– No i co?

– Pytasz, czy zdobyłem klucze? Nie! Nie udało mi się. Wdrapałem się na płot i już miałem zamiar zakraść się do szopy, kiedy przypadkiem się odwróciłem. Na ganku siedział w bujanym fotelu pan Wells ze strzelbą i patrzył prosto na mnie. – Stephen zaczerpnął powietrza. – To było niesamowite, mamo. Mówię ci, okropne. No więc… uciekłem. – Spojrzał w dół i zaczerwienił się. – Bałem się jak diabli, więc wziąłem nogi za pas. Miles był wściekły. Groził, że stłucze mnie na kwaśne jabłko.

– Dlatego bałeś się o tym mówić?

Skinął głową w milczeniu, a w oczach zaszkliły mu się łzy.

– Och, synku… – Tiffany pragnęła go objąć i przytulić, ale nie miała odwagi. Spojrzenie, jakie jej rzucił, nakazywało trzymać matczyne uczucia na wodzy. – I od tamtej pory już nie widziałeś Wellsa?

– Chyba nikt go nie widział – wyszeptał Stephen. Jego cichy głos ledwo było słychać.

– Dlaczego nie opowiedziałeś o tym policjantom?

– Bo się bałem.

– Ja się też boję – wyznała Tiffany. Postukała drewnianą łyżką o brzeg garnka. Wierzyła Stephenowi, ale miała pretensję, że nie powiedział jej o wszystkim wcześniej, że nie miał na tyle zaufania do własnej matki, by podzielić się z nią kłopotami. Zabrzęczał minutnik, przypominając, że trzeba sprawdzić węgiel drzewny przygotowany do grilla.

– Mamo! – Z korytarza dobiegło wołanie Christiny. Wkrótce i ona sama pojawiła się w drzwiach, ciągnąc za sobą kocyk.

– No i proszę, patrzcie państwo, kto tu do nas przyszedł! – Tiffany uniosła córeczkę z podłogi i cmoknęła w czoło. – Wyspała się dzidzia?

– Tak! – zamruczała Christina i oparła ciężką od snu głowę na ramieniu matki.

– Gęgul Śpioch! – roześmiał się Stephen i wziął ze stołu kolejną kiść winogron.

– Nie jestem Gęgul Śpioch! – zaprotestowała dziewczynka.

– Nie kłóćcie się. Oczywiście, że nie jesteś, kochanie. – Tiffany rzuciła synowi ostrzegawcze spojrzenie. – On się tak tylko z tobą droczy.

– On jest wielki…bałwan! – powiedziała mała.

– Ho, ho, ho – drażnił się z siostrą Stephen. – Powiedz, Chrissie, kto jest bałwan?

– Uspokójcie się wreszcie – zwróciła się do dzieci Tiffany. – Zjedz trochę winogron, mój skarbie, a ja upiekę kurczaki.

– Nie lubię winogron!

Stephen wypluł kolejną pestkę do zlewu.

– Patrz, mamuniu, ale świnka. Ciebie też nie lubię, bałwanie!

– Christina, przestań przezywać brata, a ty, Stephen, wstydź się! Taki stary koń, a dokucza zaspanemu dziecku. Chciałam zauważyć, że ty też często wstajesz z łóżka lewą nogą.

– Niech idzie spać! – rozkazującym tonem powiedziała Christina.

– Ja nie śpię w dzień, bo jestem dorosły.

– Skoro tak, to nakryj do stołu – zarządziła Tiffany. Chłopak niechętnie zabrał się do roboty, mamrocząc coś pod nosem o babskich zajęciach.

– Dlaczego nie możemy iść na wesele? – spytał Stephen, kładąc na stół trzy plecione podkładki pod talerze. Potem sięgnął do kredensu po szklanki. Tiffany usłyszała kroki na werandzie i wyjrzała. Był to J.D. Przebywanie z nim pod jednym dachem nie będzie ani łatwe, ani przyjemne, pomyślała.

– Jakie wesele?

– No, dziadka.

W tym momencie J.D. wszedł do kuchni.

– O jakim weselu mówicie? Twoi dziadkowie są małżeństwem od pięćdziesięciu lat, Stephen.

– Nie miał na myśli Santinich – wyjaśniła Tiffany, marząc o zmianie tematu, choć i tak prędzej czy później J.D. dowiedziałby się o wszystkim. W takiej mieścinie jak Bittersweet plotki rozchodziły się z prędkością światła. – Mój ojciec bierze ślub w niedzielę.

– Twój ojciec? No, no – gwizdnął cicho. – Wydawało mi się, że nie żyje… W każdym razie nie było go dotąd w polu widzenia.

– Pojawił się, jak widzisz, i to z hukiem – westchnęła Tiffany. Wyjęła z lodówki miskę z kawałkami kurczaka przygotowanymi do grillowania. Wyszła na werandę i zaczęła je układać na drucianej kratownicy. Mięso zaskwierczało na ogniu. – Stephen, przynieś sos i drewnianą łyżkę – rzuciła, nie odwracając się.

Garnek i łyżkę podał jej jednak J.D. i poprosił:

– Opowiedz mi o swoim ojcu.

Tiffany zawahała się. Zaczęła polewać gorące porcje. Nie zamierzała wtajemniczać szwagra we własne rodzinne sprawy, ale najwyraźniej nie pozostawił jej wyboru.

– To długa historia – powiedziała wymijająco, po czym dodała: – W każdym razie moim ojcem jest John Cawthorne, który ma się dobrze wbrew temu, co zawsze słyszałam od matki. Twierdziła, że ojciec nie żyje.

– Dlaczego?

– Najwidoczniej uważała, że tak będzie dla mnie lepiej. Gdybym wiedziała, że mój ojciec żyje, oczekiwałabym, że się mną zainteresuje – odwiedzi, zabierze na wakacje, pomoże. Ponieważ tak by się nie stało, martwiłabym się i nabawiła kompleksów. Matka najwyraźniej chciała mnie oszczędzić – dokończyła cicho, aby nie dosłyszały jej dzieci przekomarzające się w kuchni.

– Cawthorne… – powtórzył J.D. w zamyśleniu. Zdawało mu się, że słyszał już wcześniej to nazwisko.

– To znana tutejsza osobistość. Hodowca, potem handlarz nieruchomościami, a w końcu biznesmen. Był żonaty. Miał jedną córkę, to znaczy jedną z prawego ło… – Tiffany urwała nagle, gdyż zauważyła, że dzieci podsłuchują. Po krótkiej chwili spytała głośno: – A może zjesz z nami? – Była to ostatnia rzecz, na jaką ona sama miała ochotę, a w dodatku zauważyła, że Stephen za plecami stryja przewraca oczami i robi miny.

– Dziękuję, innym razem – potrząsnął głową J.D. – Przyszedłem, żeby cię jeszcze o coś prosić. Czy mogę korzystać z twojego telefonu, póki mi nie założą oddzielnego numeru?

– Oczywiście. – Tiffany odetchnęła z ulgą. W obecności J.D. cały czas czuła się spięta i podminowana. Po raz setny powiedziała sobie w duchu, że powinna w miarę możliwości unikać szwagra. – Aparat jest w kuchni, wisi na ścianie.

– Widziałem.

– Drugi znajdziesz na piętrze.

– Ten w kuchni całkowicie mi wystarczy – stwierdził. – Zapłacę, kiedy przyjdzie rachunek. Dziękuję ci.

– Nie ma za co – odpowiedziała automatycznie. Telefon. Niby głupstwo, a jak wszystko, co związane z J.D., zapowiadał dalsze komplikacje. – Szczerze cię zapraszałam na dzisiejszą kolację – wyrwało się Tiffany. Czuła, że robi błąd, ale nie mogła się powstrzymać. Przecież mieli mieszkać w jednym domu przez kilka następnych miesięcy. Należało zatem próbować ułożyć wzajemne stosunki. – To tylko pierwszy krok, ale myślę, że powinniśmy spróbować…

– Czego spróbować, Tiffany? – spytał. Jego oczy były czarne jak antracyt. Miała wrażenie, że znów z niej drwi.

– Nic, nic. Po prostu usiłuję być uprzejma.

– Myślę, że etap konwencjonalnej uprzejmości mamy już za sobą.

– A może powinniśmy się cofnąć krok lub dwa?

– Kto to powiedział, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki?

– Ten, kto to powiedział, nie miał racji. Wpadłeś tu jak burza, bez zapowiedzi. Wypytywałeś mnie o wszystko, jakbyś miał do tego prawo. Zmusiłeś mnie do wynajęcia mieszkania. A więc uważam, nie, wręcz żądam od ciebie minimum uprzejmości i przestrzegania cywilizowanych form. Jeśli się nie zastosujesz do moich warunków, natychmiast unieważnię naszą umowę.

J.D. spojrzał w stronę kuchni, gdzie dzieci chowały się tuż za drzwiami.

– Dziękuję za zaproszenie – rzekł uprzejmie. – Skorzystam innym razem. Bardzo dziękuję.

Wszedł do domu przez kuchnię i zniknął w korytarzu. Tiffany biła się z myślami. Z jednej strony poczuła ulgę, że już go nie ma, z drugiej jednak była urażona, że odrzucił zaproszenie, na które zdobyła się z niemałym trudem. Uczyniła to, ponieważ uznała, że przynajmniej na czas pobytu J.D. w jej domu stosunki pomiędzy nimi powinny stać się w miarę poprawne. Nieustanne napadanie na siebie, czynienie sobie wyrzutów czy prawienie złośliwości na pewno byłoby nie do wytrzymania na dłuższą metę.

I pomyśleć, że swego czasu bardzo się do siebie zbliżyli – z pewnością za bardzo. Konsekwencje wynikające z tego faktu, abstrahując od innych powodów, były źródłem niepokoju Tiffany.

– Stary zgred – skomentował Stephen, gdy Tiffany wniosła do kuchni talerze z jedzeniem.

– Nie powinieneś go tak nazywać.

– Dlaczego nie?

– Bo to nieładnie – wtrąciła się Christina i z przekonaniem kiwnęła główką, aż jej czarne loki zatańczyły.

– Wielkie mecyje. Sama mnie uczyłaś, mamo, żeby zawsze mówić prawdę.

Tiffany postawiła na stole miskę z sałatką włoską i wrzuciła do mikrofalowej kuchenki kilka kromek czosnkowego chleba. Postanowiła, że nie da się synowi zapędzić w kozi róg. Postawiła przed dziećmi po szklance mleka i rozważała, czy sobie nie nalać wina, ale zrezygnowała z picia alkoholu. Póki J.D. był pod jej dachem, musiała zachować czujność. Po co tak naprawdę przyjechał do Bittersweet? Na pewno ją okłamał. Przykre doświadczenia z przeszłości nie nastrajały optymistycznie. Póki będzie tu mieszkał, trzeba się go będzie wystrzegać.


Było jasne jak słońce, że chłopak ma kłopoty z prawem.

– Psiakrew – zaklął głośno J.D. i usiadł na łóżku.

Od przyjazdu męczyło go poczucie winy. Czy słusznie? Przecież to nie przez niego Stephen wpadał na głupie pomysły. Zresztą, który nastolatek w okresie dojrzewania nie przeżywa okresu buntu, który potrafi się oprzeć nie zawsze korzystnym wpływom młodzieżowego środowiska? Stephen miał za sobą traumatyczne przeżycia: tragiczną i przedwczesną śmierć ojca, przeprowadzkę z okolicy, w której przebywał od dzieciństwa w zupełnie nowe miejsce, zmianę szkoły, rozstanie z kolegami. To stanowczo za dużo jak na jednego kilkunastoletniego chłopca. Nic dziwnego, że się miota jak dziki zwierzak w klatce.

W dodatku J.D. nie przywiózł dobrych nowin, przeciwnie. Z samego dna nesesera wyciągnął grubą beżową kopertę. Znajdował się w niej akt notarialny potwierdzający, że od wypadku, w którym Philip stracił życie, dom zajmowany przez Tiffany już do niej nie należy. Stał się własnością rodziny Santinich.

J.D. rzucił kopertę na łóżko. Gorzko żałował, że zgodził się na propozycję ojca i zastąpił Philipa. Nigdy w młodości nie chciał pracować w rodzinnej firmie Bracia Santini. Udawało mu się to przez wiele lat, aż wreszcie, po nagłym zgonie starszego brata, poczuł się w obowiązku wspomóc ojca. Rodzice byli załamani utratą Philipa. Ojciec deklarował nawet, że zupełnie wycofa się z interesów. Zbiegiem okoliczności w tym samym okresie J.D. uznał, że powinien zrobić przerwę w praktyce adwokackiej. Miał już dość grzebania w kodeksach i codziennego użerania się w sądzie, zbrzydło mu wyszukiwanie kruczków prawnych i pisanie wykrętnych uzasadnień.