ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Sędzina niezgrabnie podeszła do fotela i ostrożnie usiadła. Uderzyła dwa razy młotkiem i rozpoczęła poranne posiedzenia. Asystentka przyniosła jej o dziesiątej filiżankę herbaty, a kiedy w południe wstała, by udać się na przerwę, z trudem dotarła do swojej kancelarii. Dziecko powinno się urodzić już dziewięć dni temu. Miała zamiar przerwać pracę dwa tygodnie temu, ale ponieważ wszystko w domu było należycie zorganizowane, zdecydowała, że będzie pracować do ostatniej chwili. Tego popołudnia mąż odebrał ją spod ratusza. Czekał przy samochodzie, otworzył jej drzwi z uśmiechem.

– Jak ci dzisiaj poszło?

Trudno było ukryć, jaki był z niej dumny. Odpowiedziała mu uśmiechem. To były dla nich cudowne chwile, nawet te dodatkowe dni po terminie. Cieszyła się z tego, że może być z nim, mimo że zaczynała już z trudem znosić ciążę. O czwartej po południu miała tak opuchnięte kostki, że nie mogła długo wysiedzieć, ale i tak nie miała nic lepszego do roboty.

Westchnęła. – Werdykt już zapadł. Chyba poddam się pod koniec tygodnia bez względu na to, czy urodzę czy nie. Co o tym myślisz?

Uśmiechał się do niej odwożąc ją do domu nowym jaguarem, którego ostatnio kupił. – Myślę, że to bardzo dobry pomysł, Tan. Możesz jeszcze posiedzieć przez parę dni, ale chyba już wystarczy.

– Też tak sądzę.

Ale nie miała na to czasu. Tego wieczoru o ósmej odeszły jej wody i nagle z przerażeniem zawołała Russa. Wiedziała, że w końcu to się stanie, ale to działo się już. Miała ogromną ochotę uciec, ale nie miała dokąd. Nie mogła uciec od własnego ciała. Russ widział, co się z nią dzieje i starał się ją uspokoić.

– Wszystko będzie dobrze.

– Skąd możesz to wiedzieć? – Warknęła na niego. – A jeśli konieczne będzie cesarskie cięcie? Chryste, ja mam sto lat, na litość boską.

W rzeczywistości miała czterdzieści lat i cztery miesiące. Nagle spojrzała na Russa i zaczęła płakać. Była przerażona, a skurcze zaczęły się natychmiast po odejściu wód.

– Czy chcesz jeszcze chwilę poleżeć, Tan, czy jedziemy od razu do szpitala?

– Chcę tu zostać. – Zadzwonił do doktora, przyniósł jej coś do picia, włączył telewizor, który stał naprzeciwko ich łóżka i uśmiechnął się do siebie. Przed nimi wielka noc i miał nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Był przekonany, że tak będzie, i ta myśl podniecała go. Nalegała, aby oboje przeszli szkołę rodzenia Lamaze'a i mimo, że nie był obecny przy narodzinach swoich córek wiele lat temu, tym razem zamierzał pozostać z Taną przy porodzie. Obiecał jej to i nie mógł się już doczekać. Zrobiono jej amniopunkcję pięć miesięcy temu, ale nie chcieli znać płci dziecka. Russ czuł narastające w nich obojgu uczucie podniecenia. Do północy Tana zdrzemnęła się jeszcze trochę, a potem znów czuwała i odzyskała kontrolę. Uśmiechnęła się do niego, a on mierzył przerwy między skurczami, o drugiej znowu zadzwonił do lekarza i tym razem powiedziano im, żeby przyjechali już do szpitala. Zabrał po drodze jej torbę, która stała w przedpokoju od trzech tygodni. Pomógł jej wsiąść do samochodu i wysiąść, kiedy dotarli do szpitala. Zaprowadził ją do wejścia. Szła z coraz większym trudem. Skurcze pochłaniały całą jej uwagę, a on był stale przy niej, starając się dodać jej odwagi. Ale to było jeszcze nic w porównaniu ze skurczami, które nastąpiły trzy godziny później, kiedy zaczął się następny etap porodu. Wiła się z bólu leżąc na łóżku, na sali przedporodowej. Gdy ściskała jego rękę, czuł, że napięcie w nim rośnie. Nie przypuszczał, że to będzie aż tak wyglądało. Tak bardzo cierpiała, a o ósmej rano dziecko nadal nie miało zamiaru się urodzić. Słońce wzeszło, a ona leżała dysząc straszliwie. Jej włosy przyklejały się do poduszki, miała dziki wyraz oczu, patrzyła na niego tak, jakby oczekiwała od niego pomocy. Ale on mógł tylko oddychać razem z nią i trzymać ją za rękę, powtarzając jak bardzo jest z niej dumny. Nagle około dziewiątej wszyscy zaczęli biegać. Zawieziono ją natychmiast na salę porodową, przywiązali jej rozłożone nogi, a ona krzyczała przez łzy w przypływie narastających skurczów. To był najgorszy ból, jakiego kiedykolwiek doznała. Miała wrażenie, że za chwilę utonie. Kurczowo ściskała jego ramię, doktor nakłaniał ją do parcia, Russel krzyczał, a Tana wiedziała tylko, że dłużej już tego nie zniesie. Chciała umrzeć… umrzeć…

– Widzę już główkę… o Boże… kochanie… już jest…

I nagle na zewnątrz wyskoczyła maleńka czerwona buzia. Russel rozpłakał się ze wzruszenia. Tana patrząc na niego jeszcze raz zaparła się z nadludzką siłą i zmusiła dziecko do opuszczenia na zawsze jej łona. Doktor wziął je na ręce, a ono zakwiliło. Odcięto i zawiązano pępowinę, szybko je wymyto, oczyszczono nosek, zawinięto w ciepły kocyk i wręczono Russowi.

– To twój syn, Russ… – Doktor uśmiechnął się do nich obojga. Tak długo pracowali razem, po to, by Tana mogła teraz patrzeć na niego zwycięsko.

– Byłaś wspaniała, kochanie.

Jej głos był zachrypnięty, a twarz miała szarą z wysiłku, kiedy delikatnie ją pocałował.

– Ja byłam wspaniała?

Był pod głębokim wrażeniem tego, co zobaczył. To był największy cud, jaki mu się do tej pory zdarzył. A Tana w wieku czterdziestu lat osiągnęła wszystko, czego pragnęła. Popatrzyła na niego. Wszystko czego pragnęła… wszystko… jej oczy wypełniły się łzami i wyciągnęła do niego rękę. Russ ułożył delikatnie niemowlę w jej ramionach.

– Och, on jest taki śliczny…

– Nie. – Russ uśmiechnął się do niej przez łzy. – To ty jesteś śliczna, Tan. Jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie. – Popatrzył na swojego syna. – Ale on też jest całkiem fajny.

Harrison Winslow Carver. Już dawno uzgodnili to imię. Przyszedł na świat, by czcić imię Harry'ego, życie i miłość.

Odwieziono ją do jej pokoju przed południem. Pomyślała, że nie chciałaby już nigdy przez to przejść. Cieszyła się jednak, że raz w życiu doznała tych uczuć. Russel został z nią, dopóki nie zasnęła. Dziecko spało obok niej w małym łóżeczku. Tana już odświeżona, była teraz bardzo śpiąca i bardzo zakochana. Jeszcze raz otworzyła oczy, półprzytomna po zastrzyku przeciwbólowym.

– Tak bardzo cię kocham, Russ…

Pokiwał głową z uśmiechem. Po dzisiejszej nocy jego serce już na zawsze będzie należało do niej. – Ciii… śpij już… ja także cię kocham…

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Kiedy mały Harry ukończył sześć miesięcy, Tana z zaniepokojeniem śledziła kalendarz. W następnym tygodniu miała wrócić do pracy. Wiedziała, że nadszedł już czas powrotu, ale jej dzidziuś był tak słodki, uwielbiała spędzać z nim popołudnia… Chodziła z nim na długie spacery i śmiała się, gdy on się do niej uśmiechał. Od czasu do czasu wpadali w odwiedziny do biura Russa. To był bardzo przyjemny i beztroski styl życia, którego nie znała do tej pory i trudno jej było się z nim rozstać. Nie była jednak jeszcze gotowa, żeby porzucić swoją karierę.

I kiedy wróciła na ławę sądową, cieszyła się, że nie zrezygnowała z pracy na dobre. Czuła się swojsko z powrotem w kancelarii. Sprawy, wyroki, narady, decyzje, rutyna. Dni mijały nadspodziewanie szybko, a ona każdego popołudnia wracała z utęsknieniem do domu, do Harry'ego i Russa. Czasami zastawała już w domu Russa turlającego się z małym na dywanie, bawiącego się z nim w przeróżne gry. Oboje byli zachwyceni maleństwem i czuli się jakby to było pierwsze dziecko, jakie urodziło się na planecie Ziemia. Lee podśmiewała się z nich, kiedy przyjechała do nich w odwiedziny z Francescą, jej małą córeczką. Oczekiwała już drugiego dziecka.

– A co z tobą, Tan?

– Słuchaj, w moim wieku to już Harry jest cudem. Nie prowokujmy losu. Dzięki, ale nie. – Mimo że ciąża niemal jej nie przeszkadzała, poród był bardziej bolesny niż przewidywała. Ale z upływem czasu nawet to wspomnienie nie wydawało się takie straszne. I w dodatku oboje byli tak szczęśliwi z powodu dziecka.

– Gdybym była w twoim wieku, Lee, kto wie, może jeszcze bym się zdecydowała, ale nawet wtedy… nie można mieć wszystkiego, kariery i tuzina dzieci.

Lee to nie przerażało. Nadal pracowała i mimo że drugie dziecko było w drodze, miała zamiar pracować do ostatniej chwili, a po kilku miesiącach znów wrócić do pracy.

Ostatnio wygrała nagrodę Coty i nie miała ochoty się poddawać. Nie widziała zresztą ku temu powodu. Mogła mieć jedno i drugie, dlaczego nie?

– Jak minął dzień kochanie? – Rzuciła teczkę na krzesło i pochyliła się, by pocałować Russa. On właśnie wziął dziecko w ramiona, a Tana zerknęła na zegarek. Nadal karmiła je piersią trzy razy dziennie: rano, wieczorem i późno w nocy. Zastanawiała się właśnie, kiedy było ostatnie karmienie. Uwielbiała te chwile, kiedy była tak blisko z maleństwem, tę ciszę podczas karmienia o trzeciej nad ranem, gdy tylko Harry i ona nie spali. Miała uczucie, że sprawia mu przyjemność, co dawało jej wiele satysfakcji, a poza tym były też z tego inne korzyści. Powiedziano jej, że raczej nie zajdzie w ciążę w okresie karmienia. – Czy myślisz, że miałoby to znaczenie, gdybym karmiła go do dwunastego roku życia? – zapytała któregoś dnia Russa, a on roześmiał się. Wiedli teraz oboje tak wspaniałe życie. Warto było na to czekać, nie ważne jak długo. Przynajmniej teraz wreszcie mogła to głośno powiedzieć. Właśnie skończyła czterdzieści jeden lat, a on pięćdziesiąt dwa.

– Wiesz, wyglądasz na zmęczoną, Tan. – Russell przyglądał się jej uważnie. – Może to karmienie jest dla ciebie zbyt uciążliwe, teraz, kiedy wróciłaś do pracy.

Odrzucała tę myśl, ale jej ciało było najwidoczniej tego samego zdania. W ciągu następnych tygodni pokarm w jej piersiach zanikł. To tak, jakby jej ciało nie chciało już karmić Harry'ego. Kiedy poszła na kontrolną wizytę, lekarz zważył ją, zbadał, sprawdził jej piersi i powiedział, że chciałby zrobić jej badanie krwi.

– Czy coś jest nie w porządku? – Spojrzała na zegarek. Musiała być w sądzie przed drugą.