że osobiście zabił jego bękarta, Gonneta. Lecz kiedy przybył do wieży Bérauda, ten właśnie dogorywał na łożu śmierci. Walka z nim była więc niemożliwa. Wtedy spotkał Azalię, która została konkubiną Jana, starszego syna Bérauda. Błagała pana Arnolda, żeby ją zabrał ze sobą, używając dobrze znanych sobie sposobów. A ponieważ nie jest brzydka...