– Musimy złapać samolot.

– Musimy? Ale ja nie mogę… ja nie jestem…

– Czy twoja kancelaria jest zamknięta na ferie sądowe?

– Tak, ale…

– Czy twój paszport jest w porządku?

– Ja… tak… myślę, że to…

– Sprawdzimy, jak zawiozę cię do domu… jedziesz ze mną… zaplanujemy ślub na miejscu… zadzwonię do dziewcząt… co powiesz na luty… powiedzmy za sześć tygodni?… Święto Walentynek?… czy to wystarczająco romantyczny dzień dla ciebie, Tan?

Był kompletnie zwariowany, a ona oszalała na jego punkcie. Złapali samolot do Meksyku jeszcze tego wieczoru, spędzili cudowny tydzień, rozkoszując się słońcem i upragnioną miłością. Czekał, aż naprawdę zakończy sprawy z Jackiem na zawsze. A kiedy wrócili, kupił jej zaręczynowy pierścionek i powiedzieli o tym wszystkim przyjaciołom. Jack zadzwonił do niej, gdy przeczytał nowinę w gazetach i to, co powiedział, ugodziło ją do żywego.

– To dlatego to wszystko? Dlaczego mi nie powiedziałaś, że puszczałaś się z innym? I w dodatku to też sędzia. To dla ciebie skok w górę.

– To, co mówisz, jest obrzydliwe… i wcale się z nim nie puszczałam.

– Powiedz to komu innemu, ale nie mnie. A właściwie – roześmiał się gorzko – powiedz to sędziemu.

– Wiesz, że jesteś tak przejęty tym, żeby przypadkiem z nikim się nie związać, że nie wiesz już, na jakim świecie żyjesz.

– Przynajmniej wiem, kiedy kogoś oszukuję, Tan.

– Nie oszukiwałam cię.

– No więc, co robiłaś? Pieprzyłaś się z nim podczas lunchu, bo przed szóstą to się nie liczy?

Rzuciła słuchawką, zmartwiona, że musiało się to skończyć w ten sposób. Napisała też list do Barbary, wyjaśniając, że jej małżeństwo z Russem było niespodziewane, ale jest on wspaniałym człowiekiem i kiedy przyjedzie odwiedzić ojca w przyszłym roku, to drzwi Tany są zawsze dla niej otwarte, tak jak do tej pory. Nie chciała, żeby dziewczynka pomyślała, że ją odtrąca. I miała jeszcze tyle innych rzeczy do zrobienia. Napisała do Averil, do Londynu, a jej matka dostała niemal ataku serca, kiedy do niej zadzwoniła.

– Siedzisz?

– Och, Tano, coś ci się stało. – Głos matki zaczął się już łamać i czuła zbliżające się łzy. Miała tylko sześćdziesiąt lat, ale psychicznie była już o wiele starsza. Artur stał się zgrzybiałym starcem, mając zaledwie siedemdziesiąt cztery lata i to było dla niej bardzo trudne do zniesienia.

– To coś miłego mamo. Coś, na co czekałaś bardzo, bardzo długo.

Jean patrzyła tępo w ścianę naprzeciwko trzymając słuchawkę. – Nie mogę sobie wyobrazić, co to takiego.

– Za trzy tygodnie wychodzę za mąż.

– Robisz co? Za kogo? Za tego mężczyznę, z którym mieszkałaś przez te lata? – Nigdy nie myślała o nim poważnie, ale nadszedł już czas, żeby znaleźli swoje miejsce na świecie, zwłaszcza, że Tana była sędzią. Ale czekał ją jeszcze jeden szok.

– Nie. To ktoś zupełnie inny. Sędzia Sądu Apelacyjnego. Nazywa się Russell Carver, mamo. – I opowiedziała jej całą resztę, a Jean płakała i śmiała się na zmianę.

– Och, kochanie… Tak długo na to czekałam.

– Ja też. – Tana także śmiała się i płakała jednocześnie. – Ale warto było poczekać, mamo. Niedługo go poznasz. Przyjedziesz na mój ślub? Pobieramy się czternastego lutego.

– Święto Walentynek… och jakie to cudowne… Tana nadal była trochę zażenowana tą datą, ale i jej, i Russowi wydawało się to zabawne.

– Nigdy bym nie przepuściła takiej okazji. Nie sądzę jednak, żeby Artur był w stanie przyjechać, więc nie zostanę długo.

Jean musiała uporządkować tysiące spraw i zorganizować opiekę nad Arturem i domem na czas swej nieobecności, więc nie mogła się już doczekać, żeby skończyć rozmowę i zacząć przygotowania. Ann właśnie po raz piąty wyszła za mąż, ale kogo to jeszcze obchodziło? Tana wychodzi za mąż! I to w dodatku za sędziego Sądu Apelacyjnego! Mówiła, że jest przystojny. Jean biegała roztrzęsiona po domu przez całe popołudnie w ogromnym podnieceniu. Jutro musi koniecznie wybrać się do Saksa po zakupy. Musi kupić sobie suknię… nie… a może kostium… nie mogła uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Tej nocy odmawiała szeptem gorące modlitwy.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Wesele było po prostu wspaniałe. Odbywało się w domu Russa. Zaangażowano pianistę i dwóch skrzypków. Łagodna muzyka Brahmsa towarzyszyła Tanie, gdy powoli schodziła ze schodów w prostej sukni z kremowej krepy. Długie, rozpuszczone swobodnie włosy nakryła kapeluszem z dużym rondem i krótkim welonem. Na nogach miała atłasowe pantofelki koloru kości słoniowej. Na uroczystość przybyło około stu osób. Jean stała w kącie i przez większość dnia płakała ze szczęścia. Kupiła sobie z tej okazji piękny beżowy kostium Givenchy. Wyglądała tak dystyngowanie i była taka dumna, że Tana, ilekroć na nią spojrzała, miała ochotę się rozpłakać.

– Czy jesteś szczęśliwa, kochanie?

Russ spojrzał na Tanę w taki sposób, że jej serce zadrżało ze wzruszenia. Wydawało się jej nieprawdopodobne, że dane jej było spotkać takiego człowieka jak on. Nigdy nie marzyła nawet o tym, że uda się jej przeżyć coś takiego. Czuła się, jakby była stworzona, by należeć do niego. Kiedy przechodziła między krzesłami, złapała się na tym, że myśli o Harrym. – No i jak czubku? Dobrze zrobiłam? – uśmiechnęła się przez łzy.

Zrobiłaś wspaniale! Wiedziała, że i Harry, i Rusa byliby sobą zachwyceni. Czuła obecność Harry'ego. Harrison i Averil przysłali telegram. Córki Russa przyjechały na uroczystość. Były to zgrabne, atrakcyjne i sympatyczne dziewczyny, podobnie zresztą jak ich mężowie. Tana polubiła całą rodzinę. Łatwo było ich pokochać, wszyscy byli dla niej tacy serdeczni. Zwłaszcza Lee bardzo ciepło przyjęła swoją nową macochę. W końcu była od niej tylko dwanaście lat młodsza.

– Dzięki Bogu, że zaczekał, aż dorośniemy, i dopiero się ożenił. – Lee roześmiała się. – Po pierwsze w domu jest teraz o niebo ciszej i spokojniej, a po drugie nie musisz nas znosić. Był samotny przez tyle lat. Beth i ja jesteśmy ci wdzięczne, jak diabli, że za niego wyszłaś. Z przykrością myślałam o tym, że mieszka sam w tym wielkim, pustym domu.

Błaznowała trochę, miała na sobie przepiękny strój własnego projektu. Niewątpliwie uwielbiała Russa, miała też bzika na punkcie swojego męża. Beth również nie widziała nikogo poza rodziną. Tworzyli idealnie zgraną grupę. Gdy Jean patrzyła na nich, wdzięczna była losowi, że Tana miała dość rozumu, żeby nie zakochać się w Billym, kiedy sama ją do tego popychała. Jej córka wykazała wiele wyczucia. Całe życie czekała na tego jedynego, nadzwyczajnego mężczyznę. A teraz miała przed sobą wspaniałą przyszłość. Ten dom był najcudowniejszym miejscem, jakie kiedykolwiek widziała. A Tana z takim wdziękiem i swobodą kierowała lokajem i gosposią, którzy pracowali tu od lat. Krążyła między pokojami zabawiając gości i przyjaciół. Zwracali się do niej „Wysoki Sądzie”, a ktoś powiedział dowcipny wiersz o sędzinie i sędzim.

To było cudowne popołudnie. Wkrótce znowu wyjechali do Meksyku w podróż poślubną, wracając przez La Jolla i Los Angeles. Tana wzięła w pracy miesiąc urlopu, a w drodze powrotnej uśmiechała się powtarzając swoje nowe nazwisko. Sędzina Carver… Tana Carver… Tana Roberts Carver… Dodała jego nazwisko do swojego. Nie dla niej były feministyczne hasła. Czekała na niego trzydzieści osiem lat, prawie trzydzieści dziewięć. Długo opierała się małżeństwu, ale skoro zdecydowała się wreszcie na ten krok, to miała zamiar korzystać z wszystkich jego przywilejów. Wracała do domu co wieczór odprężona i szczęśliwa, że go widzi. Do tego stopnia emanowała z niej radość, że zapytał ją o to któregoś razu.

– Kiedy zaczniesz zachowywać się wreszcie jak prawdziwa żona i pogderasz trochę?

– Chyba zapomniałam.

Uśmiechnął się do niej i znowu rozmawiali o jej domu. Myślała o tym, żeby go wynająć. Był taki piękny, że nie chciała go sprzedać, mimo iż wiedziała, że nie będzie już nigdy w nim mieszkać.

– Może jednak powinnam go sprzedać.

– A może ja bym go od ciebie wynajął dla Beth i Johna, żeby mieli gdzie mieszkać, gdy przyjadą do nas z wizytą?

– To cudowny pomysł. – Uśmiechnęła się do niego- Niech pomyślę… możesz go mieć za dwa całusy i… wycieczkę do Meksyku…

Roześmiał się i w końcu zdecydowali się go zatrzymać i wynająć. Tana w całym swoim życiu nie zaznała więcej szczęścia niż teraz. Była to jedna z tych chwil, kiedy czuła, że wszystko układa się pomyślnie, dokładnie tak, jakby sobie tego życzyła. Któregoś dnia wpadła na kogoś z impetem. Spieszyła się idąc z sądu na wspólny lunch z Russem, kiedy nagle stanęła oko w oko z Drew Landsem. Gdy uświadomił sobie, kim teraz była, poczuł się bardzo głupio i z początku nie wiedział, co powiedzieć. Stali przez chwilę rozmawiając uprzejmie. Trudno było uwierzyć, ile bólu jej kiedyś zadał. Patrząc na niego, nie mogła sobie tego wyobrazić. Jeszcze bardziej niesamowite było to, że Julie i Elizabeth miały już po osiemnaście i dwadzieścia dwa lata. – Mój Boże czy to naprawdę było już tak dawno?

– Chyba tak, Tan. – Jego głos był tak aksamitny, że nagle rozzłościł ją. Widziała w jego spojrzeniu, że traktował ją w sposób, który już dawno przestał być odpowiedni. – Eileen i ja rozwiedliśmy się sześć lat temu.

Jak on śmie mówić jej o tym… jak śmiał rozwieść się po tym, jak bardzo ją skrzywdził…

– Współczuję. – Jej głos był zimny, traciła zainteresowanie tym co mówił. Nie chciała spóźnić się na spotkanie z Russem. Wiedziała, że pracował nad ważną sprawą.

– Rany… zastanawiam się właśnie… może moglibyśmy się kiedyś spotkać. Mieszkam teraz w San Francisco…

Uśmiechnęła się do niego. – Z przyjemnością spotkamy się kiedyś z tobą. Ale w tej chwili mój mąż jest zupełnie pochłonięty dużą sprawą.

Zaśmiała się do niego niemal diabelsko, pomachała mu ze słowami pożegnania i pobiegła. Russ dostrzegł w jej oczach wyraz zwycięstwa, kiedy spotkali się na lunchu w Hayes Street Grill. To był jeden z ich ulubionych lokali i często się tam umawiali, żeby całować się przy stoliku w rogu sali i głaskać z czułością podczas lunchu, podczas gdy ludzie uśmiechali się do nich.