Stephen najwyraźniej chciał się jeszcze targować, ale musiał przemyśleć sprawę, ponieważ zrezygnował. J.D gotów był się założyć o każde pieniądze, że bratanek nie wróci o wyznaczonej godzinie.

– Posprzątałeś pokój? Masz tam porządek?

– Jak dla mnie, jest O.K.

– Uważaj, Stephen…

– To mój pokój i mnie wystarczy taki porządek, jaki mam. – Chłopak już stał przy drzwiach z mocno podniszczoną deskorolką pod pachą. Z porysowanej powierzchni krzyczały kolorowe napisy. J.D. domyślał się, że to nazwy kultowych zespołów rockowych. – Na razie!

– Masz być o piątej, pamiętasz?

– Tak, tak.

Tiffany odprowadziła syna wzrokiem.

– Ach, te nastolatki – szepnęła.

J.D. z trudem ją usłyszał, wyławiając z jej głosu nutę niepokoju. Nie mógł winić Tiffany za surowość. Stephen musiał zostać wzięty w karby, i to radykalnie. Chłopak miał rogatą duszę i gdyby na wszystko mu pozwalać, za parę lat mogłoby być naprawdę źle. Tiffany westchnęła i pokiwała głową, jakby wciąż jeszcze nie dokończyła rozmowy z synem. Po chwili jednak zwróciła się do gościa:

– Chodźmy do kuchni. Ty też, Christina. – Tiffany szybko ruszyła korytarzem w stronę wahadłowych drzwi, które gwałtownie pchnęła. J.D. podniósł bagaże i poszedł za nią, cudem unikając uderzenia. Kuchnia znajdowała się na tyłach budynku i wyglądała jak reklama magazynu „Piękny dom”. Promienie słońca przenikały przez szyby, rozświetlając wnętrze złocistym blaskiem. Z belki u sufitu zwisały wypolerowane mosiężne oraz miedziane kociołki i patelnie, a ściany zdobiły pęki pachnących ziół, warkocze czosnku i sznury papryki. Na drzwiach dużej lodówki umieszczono wystawę dzieł plastycznych autorstwa trzyletniej artystki, notatki ku pamięci i ważniejsze numery telefonów. Słowem, czarująca domowa atmosfera.

Tiffany wzięła z parapetu buteleczkę aspiryny i wysypała na dłoń dwie tabletki.

– Boli cię głowa?

– Jak diabli. – Tiffany nalała sobie szklankę wody i połknęła lekarstwo. – A teraz mów, z czym przyjechałeś, Jay.

J.D. postawił worek i neseser i oparł się o kredens. Znów ogarnęło go poczucie winy na myśl o akcie własności domu, schowanym na dnie nesesera. Choć miał za złe Tiffany Nesbitt Santini mnóstwo rzeczy, jednak wcale nie chciał pomnażać jej problemów.

– No, Jay, śmiało! Nietrudno się domyślić, że nie wybrałeś się w drogę tylko po to, żeby mi powiedzieć dzień dobry.

– Nie, ale rzeczywiście chciałem się z tobą spotkać.

– Ciekawe… czuję, że masz mi do powiedzenia coś takiego, czego wcale nie chcę słuchać.

W tym momencie przy drzwiach od ogrodu pojawiła się starsza pani w zbyt obszernych ogrodniczkach, słomianym kapeluszu i rękawicach ochronnych. Na nosie miała okulary słoneczne, a w dłoni bukiet róż.

– Wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy – powiedziała, wchodząc. Zatrzymała się nagle na widok J.D. – Nie wiedziałam, kochanie, że masz gościa.

– Pani Roberta Ellingsworth, mój szwagier J.D. Santini – przedstawiła ich Tiffany.

– Miło mi panią poznać – powiedział J.D.

Kobieta energicznie wyciągnęła dłoń w uwalanej ziemią rękawiczce, spostrzegła swój nietakt i wybuchnęła śmiechem.

– Mów mi Ellie, młodzieńcze, tak jak wszyscy. Weź kwiaty, Tiffany, przyniosłam je dla ciebie.

– Dzięki. Śliczne róże.

– Ja pomagałam! – oznajmiła z dumą Christina.

– Oczywiście, że pomagałaś, moje ty słoneczko. – Starsza pani zdjęła rękawiczkę i z czułością pogłaskała dziewczynkę po głowie. – Co ja bym bez ciebie zrobiła!

– A co ja bez ciebie – westchnęła Tiffany i powąchała róże. – Dziękuję, Ellie, że znów zajęłaś się dzieciakami.

– Nie ma o czym mówić, kochanie, zawsze możesz na mnie liczyć.

– Napijesz się czegoś, Ellie? Mam mrożoną herbatę, ale może być i kawa – zaproponowała Tiffany.

– Nie teraz, wpadnę później – odparła starsza pani, ocierając wierzchem dłoni spocone czoło. Zsunęła z nosa ciemne okulary, żeby się lepiej przyjrzeć nieznanemu mężczyźnie, który tak niespodziewanie pojawił się w kuchni Tiffany. – Muszę się pospieszyć, bo zaraz rozpocznie się mój ulubiony serial.

– Czekaj, niech zgadnę… – W oczach Tiffany zabłysły wesołe iskierki. – Podły brat bliźniak porwał Dereka i uwięził go, żeby się pod niego podszyć i poślubić Samanthę.

– Ciepło, ciepło. – Ellie się roześmiała. – Zdradzę ci pewien sekret: w „Życiu na wulkanie” niczego nie można do końca przewidzieć. Przyjdę, jak się skończy, i wszystko ci opowiem. Do widzenia. Było miło cię poznać – zwróciła się na pożegnanie do J.D.

– Cała przyjemność po mojej stronie – zrewanżował się, demonstrując znajomość dobrych manier.

– Ellie jest absolutnie cudowna – powiedziała z ciepłym uśmiechem Tiffany po wyjściu starszej pani. – Opiekuje się dziećmi, kiedy jestem w pracy. – Nagle zdała sobie sprawę, że była przesadnie opryskliwa dla szwagra, zapytała więc uprzejmym tonem:

– Masz ochotę czegoś się napić?

J.D. potrząsnął przecząco głową.

– Jeśli nie kawa czy herbata, to może coś mocniejszego.

– Nie, dziękuję. Może później.

– Później? – spytała, mrużąc oczy ocienione długimi rzęsami. – Czy chcesz przez to powiedzieć, że zamierzasz zostać na dłużej?

– Na trochę.

– To znaczy? – dopytywała się Tiffany, nie kryjąc niezadowolenia.

– Póki moja misja się nie zakończy.

– To brzmi dość zagadkowo – powiedziała, ustawiając róże na środku stołu i podziwiając swoje dzieło, Christina kręciła się koło kuchennych drzwi.

– Mogę porysować? – spytała.

– Świetny pomysł! – powiedziała jej matka. Wytarła mokre ręce i sięgnęła po leżące na parapecie pudełko kredek. Christina wykrzywiła buzię w podkówkę.

– Chcę rysować tam!

– Na dworze?

– Tak! Kredą!

– Proszę bardzo – zgodziła się Tiffany i otworzyła szufladę kredensu, która mieściła najrozmaitsze rzeczy – potrzebne i niepotrzebne. Christina uśmiechnęła się, biorąc z rąk matki pudełko kolorowej kredy. Wyszła przez drzwi prowadzące z kuchni do ogrodu i zabrała się za ozdabianie popękanego betonowego tarasu różnokolorowymi esami-floresami. Tiffany obserwowała ją przez chwilę w milczeniu, a gdy przekonała się, że wszystko w porządku, odwróciła się ku J.D. – A zatem, drogi szwagrze, komu lub czemu zawdzięczam twoją obecność? – spytała z ironią, po czym szybko uniosła dłoń, by tym gestem powstrzymać jego odpowiedź. – Poczekaj, niech zgadnę. Misja, powiadasz? Czyżby wysłała cię rodzinka, żebyś sprawdził, czy odpowiednio się prowadzę i właściwie wywiązuję ze swoich obowiązków? Chodzi przecież o dzieci Philipa.

Tiffany zawsze był bystra, J.D. musiał to przyznać. Przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, ukrywając zakłopotanie.

– Przyjechałem w interesach – wyjaśnił enigmatycznie.

– Daj sobie spokój z tymi kłamstwami, Jay. W mojej kuchni na pewno nie ubijesz żadnego interesu. Mógłbyś się wysilić na bardziej wiarygodne wyjaśnienie.

Tiffany zbliżyła się do niego na tyle, że poczuł delikatny zapach jej perfum. Był to ten sam zapach. Dobrze zapamiętał. Nie dawał mu spokoju od ostatniego spotkania – trzymał wtedy Tiffany w objęciach i miał ją tak blisko siebie! Zacisnął zęby i postanowił przejść do ataku.

– A może najpierw ty zechcesz mi wytłumaczyć, co, u licha, robiłaś w wydziale przestępczości nieletnich?

– Nie wydaje ci się, że nie powinieneś wsadzać nosa w cudze sprawy?

– Na pewno cudze?

– Potrafię dać sobie radę z własnymi dziećmi – odparła z naciskiem. – Wszystko mi jedno, co o tym myśli klan Santinich. – Tiffany wyjrzała przez szybkę w kuchennych drzwiach, by sprawdzić, czy Christina nie usłyszy niczego z rozmowy. Na wszelki wypadek zniżyła głos do szeptu. – Dobrze wiem, co twój ojciec wygadywał, kiedy dowiedział się, że Philip chce się ze mną ożenić. Próbował go odwieść od tej decyzji, przedstawiając mnie w jak najgorszym świetle jako naciągaczkę, dla której liczy się tylko konto przyszłego męża – dodała z oburzeniem.

Dobrze, że nie zna ani połowy inwektyw, jakimi obrzucał ją ojciec, pomyślał J.D. W tym momencie poczuł się winny za grzechy całej rodziny.

– Słyszałam, że ty też wywierałeś nacisk na Philipa, żeby się ze mną nie żenił, uważając to za gruby błąd z jego strony.

– Nie przeciągaj struny, Tiff – odparł J.D. Czuł, jak tężeją mu mięśnie na karku. – Miałem uzasadnione powody.

– Ani jednego dobrego – wycedziła z wściekłością przez zaciśnięte zęby.

– Może nie były dobre, ale dla mnie istotne.

– Philip i ja byliśmy… udanym małżeństwem – powiedziała, z godnością unosząc brodę.

– Skoro tak uważasz…

– Oczywiście!

Powstrzymał się od nie przemyślanej riposty i spojrzał na Tiffany. Jak zwykle wyglądała nad wyraz urodziwie, a rozchylone usta i zarumienione z gniewu policzki tylko dodawały jej uroku. J.D. przekonał się, że nadal pożąda tej kobiety. Wzbudziła w nim namiętność od pierwszego wejrzenia i od lat to się nie zmieniło. Do diabła, ale parszywa sytuacja!

– Mogę usiąść? – spytał i nie czekając na odpowiedź, zajął jedno z krzeseł o wysokim oparciu, ustawione wraz z pozostałymi wokół starego stołu na lwich nogach.

– Rób, co chcesz – odparła Tiffany, przeczesała palcami włosy i zrobiła minę, jakby miała sobie za złe, że jest nazbyt ugodowa. – Jay, dlaczego mi wreszcie nie wyjawisz, co tak naprawdę cię tu sprowadza? Jeżeli kochana rodzinka nie przysłała cię na przeszpiegi, musi być inny powód. Ostatnim razem słyszałam, że nie cierpisz ani mnie, ani tego miasta.

– To za mocno powiedziane – zaoponował, choć w duchu przyznał jej rację. Nie miał za grosz zaufania do Tiffany, a Bittersweet uważał za beznadziejne prowincjonalne miasteczko zamieszkane przez równie beznadziejny, szary motłoch. – Wspomniałem już, że przyjechałem w interesach.

– Do Bittersweet? – Machinalnie odgarnęła kruczoczarny kosmyk z policzka. – To mało prawdopodobne.

– Rozstałem się z firmą.

– Coś podobnego! Wydawało mi się, że jesteś współwłaścicielem.