Zbłąkane Serca

Z norweskiego przełożyła Lucyna Chomicz-Dąbrowska

ROZDZIAŁ I

Zaczęło padać, więc skręciłam i podjechałam pod kościół. Oparłam motocykl o mur w miejscu, gdzie przed wiekami wierni zostawiali konie, a te, posilając się owsem, czekały cierpliwie na powrót swych właścicieli. Dopiero co skończyło się niedzielne nabożeństwo i drzwi do kościoła były jeszcze otwarte. Postanowiłam schronić się przed deszczem pod sklepieniem tej niewielkiej świątyni z dawnych wieków.

Wewnątrz panowała podniosła cisza, która w szczególny sposób oddziałuje na współczesnego człowieka: zmusza, by zwolnił nieco kroku i powstrzymał potok słów płynący nieprzerwanie z jego ust. W skupieniu szłam powoli po szorstkim czerwonym chodniku, wyłożonym przez środek, a potem skręciłam w boczną nawę. Stojąc na chłodnej kamiennej posadzce, rozglądałam się wokół.

Wnęki i sufit zdobiły naiwne malowidła i dary wdzięcznych parafian zgromadzone na przestrzeni wieków. Ołtarz stanowił prawdziwe dzieło sztuki; wielka, drewniana płaskorzeźba o żywych barwach wzbudziła mój szczery zachwyt Długo studiowałam pełną ekspresji kompozycję, gdy naraz wzrok mój przykuła pęknięta na pół tarcza, niegdyś zapewne bardzo piękna, zawieszona na jednej ze ścian.

Dotknęłam ostrożnie pociemniałego od starości drewna. Na środku rysowały się kontury głowy jakiegoś zwierzęcia, dały się też odróżnić pozostałości znaków heraldycznych.

– Tak, ta tarcza należała do rodu Maarów – odezwał się jakiś głos.

Cofnęłam dłoń jak złodziej złapany na gorącym uczynku. Zupełnie nie słyszałam kroków kościelnego, który gasił świece i ustawiał kwiaty.

– Maar… – zdziwiłam się. – A tak, rzeczywiście, dopiero teraz zauważyłam, że to łeb kuny. Słyszałam kiedyś nazwę tego rodu.

– Jeśli tak, to jest pani wyjątkiem – powiedział z goryczą. – Dziś już nikt nie orientuje się w historii szlacheckich rodów. Przed kilkoma laty w krypcie pod posadzką w głównej nawie odkryto ludzkie szczątki i tę właśnie tarczę. Zauważyła pani, że jest pęknięta?

Pokiwałam głową.

– Chyba domyślam się, co to oznacza.

– No tak, dobrze, że znalazło się tu dla niej miejsce – rzucił kościelny na odchodnym.

Maar? Gdzie ja słyszałam tę nazwę? Już wiem! Natknęłam się na nią w starej kronice szlacheckich rodów Norwegii, gdzie szczegółowo opisano tarczę, znaki heraldyczne, herb. Ten ród, którego przodków nie wymieniono, pojawił się około XV wieku, w krótkim czasie przeżył swą świetność, by potem zginąć gdzieś w mrokach zapomnienia. W kronice jednak nie wspomniano ani jednego przedstawiciela…

Pogrążyłam się w rozmyślaniach. Jaką historię mogłaby opowiedzieć ta tarcza, która przeleżała gdzieś w ciemnej krypcie, podczas gdy przetaczały się stulecia? Co się stało z rodem Maarów? Czy zszedł do chłopskiego stanu, jak wiele innych rodów szlacheckich w Norwegii? Chyba nie, bo wówczas dałoby się śledzić jego losy. A może po prostu w ostatnim pokoleniu urodziły się same córki? Powód mógł być całkiem inny, o wiele bardziej dramatyczny. Koniec XV wieku… Załóżmy, że na początku XVI wieku ród istniał nadal. Co się działo wówczas w Norwegii? Na tych traktach?

Nieobecna duchem przysiadłam w kościelnej ławce, a przed moimi oczyma pojawiły się obrazy z przeszłości, cofnęłam się do dawnych czasów, kiedy to obok okrucieństwa, zdrady i uciemiężenia rozkwitały szlachetne czyny i śmiałe marzenia.

Gdy godzinę później zaświeciło słońce i wyszłam na mokry od deszczu cmentarz, byłam już prawie pewna, że wiem, co się stało z rodem Maarów…


Nad horyzontem zawisła ciężka, ołowianoszara chmura, postrzępiona na krańcach i podświetlona przez zachodzące słońce jaskrawą żółcią. Tuż pod tą zwiastującą nieszczęście chmurą lśniła tęcza.

Chłopiec, pełniący wartę na szczycie wzgórza, poczuł dreszcze, mimo że letni wieczór był ciepły. To niedobry znak, pomyślał. Jakby nie dość złego wydarzyło się w ciągu dnia!

Przez krzyk ptactwa dochodziły go szepty naradzających się w dole mężczyzn. Czasem któryś z nich w gniewie podnosił głos, ale natychmiast go uciszano.

Chłopiec zmarszczył brwi, usiłując uchwycić sens rozmowy. Wpatrzony w niebo, przypomniał sobie słowa jakiejś baśni: „U kresu tęczy ukryty jest skarb”.

Naraz serce zabiło mu mocniej, gdyż w samym środku barwnej wstęgi, gdzieś między pasmem zieleni i żółci, dostrzegł dwa czarne punkciki, które powiększały się błyskawicznie.

Zbiegł na dół do zagajnika, gdzie siedziała grupka dziesięciu, a może dwunastu mężczyzn.

– Zbliżają się dwaj jeźdźcy! – zawołał zachrypniętym głosem, a w jego oczach malowało się przerażenie. – Galopują co koń wyskoczy! Prosto z tęczy!

Mężczyźni pospieszyli na szczyt wzgórza. Wysoki przywódca z siwiejącą brodą osłonił ręką oczy i spojrzawszy na jadących uśmiechnął się lekceważąco.

– To tylko panicz Magnus! – powiedział. – Razem ze swym wiernym sługą, Endrem.

– Szczeniaki! – mruknął ktoś inny. – Ale chyba powinniśmy ich zatrzymać?

– Koniecznie! – odparł siwobrody.

Ktoś trzeci spytał z wahaniem:

– Czy wtajemniczymy ich w nasz plan, Henryku?

Henryk Granum zamyślił się.

– Szlachta ma chyba jeszcze mniej powodów niż my, by kochać króla Christiana i jego duńskich wasali.

– Ale oni wyłonili się z tęczy! – powtarzał swoje mały wartownik, wciąż zdziwiony i podniecony.

Henryk Granum roześmiał się.

– Sądzisz, że to jakiś znak? Że Magnus Maar nas uratuje? Hmm… W takim razie zatrzymamy go tutaj. Szybko, wszyscy do lasu! Kryć się!

Bezgłośnie niczym cienie zniknęli pod osłoną drzew. Wzgórze opustoszało.


Magnus Maar i Endre ze Svartjordet galopowali na swych wierzchowcach całkiem nieświadomi tego, co wydarzyło się w tych stronach.

Magnus Maar odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się beztrosko.

– Och, Endre, Endre! To dopiero była przygoda! Tym razem myślałem, że już po mnie. Te dziewczęta! Wystarczy, że człowiek trochę je poadoruje, a one od razu myślą o małżeństwie. A na domiar złego wtrąciła się mamuśka… Dzięki, że mnie wybawiłeś z kłopotów, Endre!

Endre z oddaniem popatrzył na swego pana i przyjaciela, a na jego ustach pojawił się uśmiech. Magnus Maar był szlachcicem z krwi i kości, dumnym i odważnym, jego twarz zdradzała zdecydowany charakter, a stalowoszare oczy spoglądały chłodno. Zgodnie z kanonami najnowszej mody nosił jedwabną koszulę i piękny kaftan usztywniony na ramionach. Przez plecy miał przerzuconą krótką, bogato haftowaną pelerynkę z aksamitu. Spod aksamitnego beretu wymykały się ufryzowane ciemnobrązowe loki.

Traktuje mnie jak równego sobie, pomyślał Endre ciepło. Mówi, że jestem jego przyjacielem, nie sługą.

Endre ze Svartjordet był ubrany znacznie skromniej niż Magnus Maar. Spod szerokiej w ramionach kamizeli ze skóry łosia, sznurowanej na piersi, wystawała nie pierwszej już świeżości koszula, podarunek od Magnusa. Spodnie z grubego sukna Endre zatknął w zakurzone długie buty. Czarne włosy od wielu miesięcy nie były strzyżone. Ale uwagę przykuwała przede wszystkim twarz, otwarta i szczera, budząca zaufanie. Endre, zaledwie o dwa lata starszy od Magnusa, sprawiał wrażenie znacznie dojrzalszego. Być może dlatego, że jako syn chłopa, a brat jedenaściorga rodzeństwa doświadczył w życiu o wiele więcej trudów niż rozpieszczony młody szlachcic.

– Och, jak dobrze wrócić do domu – westchnął Magnus. – Jeszcze tylko kawałek, a dojedziemy do naszej osady, spokojnej i bezpiecznej jak zawsze…


Już z daleka przyciągnęło ich uwagę stado kruków. Endre wstrzymał konia i z rosnącym niepokojem spoglądał na krążące wysoko czarne ptaki.

– Nie podoba mi się to – mruknął. – Zachowują się jakoś dziwnie, niechybnie zwiastują nieszczęście.

Magnus spojrzał na niego kpiąco.

– Ależ ty jesteś przesądny! – zaśmiał się. – Pewnie polują na naszego starego tłustego kota.

– Nie żartuj – rzekł Endre cicho. – Nie słyszysz głosów ptactwa? Podjedźmy na wzgórze!

Rasowy wierzchowiec Magnusa Maara, z bogato zdobionym siodłem i uprzężą, podążył za mocniejszej budowy gniadoszem Endrego. Gdy konie dotarły na szczyt, jeźdźcy zatrzymali je gwałtownie.

– Wielkie nieba – wyszeptał Magnus. – Co to jest?

Nad brzegiem jeziora Mjøsa krążyły chmary rozkrzyczanego ptactwa. Gawrony z rozdzierającym wrzaskiem mieszały się ze stadem rozzłoszczonych wron i kłótliwych mew. A wysoko w powietrzu szybowały samotne kruki, obserwując, co dzieje się w dole. Ptaki opadały i podrywały się w powietrze niczym wirujące jesienne liście. Ale przez cały czas ich uwaga skupiała się na jednym punkcie: na polu położonym nie opodal jeziora leżały nieruchomo dwa ciała, obok których przechadzał się w tę i z powrotem wartownik.

Na spokojnej twarzy Endrego odmalowało się najpierw zdumienie, a potem przerażenie. Z gardła wydobył mu się zdławiony krzyk rozpaczy.

Magnus przez chwilę patrzył, nic nie pojmując, ale zaraz odwrócił się do przyjaciela i z gniewem zapytał:

– Dlaczego nikt ich nie pochował? Gdzie są wszyscy ludzie? Jedźmy tam i zakończmy ten okrutny spektakl. Dość tego!

Cmoknął na konia, ale w tej samej chwili las się ożywił i otoczyła ich gromada mężczyzn.

– Nie ruszaj się, panie! – zabrzmiał władczo głos Henryka Granuma. – Nie widzisz wartownika?

– To tylko żałosne lokaje von Litzena! Nie przestraszą mnie!

Henryk odrzekł stanowczo:

– Być może, należysz, panie, do warstwy uprzywilejowanej. Pamiętaj jednak, że za von Litzenem stoi sam król Christian Drugi. Jeśli podjedziesz tam, panie, i zaatakujesz wartownika, zostaniesz oskarżony o bunt. Wiesz dobrze, że król duński wykorzysta każdą okazję, by uderzyć w szlachtę norweską. Pamiętaj o swej matce, panie. Już teraz jej pozycja na dworze w Solstad jest bardzo niepewna. Jeśli się wtrącisz, twoja matka straci dwór na rzecz von Litzena!

Magnus zacisnął zęby i stanął zrezygnowany.