– Puść mnie.

– Proszę bardzo. – Wyprostował się.

Shanna głośno przełknęła ślinę. Nie zdawała sobie sprawy, że jest taki wysoki. I potężny.

– Później mi podziękujesz za uratowanie życia.

I znów ten głos. Niski, zmysłowy, kuszący. Ale ona już nikomu nie zaufa.

– Wyślę kartkę z podziękowaniami.

– Nie ufasz mi. Bystrzak z niego.

– Niby dlaczego miałabym ci zaufać? Z mojego punktu widzenia zostałam porwana. Nie wyraziłam na to zgody.

Uśmiechnął się.

– A zazwyczaj wyrażasz? Łypnęła gniewnie.

– Gdzie my właściwie jesteśmy?

– Naprzeciwko kliniki. – Podszedł do krawędzi dachu. – Ponieważ mi nie ufasz, możesz sama się przekonać.

Jasne, stanie nad przepaścią u boku świra. O nie. Była na tyle głupia, że zemdlała w klinice, zamiast uciekać. Nie może więcej popełniać błędów. Zabójczo przystojny świr zapewne ją stamtąd wyniósł. Uratował jej życie. Wysoki, mroczny, przystojny i bohaterski. Idealny, nie licząc drobnego szczegółu – chciał, żeby mu wstawiła wilczy kieł. Czyżby miał zaburzenia psychiczne i wydawało mu się, że jest wilkołakiem? Czy dlatego nie przestraszył się jej broni? Może myśli, że tylko srebrne kule mogą go zranić. Ciekawe, czy wyje do księżyca.

Weź się w garść. Masowała obolałe skronie. Zamiast myśleć o bzdurach, powinna zastanowić się, co dalej.

Dostrzegła torebkę na ziemi. Alleluja! Zajrzała do niej. Jest! Dotknęła beretty. Poczuła się pewnie. Jeśli będzie trzeba, obroni się nawet przed boskim wilkołakiem.

– Nadal tam są, jeśli chcesz ich zobaczyć – powiedział. Zamknęła torebkę i zmierzyła go wzrokiem bambi.

– Kto?

Krążył spojrzeniem między jej twarzą a torebką.

– Ci, którzy chcą cię zabić.

– Chyba na dziś mam dosyć. Pójdę już. – Wstała.

– Złapią cię, jeśli wyjdziesz na ulicę.

Pewnie tak. Ale czy na dachu, w towarzystwie przystojnego zbiega z psychiatryka, jest bezpieczniejsza? Przycisnęła torebkę do piersi.

– No dobrze, na razie zostanę.

– Słusznie. – Ton głosu urzekał łagodnością. – Będę ci towarzyszyć.

Cofnęła się, chciała, żeby dzieliły ich plastikowe mebelki.

– Dlaczego mnie uratowałeś? Uśmiechnął się.

– Potrzebuję dentystki.

Co za uśmiech. Taki uśmiech sprawia, że kobieta rozpływa się w morzu hormonów.

– Jak ja… Jak ja… Jak się tu dostałam? W jego oczach pojawił się błysk.

– Wniosłem cię.

Przełknęła ślinę. Jak widać dodatkowe kilogramy, które zawdzięczała uzależnieniu od pizzy, nie sprawiły mu kłopotu.

– Wniosłeś mnie? Na dach?

– Ja… Wjechaliśmy windą. – Wyjął komórkę z kieszeni. – Zaraz ktoś po nas przyjedzie.

Po nas? Czy on oszalał? Nie ufała mu za grosz. Ale przecież uratował jej życie. I zachowuje się jak dżentelmen. Odważyła się podejść do brzegu dachu, ale na wszelki wypadek zachowała bezpieczną odległość od tajemniczego zbawcy.

Zerknęła w dół. O rany. Mówił prawdę. Byli przed kliniką. Trzy czarne sedany na ulicy i grupka mężczyzn zajętych rozmową. Pewnie planują następny krok, chcą ją zabić. Jest w pułapce. Może rzeczywiście przyda jej się pomoc. Może powinna zaufać wilkołakowi, pięknemu i szurniętemu.

– Radinka? – Podniósł telefon do ucha. – Masz telefon do Laszla?

Radinka? Laszlo? Czy to nie rosyjskie imiona? Przeszył ją dreszcz. O Boże. Facet pewnie udaje jej sprzymierzeńca, chce ją zwabić za miasto i…

– Dzięki. – Wybrał kolejny numer.

Shanna rozejrzała się i zobaczyła drzwi na klatkę schodową. Rzecz w tym, żeby mogła do nich dotrzeć niezauważona.

– Laszlo. – W jego głosie pojawił się władczy ton. – Sprowadź samochód. Mamy problem.

Shanna poruszała się cicho. Wolno.

– Nie, nie ma czasu, żebyś jechał do laboratorium. Zawracaj. – Chwila ciszy. – Nie, nie wstawiła mi zęba. Ale mam ją. – Zerknął na nią.

Znieruchomiała, usiłowała przybrać znudzoną minę. Może powinna coś zaśpiewać? Jedyna melodia, która przychodziła jej na myśl, to piosenka, którą wcześniej słyszała – Strangers in the Night. Odpowiednia, nie ma co.

– Zawróciłeś już? – Wilkołak wydawał się zirytowany. – Dobra. Słuchaj uważnie. Nie podjeżdżaj pod klinikę, słyszysz? Powtarzam, nie podjeżdżaj pod klinikę. Jedź przecznicę dalej, tam się spotkamy, rozumiesz?

Znów milczenie. Spojrzał w dół, na ulicę. Shanna skradała się do drzwi.

– Później ci to wyjaśnię. Rób, co ci każę, a wszystko będzie dobrze.

Minęła komplet mebli ogrodowych.

– Tak, wiem, że jesteś chemikiem, ale wierzę w ciebie. Pamiętaj, nie możemy pozwolić, żeby ktokolwiek dowiedział się o sprawie. No właśnie, skoro o tym mowa, czy nasza… pasażerka jest w samochodzie? – Wilkołak stał w rogu dachu, tyłem do niej i mówił cicho.

Dba o dyskrecję, nie bez powodu.

– Słyszysz mnie?

To zdanie ją drażniło. Nie, nie słyszy, do cholery. Szła na paluszkach. Instruktorka baletu byłaby dumna z jej tempa.

– Słuchaj, Laszlo, mam ze sobą dentystkę i nie chcę jej denerwować bardziej niż to konieczne. Zapakuj Vannę do bagażnika.

Shanna zamarła. Otworzyła usta z wrażenia. Nie mogła oddychać.

– Nie obchodzi mnie, co jeszcze masz w bagażniku. – Podniósł głos. – Ale nie będziemy jeździć z gołą babą na tylnym siedzeniu.

O nie! Sapnęła głośno. To zabójca!

Odwrócił się gwałtownie. Przerażona odskoczyła w tył.

– Shanna? – Skończył rozmowę, podał jej telefon.

– Trzymaj się ode mnie z daleka. – Cofnęła się, sięgając do torebki.

Zmarszczył brwi.

– Nie chcesz telefonu?

To jej aparat? Morderca i złodziej. Wyjęła berettę i wycelowała w niego.

– Ani kroku dalej.

– Znów do tego wracamy? Nie pomogę ci, jeśli wciąż będziesz ze mną walczyć.

– Jasne, bo ty oczywiście chcesz mi pomóc. – Szła w stronę schodów. – Słyszałam, jak rozmawiałeś ze wspólnikiem: Laszlo, mamy towarzystwo. Wpakuj trupa do bagażnika.

– To nie tak, jak myślisz.

– Nie jestem głupia, wilku. – Ciągle zmierzała do schodów. Dobrze chociaż, że on stoi w miejscu. – Powinnam była od razu cię zastrzelić.

– Nie strzelaj. Faceci na ulicy usłyszą i tu przyjdą. Nie wiem, czy zdołam pokonać wszystkich.

– Wszystkich? Ho, ho, jakie wysokie mniemanie o sobie. Jego oczy pociemniały.

– Mam ukryte talenty.

– Nie wątpię. Ta biedna dziewczyna z bagażnika na pewno miałaby na ten temat sporo do powiedzenia.

– Nie jest w stanie.

– Co za pech! Ale rzeczywiście, po śmierci ludzie stają się jakoś mało rozmowni.

Uśmiechnął się pod nosem. Podeszła do drzwi.

– Jeśli będziesz mnie gonić, zabiję cię.

Gdy otworzyła drzwi, błyskawicznie znalazł się przy niej. Zamknął drzwi, wyrwał jej pistolet i odrzucił. Z głośnym brzękiem upadł na dach, potoczył się w mrok. Shanna wierciła się i szarpała, kopała go w łydki. Złapał ją za nadgarstki i przycisnął do drzwi.

– Do cholery, kobieto, niełatwo cię opanować.

– Dobrze, że to zauważyłeś. – Mimo że walczyła zajadle, nie zdołała się uwolnić.

Pochylił się. Jego oddech burzył włosy, muskał czoło.

– Shanna – szepnął. Głos był jak chłodny powiew. Zadrżała. Hipnotyzował ją, niósł spokój i poczucie bezpieczeństwa. Fałszywe poczucie bezpieczeństwa.

– Nie zabijesz mnie.

– Nie mam takiego zamiaru.

– Więc mnie puść.

Pochylił głowę. Jego oddech owionął jej szyję, był jak balsam.

– Chcę, żebyś pozostała taka sama, żywa i ciepła. Przeszył ją dreszcz. O Boże, zaraz ją dotknie. Może nawet pocałuje. Czekała, czuła, jak serce tłucze się w piersi. Szeptał jej do ucha:

– Potrzebuję ciebie.

Rozchyliła usta i zaraz je zamknęła – dotarło do niej, jak mało brakowało, a powiedziałaby: tak. Cofnął się, ale jej nie puszczał.

– Shanna, musisz mi zaufać. Ochronię cię.

Ból głowy powrócił z nową siłą, lodowate ostrza wbijały się w skronie. Resztkami sił zebrała się w sobie i walnęła go kolanem w podbrzusze.

Wypuścił powietrze z głośnym sykiem, nie wrzasnął z bólu; krzyk zaalarmowałby złoczyńców. Zgiął się wpół, osunął na kolana. Wcześniej był blady, teraz poczerwieniał.

Nieźle mu dowaliła. Dostrzegła swój pistolet pod stolikiem i rzuciła się w tamtą stronę.

– Na miłość boską! – wyjęczał. – Boli jak cholera.

– I dobrze. – Wsunęła berettę do torebki i pobiegła do schodów.

– Ja nigdy… Nikt mi tego nigdy nie zrobił. – Podniósł na nią wzrok. Na jego pięknej twarzy ból ustępował zdumieniu. – Dlaczego?

– To jeden z moich ukrytych talentów. – Dopadła do drzwi na klatkę schodową, chwyciła za klamkę. – Nie idź za mną. Następnym razem strzelę ci… między nogi. – Drzwi otworzyły się ze zgrzytem.

Była już na schodach, gdy drzwi, skrzypiąc przeraźliwie, zatrzasnęły się i zapanowała ciemność. Świetnie. Zwolniła. Ostatnie, na co miała ochotę, to skończyć jak idiotki w filmach; przewracają się, skręcają nogę i leżą bezbronne, przerażone, gdy zjawia się morderca. Poręcz się skończyła. Była na najwyższym piętrze. Po omacku szukała drzwi.

Natrafiła na nie, szarpnęła i klatkę schodową zalało światło. Hol wydawał się pusty. Super. Podbiegła do windy. Na metalowych drzwiach wisiała tabliczka z napisem „Awaria”. Cholera! Zerknęła przez ramię. Sukinsyn ją oszukał. Nie wjechali tu windą. Rozejrzała się, szukając windy dla personelu, lecz takiej nie było. Ciekawiło ją, w jaki sposób dostał się na dach, ale teraz nie miała czasu, by się nad tym zastanawiać. Znalazła główną klatkę schodową. Dobrze, że jest oświetlona. Zbiegała po schodach.

Była już na samym dole. Cisza. Dzięki Bogu. Wygląda na to, że wilk dał sobie spokój z pościgiem. Uchyliła drzwi, wyjrzała na zewnątrz. W słabo oświetlonym holu nie zauważyła nic podejrzanego. Dostrzegła wyjście z budynku – podwójne przeszklone drzwi. A za nimi – czarne samochody i płatnych zabójców. Zakradła się do holu i przyciśnięta do ściany, skradała się w stronę tylnego wyjścia. Czerwony napis nad drzwiami kusił, obiecywał bezpieczeństwo. Złapie taksówkę, zadekuje się w obskurnym hoteliku i stamtąd zadzwoni do Boba Mendozy, agenta. Jeśli nie będzie odbierać, ona rano podejmie wszystkie pieniądze z banku i wsiądzie do pociągu. Byle dalej stąd.