Pochylił głowę bardzo nisko. Świat się rozmywał, a on się w nią wpatrywał. W jego oczach pojawiał się blask. Były czerwone. Czerwone. Czerwone jak krew. Umrze, zaraz umrze, nie ma szans.

– Niech pan się ratuje. Proszę – szepnęła. I odpłynęła w mrok.


Nie do wiary. Gdyby nie wiedział, że jest inaczej, nie uwierzyłby, że jest zwykłym człowiekiem. W ciągu ponad pięciuset lat nie spotkał nikogo tak odpornego na hipnozę. Ani kogoś, kto chciałby go ratować, nie zabić. Rany boskie, uważała, że jest niewinny. I zabójczo przystojny – sama tak powiedziała.

Ale to śmiertelniczka. Trzymając kobietę w ramionach, czuł ciepło jej ciała. Pochylił głowę jeszcze niżej i głęboko wciągał powietrze nosem. Nozdrza wypełnił zapach świeżej ludzkiej krwi. A Rh dodatnie, jego ulubiona. Zacisnął dłonie. Poczuł, jak nabrzmiewa. Wydawała się taka bezbronna, jej głowa opadła do tyłu, odsłoniła białą dziewiczą szyję. Zresztą nie tylko szyja, ona cała była apetyczna. Choć bardzo pragnął jej ciała, bardziej intrygował go umysł tej kobiety. Jakim cudem zdołała odeprzeć ataki na jej umysł? Ilekroć usiłował ją zahipnotyzować, odpowiadała mu pięknym za nadobne. Jednak ta próba sił wcale go nie zdenerwowała. Przeciwnie. Udało mu się przechwycić kilka jej myśli. Bała się widoku krwi. Zanim zemdlała, pomyślała o śmierci.

A przecież żyła. Emanowała ciepłem i żywotnością, pulsowała witalnością, i nawet teraz, nieprzytomna, przyprawiała go o potężną erekcję. Na miłość boską, co on ma robić?

Miał nieprzeciętny słuch i usłyszał rozmowę mężczyzn przed budynkiem:

– Shanna! Nie komplikuj sytuacji! Wpuść nas. Shanna? Zwrócił uwagę na jej jasną karnację, różowe usta i kilka piegów na zadartym nosie. To imię do niej pasuje. Ciemne włosy wydawały się farbowane. Dlaczego ładna młoda kobieta ukrywa naturalny kolor włosów? Jedno jest pewne: Vanna nie umywa się do prawdziwej kobiety.

– Dosyć tego, suko! Wchodzimy! – Trzask w gabinecie, brzęk tłuczonego szkła. Żaluzje zadrżały.

Na miłość boską, oni naprawdę chcą zrobić jej krzywdę. O co im chodzi? Nie wierzył, żeby maczała palce w przestępstwie. Nieudolnie posługiwała się rewolwerem. I za szybko mu zaufała. Ba, przecież bardziej ją niepokoiło jego bezpieczeństwo niż własne życie. Półprzytomna wyszeptała, żeby ratował siebie, nie ją.

Najrozsądniej byłoby ją zostawić i uciekać. W mieście jest wielu dentystów, a on rzadko angażował się w sprawy śmiertelników.

Spojrzał na nią. Ratuj się. Proszę.

Nie mógł tego zrobić. Nie mógł zostawić jej na pewną śmierć. Była… inna. Poczuł, że coś głęboko w nim, jakiś instynkt uśpiony od stuleci, budzi się do życia. I wtedy już wiedział. Trzyma w ramionach bezcenny skarb.

Znowu brzęk tłuczonego szkła. Musi działać, i to szybko. Przerzucił ją sobie przez ramię, porwał torebkę z fotografiami Marilyn Monroe. Uchylił tylne drzwi, wyjrzał na zewnątrz.

Budynki po drugiej stronie ulicy łączyło rusztowanie schodów przeciwpożarowych pnących się po ścianach. Sklepy były pozamykane, tylko w restauracji na rogu paliło się światło. Gdzieś dalej jeździły samochody, jednak na tej uliczce panował spokój. Przy krawężnikach stały sznury aut. Jego wyostrzone zmysły wyczuwały życie. Dwóch mężczyzn za wozem po drugiej stronie ulicy. Nie widział ich, ale ich obecność niosła zapach krwi pulsującej w żyłach.

Błyskawicznie otworzył drzwi i skręcił za róg. Spojrzał na dwóch śmiertelników – dopiero teraz zareagowali. Rzucili się z pistoletami w dłoniach w stronę otwartych drzwi. Roman poruszał się tak szybko, że w ogóle go nie zauważyli. Jeszcze jeden zakręt i znalazł się na uliczce przed wejściem do kliniki. Ukrył się za wozem dostawczym i obserwował rozwój wydarzeń.

Przed budynkiem stały trzy czarne sedany. Trzech, nie, czterech mężczyzn – dwóch stało na straży, dwóch rozbijało szyby w oknach kliniki. Do cholery, kto chce zamordować Shannę?

Objął ją mocniej.

– Trzymaj się, słodka. Jedziemy na przejażdżkę. – Skupił wzrok na wieżowcu za plecami. Sekundę później byli na jego dachu i Roman obserwował napastników z bezpiecznej wysokości.

Odłamki szkła spadały na chodnik, zgrzytały pod stopami niedoszłych zabójców Shanny, w oknach sterczały tylko kawałki szyb. Jeden z napastników wsunął rękę przez wybitą szybkę w drzwiach i dłonią w rękawiczce otworzył drzwi.

Kiedy dwaj pozostali wpadli do środka, drzwi zatrzasnęły się za nimi i pod wpływem wstrząsu resztki szkła spadły na chodnik. Żaluzje poruszały się lekko, szeleszcząc cicho. Po chwili usłyszał odgłos przesuwanych mebli.

– Kto to jest? – zapytał, ale nie doczekał się odpowiedzi. Shanna leżała na jego ramieniu. Głupio się czuł z damską torebką w ręku.

Rozejrzał się i zobaczył na dachu meble ogrodowe; dwa zielone krzesła, mały stolik i leżak, na którym ułożył dentystkę. Przesunął dłonią po jej ciele i wyczuł coś twardego w kieszeni, chyba telefon komórkowy.

Odłożył torebkę, wyjął telefon. Zadzwoni do Laszla, poprosi, żeby podjechał tu samochodem. Wampiry mogą porozumiewać się telepatycznie, ale to nie gwarantuje dyskrecji. Lepiej, żeby nikt nie poznał jego rozterek. Jakkolwiek by było, stracił kieł i porwał kobietę, która znalazła się w gorszej sytuacji niż on.

Podszedł do krawędzi dachu i wyjrzał. Bandyci opuszczali klinikę – wyszło sześciu, jak się okazało, czterech wtargnęło od frontu, a dwaj dostali się tylnym wejściem. Gniewnie wymachiwali rękami. Przekleństwa docierały do wrażliwych uszu Romana.

Rosjanie. Zbudowani jak zapaśnicy wagi ciężkiej. Zerknął na Shannę. Niełatwo jej będzie przed nimi uciec.

Mężczyźni zatrzymali się gwałtownie. Ściszyli głosy. Z cienia wynurzyła się postać. Coś takiego, siedmiu drani! Jakim cudem jeden uszedł jego uwagi? Zawsze wyczuwał bijące serce i krew śmiertelnika, a jednak ten mu umknął.

Szóstka bandziorów trzymała się razem, jakby w grupie czuli się bezpieczniej. Sześciu do jednego. Dlaczego paru osiłków boi się jednego faceta? Wąskie smugi światła z kliniki oświetliły jego twarz.

A niech to! Roman odruchowo cofnął się o krok. Nic dziwnego, że go nie wyczuł. To Ivan Petrovsky, mistrz klanu rosyjskiego. Jeden z najstarszych wrogów Romana.

Od ponad pół wieku Petrovsky dzielił swój czas między Rosję i Nowy Jork, twardą ręką trzymał rosyjskie wampiry na całym świecie. Roman i jego towarzysze nie spuszczali go z oka. Według ostatnich doniesień Petrovsky zarabiał krocie jako płatny zabójca.

Ta profesja od wieków cieszyła się powodzeniem wśród szczególnie agresywnych wampirów. Mordowanie śmiertelników przychodziło im łatwo, ba, sprawiało przyjemność, czemu więc nie zarabiać, łącząc przyjemne z pożytecznym? Petrovsky jak widać kierował się tą logiką i zarabiał w sposób, który odpowiadał mu najbardziej. I bez wątpienia był w tym dobry.

Do Romana dotarły słuchy, że najchętniej pracował na zlecenie rosyjskiej mafii. To tłumaczy rosyjski akcent uzbrojonych morderców w jego otoczeniu. A więc na życie Shanny czyha ruska mafia.

Czy wiedzą, że Petrovsky to wampir? Może uważają, że to tylko wynajęty cyngiel ze starego kraju, który po prostu woli pracować pod osłoną nocy? Nieważne, było widać, że się go boją.

I nic dziwnego. W starciu z nim żaden śmiertelnik nie miał szans. Nawet odważna kobieta z berettą w torebce ze zdjęciami Marilyn Monroe.

Cichy jęk kazał mu spojrzeć na tę właśnie kobietę. Odzyskiwała przytomność. Na miłość boską, jeśli Rosjanie wynajęli Petrovskiego, żeby zabił Shannę, dziewczyna nie przeżyje do świtu.

Chyba że… znajdzie się pod opieką innego wampira. Takiego, który jest potężny, ma dość środków, by zadrzeć z całym rosyjskim klanem, i wie, jak zadbać o bezpieczeństwo. Takiego wampira, który już kiedyś walczył z Petrovskim i przeżył. Wampira, który natychmiast potrzebuje dentysty.

Roman podszedł bezszelestnie. Shanna z jękiem uniosła dłoń do czoła. Pewnie rozbolała ją głowa po próbach odparcia jego ataków hipnotycznych. Zadziwiające, że zdołała stawiać mu opór. A ponieważ nad nią nie panował, nie mógł przewidzieć jej reakcji. Dlatego była niebezpieczna. I fascynująca.

Rozchyliły się poły lekarskiego kitla i zobaczył różową koszulkę opinającą pełne piersi. Unosiły się przy każdym oddechu. Poczuł, jak jego dżinsy stają się coraz ciaśniejsze. Gorąca krew pulsowała w jej żyłach, kazała mu podchodzić coraz bliżej. Omiótł wzrokiem jej biodra w obcisłych czarnych spodniach. Taka piękna i taka smakowita, w każdym tego słowa znaczeniu.

Na miłość boską. Chciał ją zatrzymać. Uważała, że powinien ratować się, że jest niewinny. Uważała, że warto go ocalić, że jest tego godzien. A jeśli pozna prawdę? Jeśli się dowie, że jest demonem? Będzie chciała go zabić. Przekonał się o tym aż za dobrze za sprawą Elizy.

Wyprostował się. Drugi raz nie powtórzy tego samego błędu. Czy i ona go zdradzi? Nie wiadomo, dlaczego wydawała się inna. Błagała, żeby się ratował. Miała czyste serce.

Znów jęknęła. Na miłość boską, to ona jest bezbronna. Jak mógłby zostawić ją na pastwę tego potwora, Petrovskiego? W całym Nowym Jorku tylko Roman zdoła ją ochronić. Błądził wzrokiem po jej ciele, wrócił do twarzy. Mógłby ją ochronić, to jasne. Problem w tym, że póki jej pragnie i skręca go głód, nie zdoła zapewnić jej bezpieczeństwa.

Nie ochroni jej przed sobą.

Rozdział 3

Shanna masowała czoło. Gdzieś w oddali odzywały się klaksony i wyły syreny. W życiu pozagrobowym chyba ich nie ma? Więc nadal żyje. Ale gdzie jest?

Otworzyła oczy i zobaczyła nocne niebo. Gwiazdy nikły za mgłą. Wiatr rozwiewał włosy. Spojrzała w prawo. Dach? Leżała na leżaku. Jak tu się znalazła? Spojrzała w lewo.

On. Walnięty pacjent. Pewnie ją tu przyniósł; teraz się zbliża. Chciała wstać z leżaka, i jęknęła, gdy fotel się rozsunął.

– Ostrożnie. – Od razu był przy niej, drgnęła, gdy chwycił ją za ramię. Jakim cudem reaguje tak szybko?

Ból w głowie się nasilał. Mocno trzymał ją za ramię. Zaborczo.