– Co tu się stało? – spytał. – Kto tam leży?

– Dwaj chłopi, którzy nie byli w stanie opłacić kolejnego, trzeciego już podatku, nałożonego na nich w przeciągu krótkiego czasu. Nie mieli więcej inwentarza ani zapasu plonów. Poborca podatkowy zagroził, że odbierze im zagrody, a wtedy stracili panowanie i zaatakowali go.

– Trudno im się dziwić! – wybuchnął Magnus poruszony do żywego. – Te podatki są nieludzkie! I co dalej?

Henryk zniżył głos.

– Buntowników zadźgano, a von Litzen zabronił ich pogrzebać. Mają tam zostać jako żer dla drapieżnego ptactwa.

– Właściwie kto to?

– Ten biedak Mads, oczywiście, i… i Peter ze Svartjordet!

Dopiero teraz Magnus spostrzegł, że milczący Endre siedzi ze zwieszoną głową i zaciska dłonie w pięści.

– Ależ to ojciec Endrego! – krzyknął. – Jego ojciec!

– Cii… – powstrzymał go Henryk.

Magnus siląc się na spokój zapytał:

– Co zamierzacie uczynić?

– Mamy tego dość! – powiedział stanowczo Henryk. – Wykurzymy ze wsi tego duńsko-niemieckiego sługusa! W nocy zamierzamy uderzyć szturmem na pałac zagarnięty przez podstępnego barona. Przyłączycie się do nas?

– Tak, idziemy z wami! – rzekł Magnus zdecydowanie.


Północ nadeszła mroczna i cicha. W kierunku posiadłości zajmowanej przez von Litzena, prawdziwego pałacu, leśnym duktem ciągnął długi sznur mężczyzn. Posuwali się bezgłośnie pod osłoną drzew, uzbrojeni w co kto znalazł w swej ubogiej zagrodzie. Prymitywna, ale skuteczna broń. W oczach tych ludzi odbijały się determinacja i nienawiść, wywołane wieloletnim uciemiężeniem.

Zostało ustalone, że nikt spośród mieszkańców pałacu nie może ujść z życiem. Tylko w ten sposób sprawcy nocnego napadu nie zostaną rozpoznani i to pozwoli im unieść głowy, gdy król Christian zechce pomścić śmierć swego urzędnika.

Skradający się napastnicy nie wiedzieli zbyt wiele o von Litzenie. Od czasu do czasu pojawiał się we wsi. Był gruby, wejrzenie miał zimne i posępne. Jeździł wspaniałym powozem, z którego prawie nigdy nie wychodził. Mówiono, że niedawno się ożenił, że zrobił świetną partię, ale nikt spoza pałacu dotąd nie widział jego żony. Jego służba składała się prawie wyłącznie z obcokrajowców: Duńczyków, Niemców, francuskich i szkockich knechtów. Garstkę zaledwie stanowili Norwegowie, którzy zdecydowanie trzymali stronę sprawujących władzę…

Księżyc to wychodził, to chował się za chmury, a za każdym razem, kiedy rzucał na las srebrzystą poświatę, widać było, że mężczyźni są coraz to bliżej pałacu.


Von Litzen beknął głośno i odsunął puste półmiski.

Zadowolony powiódł spojrzeniem po bogato zdobionej jadalni. Był najmłodszym synem w duńsko-francuskim rodzie w niewielkiej posiadłości w Holsztynie. Najmłodszym, a więc pozbawionym prawa dziedziczenia. Na szczęście przydzielono mu urząd gubernatora okręgowego w Norwegii. Bardzo intratna posada. Mógł przechwytywać dość dużo z tego, co ludność dostarczała koronie.

Ale najmądrzejszym posunięciem okazał się ślub z księżniczką Brandenburgii, dzięki któremu wyraźnie wzmocnił swą pozycję u króla. Teraz miał szansę objąć urząd gubernatora na całą Norwegię…

Nagle poczuł się nieswojo. Najgorzej z tymi niepokornymi chłopami, pomyślał. Niedobrze, że ucierpiał mój najbliższy pomocnik. W tej wsi po raz pierwszy doszło do buntu. Przez ostatnich dziesięć lat wybuchały niesnaski w innych rejonach kraju: w Hedemark, Nord-Hordaland, Trøndelag. Poborcy podatkowi wszędzie byli narażeni na gniew chłopów. A teraz i tutaj…

Dobrze, że zareagowałem natychmiast, ostro i skutecznie, myślał dalej. Na ustach von Litzena pojawił się okrutny uśmieszek. Pozostali chłopi zrozumieli ostrzeżenie i zapłacili bez mrugnięcia okiem.

Ostry krzyk przeszył ciszę. Do jadalni wbiegła pomoc kuchenna, a z jej oczu wyzierał strach.

– Nie żyją! – krzyczała. – W kuchni wszyscy są martwi. A na dziedzińcu leżą trzej knechci.

– Bzdury! – zdenerwował się von Litzen, ale niezwłocznie poderwał się z miejsca i chwycił skórzany mieszek, w którym przechowywał najcenniejsze kosztowności.

W tej samej chwili zjawił się dowódca warty.

– Zostaliśmy napadnięci! – wołał. – Napastnicy zaczaili się i zamordowali strażników!

– Ilu ich jest? – spytał von Litzen, wstrzymując oddech.

– Dość dużo. Wyglądają na chłopów. Jest z nimi młody panicz Magnus Maar.

Von Litzen posiniał na twarzy, ale już za moment odzyskał zimną krew.

– Zbudzić knechtów! Dać sygnał do walki! Nie wolno tu wpuścić buntowników! – komenderował. – A wy czterej za mną! Do podziemia! – Wskazał na kilku żołnierzy oniemiałych z przerażenia.


Magnus odważnie rzucił się w wir walki. Jako jeden z nielicznych miał miecz i ciął nim ile sił.

Wtargnęli do sali rycerskiej, ale von Litzena tu nie było, pozostały jedynie resztki obfitego posiłku. Magnus palił się do bitki, jednak wraz z nim podążało tylu chłopów, że zabrakło dla niego przeciwnika.

– Chodź – chwycił Endrego za ramię. – Von Litzen pewnie się gdzieś ukrył. Biegnijmy tamtędy, na górę!

Niewielkie schody z grubych desek prowadziły do długiego korytarza, właściwie galerii, obwieszonej portretami i oświetlonej migotliwym światłem.

– Chyba jesteśmy w zachodnim skrzydle pałacu – szepnął Magnus. – Tu znajduje się apartament jaśnie pani. Von Litzen pewnie ukrył się pod babską spódnicą! Wchodzimy tutaj!

Młody szlachcic szarpnął drzwi i wdarli się do środka. Nie ulegało wątpliwości, że von Litzena tu nie było. Z oddali dochodził ich odgłos walki w przeciwległym skrzydle pałacu.

Ze zdumienia odebrało im mowę. Dopiero po dłuższej, zdającej się trwać wieki ciszy, Endre wyszeptał z niedowierzaniem:

– Przecież to jeszcze dziecko…

ROZDZIAŁ II

Przed nimi na środku sypialni stała dziewczyna, która nie wyglądała na więcej niż piętnaście lat. Wyprostowana jak struna, skrzyżowała ręce na piersi i obrzuciła ich dumnym spojrzeniem. Zauważyli jednak, że pomimo pozornego spokoju z jej czarnych oczu wyziera strach.

Miała na sobie wspaniały strój: haftowaną złotem suknię, ozdobioną perłami i innymi szlachetnymi kamieniami. Tak kosztownej toalety nie otrzymała z pewnością od von Litzena.

Znać było, że ubierała się w pośpiechu, bo spod czepka obszytego perłami wymykały się na kark potargane czarne włosy, a spod sukni wystawały posiniałe z zimna palce stóp.

– Kim jesteś? – rzucił Magnus obcesowo.

Podniosła głowę i dobitnie, choć głos drżał jej lekko, odpowiedziała:

– Maria Brandenburska.

– Maria Brandenburska? – powtórzył Magnus oszołomiony. – Rzeczywiście, słyszałem, że von Litzen zrobił dobrą partię, ale… – Przerwał gwałtownie i uklęknął przed dziewczyną. – To księżniczka, Endre, krewna przyszłego cesarza – szepnął do przyjaciela i pociągnął go za rękaw, by poszedł jego śladem, po czym odezwał się po niemiecku: – Wasza wysokość pozwoli, że się przedstawię. Jestem Magnus Maar z Solstad, a to mój przyjaciel Endre.

– Co się stało? – zapytała Maria po norwesku z nienagannym akcentem.

– Przykro mi – odrzekł Magnus – ale pałac dostał się w nasze ręce.

Na moment ukryła twarz w dłoniach, ale wnet się opanowała.

– A… co z von Litzenem? – głos zadrżał jej lekko.

– Nie wiem dokładnie. Przypuszczam, że nie żyje.

Wydawało mu się, czy naprawdę dostrzegł w jej twarzy wyraz ulgi? Nie potrafił tego rozstrzygnąć.

Nagle w korytarzu zadudniły ciężkie kroki biegnących. Magnus i Endre wymienili szybkie spojrzenia.

– Żadnych świadków… – mruknął Endre. – Ale przecież nie możemy…

– Zabieramy ją z sobą – zdecydował Magnus i zwrócił się do dziewczyny ze słowami: – Wybacz, księżniczko, ale nie mamy wyboru!

Otworzył okno i wyskoczył.

– Pośpiesz się, Endre! Musimy zdążyć, nim wejdą do środka! – zawołał, wyciągając ręce ku górze.

– Przepraszam – mruknął onieśmielony młodzieniec Chwycił młodziutką księżniczkę, podał ją Magnusowi i szybko wydostał się na zewnątrz. Dziewczyna chciała krzyknąć, ale Magnus zasłonił jej usta dłonią.

– Jeśli wasza wysokość pragnie ujść z życiem, to proszę milczeć – ostrzegł.

Pokiwała głową przerażona.

Endre podał jej buty i pończochy, które zgarnął w pośpiechu. Czas naglił, więc prędko włożyła obuwie, pończochy zaś Magnus wetknął w kieszeń.

Pobiegli w stronę lasu i zaraz pochłonął ich mrok.


– Tędy, księżniczko – powiedział cicho Magnus, wskazując polanę. – Endre poszedł po konie. Zaczekamy tutaj na niego.

Z ociąganiem usiadła na powalonym pniu, a Magnus stanął obok.

– Konie? – zdziwiła się. – Musimy jechać konno?

Czepek i suknia księżniczki, wysadzane drogocennymi kamieniami, migotały w księżycowym blasku, a włosy przybrały błękitnawy odcień. Dziewczyna wydawała się taka młoda i bezbronna…

Na pałacowym dziedzińcu wciąż trwały potyczki, dochodził stamtąd szczęk broni i przeraźliwe krzyki. Walka jeszcze nie została rozstrzygnięta.

– Musimy stąd uciekać – oświadczył Magnus. – Tobie, pani, grozi śmierć, jeśli zwyciężą moi przyjaciele, natomiast my zostaniemy niechybnie straceni w przypadku zwycięstwa von Litzena.

– Czy jedziemy daleko? – zapytała zalękniona.

Magnus wzruszył ramionami.

– To zależy. Masz, pani, jakichś przyjaciół w Norwegii?

– Mam ciotkę w Bergen.

– W Bergen? To dość daleko stąd. Czy tam właśnie nauczyłaś się języka norweskiego, pani?

– Tak, wychowałam się u ciotki. Na jej dworze poznałam von Litzena.

Tym razem Magnus nie miał najmniejszych wątpliwości, że na wspomnienie o mężu przeszły ją ciarki, ale mimo to czuł się w obowiązku uprzedzić ją, że jeśli von Litzen uszedł z życiem, będzie musiała do niego wrócić.

Podniosła przerażone oczy. W blasku księżyca jej delikatna, dziecinna twarzyczka wydawała się szczególnie urodziwa.

– Nie! Pomóż mi tego uniknąć! – poprosiła.