– Za chwilę wracam! – rzuciła zdyszana w stronę nieproszonego gościa, kierując się na piętro, do sypialni córki. Od stu lat, nie licząc dobudowanej współcześnie łazienki, nic się nie zmieniło w architekturze tej części domu. Christina sypiała w niewielkiej alkowie, z okienkiem wychodzącym na sad owocowy na tyłach domu. Obok miał pokój Stephen, a Tiffany po przeciwnej stronie korytarza. Na parterze były dwa apartamenty zajęte przez lokatorów oraz trzeci – aktualnie pusty – na drugim piętrze. Wozownia, znajdująca się po przeciwnej stronie podwórza, także była przerobiona na apartamenty mieszkalne. Parter zamieszkiwali lokatorzy, pięterko było wciąż do wynajęcia.

– Idziemy lulu – szepnęła Tiffany do Christiny, otulając ją kołdrą ręcznej roboty, prezentem od babci. Po jednej stronie poduszki ułożyła pluszowego królika Bubusia, któremu brakowało jednego oka, po drugiej zaś zabawnego szopa Kubusia.

– Jeszcze nie – marudziła córka.

– Dobrze. – Tiffany pochyliła się nad łóżeczkiem i ucałowała spocone czółko. Christina przyszła na ten świat przed trzema laty, zupełnym przypadkiem. Philip i Tiffany już dawno zadecydowali, że jeden potomek, czyli Stephen, w zupełności im wystarczy. Tym bardziej że Philip miał dwójkę dorastających dzieci z pierwszego małżeństwa. Często przytaczał filozoficzną maksymę, iż nie należy mnożyć bytów nad potrzebę, zwłaszcza że alimenty kosztowały go fortunę.

Patrząc z miłością na córeczkę, Tiffany nie po raz pierwszy stwierdziła w duchu, że Bóg najwyraźniej był innego zdania. Mimo iż sama stosowała środki zabezpieczające, a Philip od lat raczej symbolicznie wypełniał małżeńskie obowiązki, Christina została poczęta, i był to cud. Albo przeznaczenie, jak powiedziała mężowi.

– Przekleństwo raczej – skomentował Philip. – Jak myślisz, na ile dzieci jeszcze mnie stać?

– Tylko na to jedno.

– Ukartowałaś to – stwierdził zrezygnowany. Był pewien, że specjalnie nie założyła diafragmy. Kłótnie się przeciągały, a Philip objawiał swoje niezadowolenie, włócząc się po mieście lub spędzając coraz więcej godzin w biurze. Przez pół miesiąca nocował w służbówce, udając, że nie mieszka w domu, póki

Tiffany nie zażądała wyjaśnień.

– Ja chcę tego dziecka – powiedziała stanowczo – pozą tym Stephen potrzebuje rodzeństwa.

– Już je ma.

– Przyrodni brat i siostra nie mieszkają razem z nami – zauważyła Tiffany, nie bacząc na jawną irytację męża. – Słuchaj, Philip, nie planowałam tego dziecka, ale skoro jestem w ciąży, uważam, że powinnam je urodzić, i cieszę się na to. Ty też powinieneś.

– Jestem za stary, żeby znów być ojcem.

– Ale ja jestem wystarczająco młoda, żeby być matką. Wszystko się ułoży – przekonywała go. Bardzo pragnęła tego dziecka. – Sama się wszystkim zajmę.

Odpowiedzią był cichy zrezygnowany pomruk i szelest gazety, otworzonej na dziale sportowym. Philip usadowił się w fotelu i zagłębił w lekturę. Mimo że Tiffany zabolała obojętność męża, postanowiła nieodwołalnie urodzić dziecko i otoczyć je miłością. W końcu zresztą nawet Philip pogodził się z perspektywą pieluch i nocnego karmienia. Pewnego dnia przyszedł do domu z wielkim bukietem wiosennych kwiatów i oświadczył, że drugie dziecko, choć nie planowane, jest z pewnością darem losu, który podtrzyma ich nadwątlone małżeństwo.

– Albo nagle odmłodnieję, albo błyskawicznie stetryczeję – spuentował z humorem.

Tiffany z żalem wspominała mężczyznę, którego kochała, albo przynajmniej kiedyś sądziła, że kocha. Christina ziewnęła, przeciągnęła się rozkosznie, a jej powieki z wolna opadły. Tiffany na palcach wyszła z pokoju i wróciła do kuchni.

J.D. czekał tam na nią, a na jego twarzy malowało się dobitne postanowienie.

– Masz tu wolny apartament, jak widzę.

– W tej chwili tak, ale pewnie niedługo znajdę lokatora.

J.D. uśmiechnął się przebiegle, zadowolony z siebie.

– No cóż, pani Santini, koniec końców to pani szczęśliwy dzień… – Na te słowa Tiffany zesztywniała. Chyba nie miał zamiaru… – Tak, zgadłaś – powiedział, w mgnieniu oka odczytując jej myśli. – Nie mam gdzie mieszkać, więc równie dobrze mogę zostać tutaj na czas pobytu w mieście.

Tiffany wiedziała, że nie wolno jej do tego dopuścić. Nie chciała mieć go tak blisko, pod własnym dachem. Obecność J.D. oznaczała komplikacje, a ona ich sobie nie życzyła.

– Wybacz mi, Jay, ale nie wynajmuję mieszkań na tydzień ani nawet z miesiąca na miesiąc. Minimalny okres wynajmu to pół roku, przy czym zawsze żądam od lokatorów równowartości dwumiesięcznego czynszu i wadium na poczet ewentualnych zniszczeń.

– Naprawdę? – W szarych oczach J.D. zabłysły kpiące iskierki.

– Oczywiście.

– No to świetnie. – Z wyraźną satysfakcją odpowiedział wyzwaniem na wyzwanie. – Poproszę o dokumenty do podpisu.

ROZDZIAŁ 2

To szaleństwo – mruknęła pod nosem Tiffany, wdrapując się na drugie piętro.

J.D. szedł za nią, dźwigając worek i neseser. Niesprawna noga nie ułatwiała mu pokonywania stromych schodów.

– Nie do końca – zaoponował, gdy dotarli na miejsce. Westchnął z ulgą i rzucił bagaże na pasiasty materac, leżący na staroświeckim łożu z mosiężnym zagłówkiem.

Tiffany zauważyła, że kąciki ust pobielały mu z wysiłku. Uwolniony od ciężaru, pokuśtykał do balkonowego okna i wyjrzał na podwórze.

– Bardziej odpowiedni byłby dla ciebie lokal na parterze – zauważyła.

– Naprawdę? To miło, że się o mnie troszczysz – odparł drwiąco, odgarniając włosy z czoła.

– Po prostu stwierdzam fakt. A swoją drogą, po co ci mieszkanie w Bittersweet, tej, twoim zdaniem, zapadłej dziurze?

– Wspominałem ci już o winnicy…

– Owszem, ale wciąż nie rozumiem, po co kupować ziemię akurat tutaj. Dlaczego nie w Kalifornii?

– Ojciec chciałby mieć stałe przedstawicielstwo w Oregonie.

– Jest mnóstwo winnic w Willamette Valley, znacznie bliżej Portland – stwierdziła Tiffany, rozważając w duchu, w jakim stopniu obecność Santinich właśnie tutaj, w jej rodzinnym mieście, wpłynie na życie jej i dzieci. Nie miała wątpliwości co do tego, że nie zechcą zostawić jej w spokoju. Przeprowadziła się do starej rezydencji, którą Philip traktował tylko jako lokatę kapitału, licząc na to, że uczyni z niej swój azyl, że z dala od ludzi z czasem zapomni o traumatycznych przeżyciach, o bólu i poczuciu winy.

– Ojciec uważa, że tutejszy klimat wyjątkowo sprzyja uprawom winorośli. Na północy stanu założył już winnice i…

– Wiem przecież – wpadła mu w słowo, pamiętając aż za dobrze łagodne wzgórza winnic należących do rodziny Santinich.

– Tak jak ci mówiłem, na razie badam teren.

– A przy okazji badasz, jak się sprawuję jako matka dzieci Philipa, potomków waszego klanu – skandowała poirytowana Tiffany.

Odkąd pamiętała, stary Carlo Santini traktował ją jak intruza i osobę z gruntu podejrzaną. Wbił sobie do głowy, że omotała jego syna, ponieważ chciała zawładnąć jego pieniędzmi. Santini nie mogli pojąć, że gdy poznała Philipa, zainteresowała się nim nie dla majątku, ale z powodu jego osobistego czaru, kultury, wykształcenia i staroświeckiej adoracji, jaką umiał jej okazać. Była młodziutka, ufna, a przy tym impulsywna… Była, bo już taka nie jest. Zbyt dużo przeszła, by zachować świeżość spojrzenia młodej dziewczyny i jej naiwność. A co do stanu konta Philipa, to w praktyce okazało się, że wcale nie jest ono takie pokaźne.

– Nikt z nas nie uważał i nie uważa, że jesteś złą matką – powiedział J.D. i otworzył drzwi balkonowe. Podmuch wiatru wniósł do pokoju orzeźwiający zapach kwiatów i świeżo ściętej trawy.

– Złą matką nie. Tylko beznadziejną żoną.

J.D. nie podjął wyzwania.

– Wiem, co sądzi o mnie twoja rodzina – ciągnęła Tiffany rozgoryczonym tonem. Stare urazy nie dawały jej spokoju. – Nieraz słyszałam, że wybrałam dużo starszego męża nie tylko ze względu na jego pieniądze, ale także dlatego, że dorastałam bez ojca.

– A co ty o tym sądzisz?

– Ja wiem swoje. Pokochałam twojego brata, po prostu. Wierz mi, to się ludziom zdarza, i wtedy, gdy w grę wchodzi uczucie, inne sprawy, jak na przykład różnica wieku, przestają mieć znaczenie. A poza tym, on nie żyje i nikomu nic do tego.

Tiffany pochyliła się i starannie starła smugę kurzu z szafki przy łóżku. Chciała ukryć twarz, w której zazwyczaj można było czytać jak w otwartej księdze. Wolała, żeby J.D. nie dostrzegł, jak bardzo nadal ją oburzają podłe, niczym nie usprawiedliwione opinie Santinich. Szczególnie teraz, kiedy efekty jej własnych wysiłków wychowawczych stanęły pod znakiem zapytania.

– Nie musisz się tłumaczyć.

– Nie?! – wykrzyknęła, niezdolna już dłużej hamować emocji. – To po diabła przyjechałeś do Bittersweet? Nie próbuj dłużej mydlić mi oczu bajeczkami o winnicy, dobra? Koło granicy z Oregonem znajdziesz z tuzin takich samych dziur jak ta, a drugie tyle w Kalifornii. Muszę naprawdę mieć pecha, że akurat tutaj cię przyniosło!

Tiffany zamilkła, uświadamiając sobie, że J.D. wpatruje się w nią uważnie z nie ukrywanym politowaniem. W każdym razie tak to odebrała. Obronnym gestem skrzyżowała ramiona na piersiach. Znowu to samo. Za każdym razem, gdy znalazła się w towarzystwie J.D., traciła kontrolę nad swoim zachowaniem; zwykle spokojna i opanowana wybuchała gniewem lub w najlepszym wypadku wygłaszała pod adresem szwagra złośliwości.

– Słuchaj, J.D., to nonsens, żebyś wynajmował u mnie takie małe mieszkanie – powiedziała w miarę obojętnym tonem, ogarniając gestem niewielką przestrzeń.

Miejsca w pokoju starczało tylko na łóżko, biurko, stolik, małą kanapkę i telewizor. Kuchnia z trudem mieściła dwupalnikową płytę do gotowania, małą lodówkę i zlew. Łazienka była zdecydowanie niewielka; znajdowały się w niej prysznic, sedes i umywalka.

– Jak dla mnie, wystarczy – rzekł lakonicznie. Jego miękka, południowa wymowa zirytowała Tiffany.